Błękitna wklęsłość chińskiej filiżanki
roz. 1. Gracz i człowiek solidny
Kto nie podejmuje trudów walki ten ponosi koszta straconych szans
przysłowie chińskie
Nazywali go Lodowcem. Człowiekiem bez serca. Graczem. Nie mógł się z tymi określeniami nie zgodzić, ale nie do końca oddawały one istotę jego bycia w świecie. Otóż Mycroft Holmes był nade wszystko człowiekiem praktycznym. Nie lubił komplikacji i zawsze starał się ich unikać.
W pracy takie podejście nie zdawało egzaminu, w życiu prywatnym uratowało Mycrofta nie raz, przed aferą, przed zdradą i zażenowaniem, przed publicznym skandalem i niepublicznym wstydem. Starszy Holmes obserwował z bladym uśmiechem, jak ludzie płacili za swoją słabość i brak praktycyzmu, za swoją potrzebę stworzenia stada i jednoczesnego uprawiania pełnego pasji seksu. Nieślubne dziecko ministra finansów, tajlandzka prostytutka w gabinecie radcy prawnego prezydenta, zdrada pani rzecznik rządu z przystojnym konsultantem, który za parę tysięcy funtów sprzedał szczegóły podrzędnemu brukowcowi. Ludzie polegali na innych ludziach a potem płacili za to odpowiednią cenę. Mycroft nie oceniał, ocenianie nigdy nie przynosiło odpowiednich profitów i było w jego mniemaniu jedynie stratą czasu i zajęciem umysłów miałkich. Nie, Mycroft nie oceniał. Mycroft wyciągał wnioski.
W wieku dwudziestu lat, gdy stał się już prawą ręką rządu brytyjskiego a królowa zapraszała go regularnie na herbatki i radziła się w sprawach finansowych, Mycroft po raz pierwszy odczuł naciski środowiskowe. Jeżeli chciał być oficjalnym ministrem rządu, już teraz musiał zacząć na to pracować i już teraz powinien pomyśleć o odpowiedniej kandydatce na żonę. Bez żony nie przejdzie, mówili spece od public relations. Elektorat lubi zaglądać do łóżek polityków i lubi tam znajdować heretyckie połowice, dziergające serwety i produkujące urocze, rumiane cherubinki. Dzieci i małe zwierzątka, to zawsze chwytało elektorat za serca. Wtedy po raz pierwszy Mycroft zastanowił się, czy gra jest warta świeczki. Przykłady pokazywały, że zwykłym ludziom ciężko było znaleźć dobrego powiernika, partnera lub partnerkę, ludziom unurzanym w polityce było trzy razy ciężej. Która z ułożonych, pochodzących z dobrych rodzin kobiet urodziłaby Mycroftowi cherubinka a potem nie oskubała go w ramach alimentów do ostatniego pensa?
Oczywiście pozostawał jeszcze iluzoryczny i jakże grubymi nićmi szyty koncept prawdziwej miłości. Odnalezienia osoby, która cię nie zdradzi, dla której będziesz ważny, z pieniędzmi czy bez, z widmem cukrzycy czy z idealnie wyrzeźbionymi mięśniami brzucha. Mycroft był zbyt praktyczny na tego typu mrzonki. Miłość prędzej czy później zmieniała się w codzienną batalię z przyzwyczajeniami, oczekiwaniami i problemami psychicznymi drugiej osoby. Mycroft nie lubił komplikacji, nie przewidywał też, żeby jego heteroseksualne małżeństwo przetrwało dłużnej niż trzy lata. Potem byłoby z górki. Z ilością pracy, która czekała starszego Holmesa, zdobywającego coraz to nowe zaszczyty żadna kobieta by nie wytrzymała. Chyba, że dobrze opłacana dama do towarzystwa. Nie, nie, za dużo komplikacji.
I tak w wieku lat dwudziestu Mycroft zdecydował, że nie będzie odgrywał dla elektoratu heteroseksualnych szopek i narażał się na zdradę, zakusy na majątek a być może i życie. Widywał już takie przypadki. Królowa, minister obrony i minister handlu zagranicznego wyrazili swoje zdziwienie decyzją Mycrofta, ale nie naciskali.
Mycroft wytworzył sobie bezpieczną rutynę, za którą chował wszystko, co do praktycyzmu nie pasowało. Nie było tego wiele ale zawsze. Nieuczesane myśli i zachcenia chował pod codziennym, katorżniczym, wypracowanym latami rytmem. Rytuał porannej kawy i odczytu gazety, rytuał mierzenia poziomu cukru we krwi przed śniadaniem, wybieranie garnituru, zimny prysznic, nakładania kremu na twarz. Rytuał wolnej niedzieli, spędzonej w bawełnianych spodniach od dresu i podkoszulku, przespanej przed telewizorem. Niezależnie od dnia tygodnia Mycroft lubił celebrę długiego, sytego śniadania. Nie cierpiał wtedy się spieszyć, wszyscy, którzy z nim współpracowali to wiedzieli i czekali wiernie, aż Mycroft zje swoją jajecznicę z bekonem. Potem mógł pędzić i załatwiać sto rzeczy na raz, ale śniadanie było podstawą. Tym różnił się od Sherlocka i być może przez to kiedyś faktycznie nabawi się cukrzycy. Ciężko było mu zaakceptować, że niezależnie od jego wysiłków dziedziczna choroba może go dopaść i tak, ale z dużego śniadania nie potrafił zrezygnować. Mycroft lubił śniadać, wieczerzać, długo i dobrze, posiadał swoje małe smaczki, marmoladę brzoskwiniową, słodką bawarkę w mlekiem dwunastoprocentowym, kruche ciasteczka z Tesco, tanie, chemiczne i piekielnie smaczne. Gosposia, zaopatrzająca lodówkę raz na tydzień nie dziwiła się, tylko posłusznie dreptała do najbliższego Tesco, uzupełnić zapasy ciasteczek Mycrofta.
Mycroft jadł swoje królewskie śniadanie, potem jechał do pracy, gdzie punkt pierwsza robił sobie z Antheą przerwę na lunch. Odwoływał ową przerwę tylko w przypadku zagrożenia wojną. Anthea znała świetną knajpkę grecką, z której zwykle zamawiała sałatkę z mleczów i jagnięcinę. Ulubione danie Mycrofta, szkoda, że mlecze były sezonowe, gdy się kończyły optował za zasmażanymi bakłażanami.
Rytuały pozwalały mu funkcjonować bez zawahań i wątpliwości. Źle się czuł, jak od nich odstępował, ale i tą sztukę opanował do perfekcji przy okazji ataku na World Trade Center. Wtedy to spędził na negocjacjach bite dwa dni, nie wracał do domu, brał prysznic w pracy, żył na podjadanych Anthei kanapkach i kawie. Potem odchorował. Wrzody żołądka, niewyjaśnione zawroty głowy, rozdrażnienie. Mycroft odsypiał WTC dobre dwa tygodnie. Gdy pomyślał, że miałby w tym czasie jeszcze na głowie połowicę i rumianego cherubinka, stwierdził, że nie ma na to siły i gra nie jest warta świeczki.
To nawet nie był już wybór polityczny, to był zdrowy rozsądek.
Sherlock wyraził swoje ubolewanie, że pierworodny rodu Holmesów nie dostarczy mamusi legalnych, oficjalnych wnuków. Jaka szkoda. Mycroft rzadko kiedy miał chęć uderzyć Sherlocka, wtedy właśnie owa chęć objawiła się nader intensywnie. Powstrzymał się. Zawsze się powstrzymywał i nienawidził się za to.
To był ich dialog od lat. Jego i Sherlocka. O uczuciach, ludzkich emocjach, o przywiązywaniu się do osób, które bywały niejednokrotnie bardziej kruche niż przedmioty i bardziej zmienne niż podmuch wiatru. Rozmowa, zawieszana i wznawiana przy rozmaitych okazjach. Cykliczna, nieunikniona, niewygodna i konieczna. Świat spowalniał, czas stawał w miejscu a Sherlock Holmes przeistaczał się na moment z sarkającego, plującego ironią geniusza w młodszego brata, odsłoniętego ostrożnie, umiarkowanie szczerego.
"Przyszło ci kiedyś do głowy, że powinniśmy się bać tego, jacy jesteśmy?"
"Popatrz na nich, tacy zaangażowani, zanurzeni w swojej trosce. Kłębią się, płaczą, czują i żyją."
A czasami rzadziej, sporadycznie, przy jakiejś szczególnej okazji.
"Nie potrafię tak. Czy jest z nami coś nie tak, że nie potrafimy?..."
Mycroft nigdy nie miał odpowiedzi na retoryczne w większej części pytania Sherlocka. Ponieważ Sherlock z racji swojego nie do końca zdiagnozowanego syndromu Aspergera, z racji swojego wyizolowania, poświecenia się jednej dziedzinie bez barier i ograniczeń nie potrafił do końca kategoryzować uczuć. Pewnie, doświadczał emocji, ale bez rozeznania, bez empatii. Młodszy Holmes nie miał w tej gestii wyboru, natura uczyniła z niego idealnego polityka i pech chciał, że Sherlock politykiem zostać nie chciał. Wymykał się zakusom starszego brata ze znawstwem i determinacją godną lepszej sprawy. Wolał bawić się w swoją naukę dedukcji i udzielać się w nisko opłacanych robótkach publicznych niż zasiąść tam, gdzie jego miejsce, w brytyjskim rządzie. Idealny polityk, bez zahamowań, bez wad w postaci niepraktycznych, degradujących uczuć. Mycroft po dziesięciu latach nagabywania Sherlocka odpuścił sobie próby wplecenia go w tkankę polityczną Wysp Brytyjskich. Wielka szkoda, bo to, co Sherlock miał niejako naturalnie, Mycroft musiał zdobywać, wypracowywać, codziennie urabiać i trzymać blisko, żeby nie stracić.
Czasami wolałby mieć nastawienie swojego brata. Nie musiałby wciąż wykonywać świadomego wysiłku, żeby odsunąć od siebie denerwujące emocje. Sherlock nie respektował norm społecznych, bardzo dobrze rozumiał ich działanie, ale miał je gdzieś, skoncentrowany na swoich własnych celach. Mycroft rozumiał i szanował normy społeczne, ale koncentracja na własnych celach wymagała od niego nieustannego napięcia. Nie odpowiedni brat dostał od boga ten użyteczny syndrom.
Mamusia, oczywiście, miała w tej kwestii swoje własne zdanie.
"Pilnuj go, Mycroft. Ma już trzydzieści lat i wciąż mieszka w takich nieodpowiednich miejscach." mawiała mamusia podczas celebry niedzielnych obiadków. "Jest tak okropnie zamknięty w sobie. Nie potrafię z nim rozmawiać."
Mamusia nie potrafiła rozmawiać z Sherlockiem od kiedy skończył lat pięć i narzędziami ukradzionymi z gabinetu ojca dokonał własnoręcznie wiwisekcji kota. Rozpętała się afera, gosposia, do której kot należał została sowicie opłacona i oddalona z rezydencji a Sherlock został kierowany na psychoterapię. Dopiero parę dni później powiedział Mycroftowi, że kot był martwy, gdy zaczął jego wiwisekcję. Najmłodszy z rodu Holmesów po prostu nie sądził, że ten fakt ma jakieś znaczenie.
Tak już zostało. Sherlock zwykle nie czuł potrzeby tłumaczenia swoich działań, a jeżeli już, tłumaczył je tylko starszemu bratu, pomijając wiecznie nieobecnego ojca i wciąż zajętą robieniem wystawnych przyjęć mamusię.
"Chciałabym zejść z tego świata wiedząc, że jesteście szczęśliwi, że macie towarzyszki życia, dom." mawiała mamusia, krojąc pieczeń na drobne kawałeczki i ukradkiem podrzucając swojemu jamnikowi, czatującemu pod stołem. "Musicie się opiekować sobą nawzajem z bratem. Przecież nie jestem wieczna i kiedyś zostaniecie sami."
Mycroft potakiwał i obiecywał mamusi to, co tylko sobie życzyła. Wiedział, że gdy tylko opuści jej rezydencję, starsza pani zajmie się swoją chałturniczą działalności charytatywną, pikietowaniem przeciwko noszeniu prawdziwych futer i obroną schroniska dla psów rodowodowych. Ostatnio miała na oku opuszczone chiwawy. Synowie obchodzili panią Holmes sporadycznie i dobrze, bo jej troska objawiała się aranżowanymi randkami, narzekaniem na brak wnuków i wspominaniem, jakimi ślicznymi chłopcami byli.
"Mama wyraziła swoje życzenie, abym objął cię swoją opieką, drogi bracie."
"I bez jej życzenia obejmujesz mnie swoim nadzorem, Mycroft. Nadzór to nie opieka, to szpiegostwo."
Na co dzień kłócili się swoim zwyczajem, bez pardonu lejąc się po słabiźnie. Mycroft wytykał Sherlockowi niezaradność finansową, pomieszkiwanie w warunkach o których angielski gentlemen jego pochodzenia nie powinien nawet myśleć, wytykał uzależnienie od adrenaliny a czasami i gorszych jej zastępników. Sherlock z kolei wytykał Mycroftowi jego przynależność do kasty, która mierzy wielkość człowieka jego dochodami, jego sztywny gorset konwenansów, umiłowanie do słodyczy.
Co ciekawe Mycroft zawsze wytykał Sherlockowi brak prawdziwych przyjaciół a Sherlock nigdy nie rewanżował mu się stwierdzeniem, że przecież jego starszy brat także ich nie ma. Przygadał kocioł garnkowi. Mycroft nie wnikał, wiedział, że ze strony młodszego brata to przejaw rzadkiej kurtuazji. Sherlock jako samozwańczy socjopata był raczej osobnikiem nie dającym się dokładnie uchwycić w ramy, ale bliżej niż do socjopaty było mu raczej do osoby z syndromem Aspergera. Sherlock nie odczuwał braku przyjaciół, Mycroft mógł to odczuwać, ale nie chciał. Sherlock nie miał tego wyboru, był więc w zdecydowanie lepszej pozycji i nigdy jej przeciwko bratu nie wykorzystał. Owszem, darli koty i nie szczędzili wroga, ale Sherlock nigdy nie dogryzał Mycroftowi odnośnie posiadania bądź nie posiadania przyjaciół.
W ramach rewanżu Mycroft nigdy nie wypominał Sherlockowi tych paru razy, kiedy uratował mu skórę przed policją i zapakował go na bardzo dobrze opłacany, luksusowy wręcz pobyt na odwyku. Nad morzem, w przytulnej małej miejscowości, z najwyższej klasy lekarzami i personelem przeszkolonym w obcowaniu z rozmaitej maści bogatymi dziwakami.
Nigdy o tym nie rozmawiali. Sherlock dwa razy w swoim życiu odurzył się tak, że znalazł się na krawędzi śmierci. Dwa razy Mycroft ściągnął go stamtąd, pod przykrywką, że robi to tylko dla mamusi, w gruncie rzeczy robiąc to dla siebie. Gdyby Sherlocka zabrakło Mycroft zostałby zupełnie sam. A tak miał chociaż kogo obserwować, o kogo troszczyć się z daleka, śledzić i pomagać w razie czego.
To była słabość Mycrofta. Niechlubna i wstydliwa. O tym także nigdy nie rozmawiał z Sherlockiem.
/
Gdy natknął się na Lestrade po raz pierwszy, po jakimś karkołomnym pościgu Sherlocka za seryjnym mordercą, czatującym w londyńskich parkach, Mycroft stwierdził, że jego młodszy brat dobrze wybrał.
Detektyw Inspektor Greg Lestrade był właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Rzetelny, pewny siebie, konkretny i konsekwentny. Wykonywał swoją robotę i zawsze szedł kilka kroków do przodu. Dlatego zawsze zostawał po godzinach i dlatego żona zaczęła go zdradzać po dziesięciu latach małżeństwa. Głupia kobieta, z drugiej jednak strony ludzie rzadko kiedy byli mądrzy, jeżeli chodziło o konflikty małżeńskie i obopólne pretensje.
Greg potrafił przybrać dobrą minę do złej gry, Mycroft cenił sobie w ludziach tą cechę. Lestrade od początku miał z Sherlockiem na pieńku, ale inaczej niż większość Scotland Yardu, widział w młodszym Holmesie potencjał i miał jaja go wykorzystać. Z początku wyglądało to na transakcję wymienną, Sherlock dostawał swój przydział adrenaliny, zagadek i tajemnicy, Lestrade dostawał rozwiązane sprawy. Sherlock miał wgląd w akta policyjne i do kostnicy, Lestrade miał coraz wyższe rezultaty w statystykach pomyślnie doprowadzonych do końca śledztw. Przypominało to jak zadowalający obie strony komensalizm, Mycroft nie ingerował tylko jak zwykle patrzył z oddali, aż pewnego dnia współpraca Sherlocka z Gregiem uległa zmianie. Przesunięcie małe, ale dla wnikliwego obserwatora niezwykle istotne. Mianowicie Sherlock znowu miał swój ciąg nikotynowo-narkotyczny. W napadzie depresyjnego czarnego humoru postanowił naćpać się po uszy i zobaczyć, czy w tym nieciekawym stanie da radę rozwiązać sprawę morderstwa taksówkarza z londyńskich śródmieść.
Lestrade przechwycił Sherlocka, zanim ten przekroczył prób kostnicy szpitala St Bart. Złapał go, zawlókł do kanciapy Molly, usadził na fotelu a potem palnął taką perorę na temat szkodliwości nielegalnych używek, że sam Mycroft był pod wrażeniem. Miał wszystko nagrane, oczywiście, materiał z kamery pokazywał wyraźnie, jak Sherlock, zawsze arogancki i zarozumiały, kulił się pod oskarżającymi, pełnymi oburzenia słowami detektywa inspektora. Coś o rzetelności zawodowej, o zakazie dostępu do miejsca zbrodni, kostnicy i archiwów Scotland Yardu. Mikrofon w kanciapie Molly był kiepski. Mycroft po tej scenie wymienił go na najlepszy, jaki mógł nielegalnie nabyć.
Sherlock zaczął swoją zwykłą ironiczną gadkę o ślepych inspektorach policji, którzy nawet nie wiedzą, ile razy dziennie są zdradzani. Lestrade zdzielił go przez gębę. Młodszy Holmes przysiadł na tyłku, Molly krzyknęła lekko i pobiegła po lód, a Mycroft zadecydował, że lubi detektywa inspektora Grega Lestrade i musi go bliżej poznać.
Sherlock nabzdyczył się, obraził i przez dobry miesiąc nie pojawiał się w Scotland Yardzie. Zaszyty w kamienicy zaprzyjaźnionej emerytki, którą uratował od męża wyzyskiwacza, młodszy Holmes dochodził do siebie. Bez narkotyków, bez papierosów, na nikotynowych plastrach. Widocznie Lestrade wdepnął Sherlockowi na ambicję. Dobrze, dobrze. Wtedy po raz pierwszy Mycroft odwiedził detektywa inspektora w jego gabinecie i uciął z nim sobie miłą pogawędkę o swoim młodszym bracie.
Nie oczekiwał, że zrobi na detektywie inspektorze większe wrażenie. Lestrade w swojej nietypowej jak na zwykłego pracownika policji karierze zetknął się już z szarymi eminencjami i nauczył się widocznie, że nie można pokazywać im, co się o nich myśli. Dobrze.
"Witam, detektywie inspektorze Lestrade. Przybywam do pana w bardzo newralgicznej sprawie. Mianowicie chodzi o mojego brata i jego potencjalną współpracę z panem."
Greg patrzył na Mycrofta nieprzeniknionym, kalkulującym spojrzeniem osobnika, który oglądał wiele trupów i wie, że czeka na niego drugie tyle.
"Sherlock. Tak. W czym mogę pomoc?"
"Chciałbym, aby dał pan mojemu genialnemu i nieznośnemu zarazem bratu szansę."
Mógł okrasić swoją wypowiedź pogróżką, propozycją dużej sumy pieniędzy, obietnicą przywilejów. Mógł zastraszyć Grega albo go przekupić, ale coś mówiło mu, że Lestrade jest inny niż większość funkcjonariuszy policji, jakich znał. Mycroft był człowiekiem rozumu. Nie lubił słuchać swojego instynktu, ale też wiedział, że jego instynkt jest ponadprzeciętny i skoro odzywa się tak mocno, lepiej pójść za jego głosem.
Greg zmierzył Mycrofta uważnym spojrzeniem. Zmęczony, poszarzały na twarzy pracoholik, w źle dobranym do marynarki krawacie, trzydniowej koszuli i z plamką od kawy na rękawie. Nie był w domu od czterdziestu godzin z hakiem, nie jadł nic poza słodkimi bułkami z kafeterii i cukierkami kofeinowymi. I tylko oczy miał niezwykłe, jasnoniebieskie, przejrzyste, czujne. W jakiś sposób ożywiały one jego twarz i czyniły go jeszcze bardziej godnym zaufania niż wszystkie jego dyplomy, kursy i ukończone szkolenia razem wzięte. Mycroft odrobił swoją lekcję. Greg Lestrade był pracowitym, rzetelnym obywatelem klasy średniej, robiącym wszystko na czas albo z wyprzedzeniem. Z wyprzedzeniem robił kursy, wspinał się na kolejne szczeble kariery, na czas ożenił się i zaciągnął kredyt na domek, który będzie spłacał kolejne trzydzieści lat. Przygnębiająco zwyczajny, nużąco przeciętny.
Idealny do swojej roli.
Greg odchrząknął, wyrywając Mycrofta z jego toku myśli.
"Z przyjemnością będę gościł Sherlocka jako niezwiązanego doradcę podczas moich śledztw." oznajmił zdecydowanym głosem i uśmiechnął się. Miał zaskakująco białe zęby i zaskakująco przyjemne zmarszczki mimiczne dookoła oczu. Mycroft, z niejaką niechęcią, poczuł do niego sympatię. Niebezpiecznie, niebezpiecznie.
"Słyszę w pańskim głosie niewypowiedziany warunek, panie Lestrade. Jakież to dictum przygotował pan dla mojego brata?"
Greg błysnął uśmiechem i pochylił się na swoim fotelu. Pod lewą połą marynarki miał plamkę od dżemu z pączka.
"Mój warunek jest taki, że Sherlock przychodzi na miejsca przestępstw trzeźwy, nie odurzony i w pełni świadomy. Nie będę go znowu holować przez pół miasta, słuchając pierdół o splocie materiału mojego płaszcza. Pański brat, panie Holmes, ma wspaniały umysł. Z chęcią przyjmę pomoc kogoś tak genialnego, ale narkomanów tolerować nie będę."
"Sherlock nie jest narkomanem."
"Jeszcze nie jest." wtrącił płynnie Lestrade, nie wytracając rytmu. "Widziałem to wiele razy. Fascynacja, nie możność odparcia pokusy, samotność. Środek opowieści może się różnić, ale początki i końce są takie same."
Greg miał rację. Mycroft uśmiechnął się jeszcze szerzej.
"Jest pan... bardzo spostrzegawczym człowiekiem, panie Lestrade."
"Greg." oznajmił Greg i wyciągnął rękę. "Obaj uprzątamy po Sherlocku i nie jest to najwdzięczniejsza robota. Myślę że możemy mówić sobie po imieniu."
Mycroft przed długą chwilę patrzył na Lestrade, na jego zmęczoną twarz i zaczerwienione od niewyspania oczy. Ciekawy okaz, ten tutaj. Z drugiej strony Sherlock nie współpracowałby z pospolitym gryzipiórkiem, musiało być w Gregu coś, co uwidoczniało się podczas akcji, coś cennego i ukrytego podczas zwykłych, pracowniczych small talków.
Mycroft wstał i ujął wyciągniętą dłoń Grega. Mocny, pewny uścisk, duża, ciepła, sucha ręka o żylastych, twardych palcach.
"Mycroft." wymruczał starszy Holmes z zadowoleniem konstatując, że Lestrade nie spuszcza wzroku tylko przygląda mu się jeszcze bardziej intensywnie, już wprost, bez ceregieli.
"Dopilnuję, żeby Sherlock nie doczekał przewidywanego przez ciebie końca, Greg."
"Mam nadzieję. Powiem szczerze, przydaje się nam tutaj jego pomoc, ale jego dość... ekscentryczne zachowania ściągają niepotrzebną uwagę przełożonych. A ja jestem tylko detektywem inspektorem, nie szefem komisariatu."
"A chce pan być szefem komisariatu?" zaciekawił się Mycroft, dając wyraźnie do zrozumienia, że może Grega szefem uczynić. Zajęłoby mu to może z dwa dni, niezbyt dobra prędkość, ale z aparatem administracyjnym policji zawsze były kłopoty...
Greg przewrócił oczyma i wepchnął dłonie w kieszenie spodni. Zmarszczył zabawnie nos.
"Na Boga, nie. Zatonąłbym w papierkowej robocie! Nie po to tyle lat się skrabałem, żeby teraz w makulaturze utknąć."
Zamaskowana propozycja Mycrofta wzięta była za żart. Może tak było lepiej. Mycroft odchrząknął i pobawił się uchwytem parasola.
"Postaram się przemówić bratu do rozsądku. Będzie to trudne, ale wykonalne. Greg, twój oddział otrzyma oczywiście odpowiednie dofinansowanie, na nowy sprzęt i nowe etaty."
Twarz Grega zmierzchła groźnie, dłonie w kieszeniach zwinęły się w pięści. Czujny, przewidujący. Już teraz jest dowódcą i szefem, niezależnie od pozycji, doszedł do nagłego wniosku Mycroft. Lestrade zacisnął usta w twardą, nieustępliwą kreskę.
"Niczego nie chcemy."
"Och." odpowiedział nie kryjąc zawodu Mycroft. "Czemu nie pozwala pan... czemu nie pozwalasz sobie pomóc, Greg? Przecież wyświadczasz mi przysługę, zajmując genialny umysł mojego brata czymś innym niż narkotyczne odurzenie. Proszę, pozwól mi się zrewanżować."
"Nie chcę znienacka zostać dłużnikiem." odparł uprzejmie Greg, ale jego oczy pozostały poważne. "Twój brat jak nie ma co robić, siedzi w kostnicy i w ramach wytracania czasu prowadzi z Molly Hooper sekcje zwłok ofiar wypadków samochodowych. Zgaduje po nich marki samochodów. Wystarczy mi rewanż, który zakłada, że chociaż trochę przemówisz do rozsądku swojemu bratu, Mycroft."
Było coś zabawnego w rozmowie z tym małym, szarym policjantem, jak równy z równym. Mycroft mógł go zgnieść jak mrówkę na co najmniej cztery sposoby, fizycznie i ekonomicznie, a mimo to fakt, że Greg wychodził z otwartą przyłbicą, jak wojownik, pewny siebie dowódca, odpowiedzialny za wielu więc patrzący bez lęku na zagrożenia... W przyszłość.
Było w tym coś ujmującego. Lestrade nie nawykł do cofania się, do ukrywania swoich intencji. Był otwarty na wszelkie lustracje, ufając głupio w system, który uchroni go od złego, jeżeli tylko zachowa swoją krystaliczną duszę czystą. Ludzi takich jak Lestrade było jak na lekarstwo i dlatego większość państw funkcjonowała za pomocą polityków-krzykaczy i ukrytych lalkarzy, pociągających za sznurki. Łatwiej było zastraszyć i przekupić parę ludzi, aby uzyskać odpowiednie uprawnienia, niż poszukiwać jednego sensownego człowieka, który pomoże ci, ponieważ widzi sens twoich działań. Sens poza moralnością pojedynczego ludzkiego istnienia, sens wynikający z mniejszego zła. Ludzie byli próżni, chciwi i zwykle krótkowzroczni, a na dodatek lubili fechtować wielkimi hasłami w stylu "miłość, równość, braterstwo."
Lestrade nie był ani chciwym hipokrytą ani próżnym moralistą. Lestrade był tylko krótkowzroczny.
Mycroft polubił go i postanowił uraczyć go swoją szczodrobliwością. Stopniowo. Greg jawił się jako człowiek, który odeprze czołowy atak, ale w dokładnie skonstruowaną pułapkę może wejść. Idealnie. Mycroft nigdy nie był dobry w szarżowaniu na wroga, osobiście wolał zasadzki i intrygi. Frontalne ataki zawsze pozostawiał Sherlockowi, niech trochę energii wytraci i przestanie być upierdliwym genialnym obibokiem.
"Prędzej czy później przyjmiesz moją propozycję, Greg. Poczekam."
"Tego się właśnie obawiałem." uśmiechnął się Lestrade ze znużeniem. Wyglądał, jakby wypił o jedną kawę za dużo. "Holmes młodszy i Holmes starszy. Jesteście do siebie zadziwiająco podobni."
"Och z pewnością jestem bardziej układny i przyjemniejszy w obyciu niż Sherlock." oburzył się teatralnie Mycroft na co Greg przewrócił oczyma.
"I skromny na dodatek."
Mycroft zawahał się, ale intuicja podpowiadała, żeby nie puszczać Grega Lestrade z sieci tak wcześnie. Umowę trzeba było przypieczętować. Prawdopodobieństwo, że Sherlock zacznie na stałe współpracować ze Scotland Yardem jako nieoficjalny detektyw konsultant było dość wysokie. Genialny czy nie, młodszy Holmes potrzebował w policji kogoś przytomnego na umyśle i twardo stąpającego po ziemi, kogoś, kto stanie po jego stronie...
"Czy mogę cię zaprosić na obiad, Greg?" zapytał Mycroft, usiłując brzmieć przyjacielsko i zapewne zawodząc, ponieważ mina Grega z lekko rozbawionej stała się wprost podejrzliwa i chłodna.
"Jestem zajęty."
Mycroft potrafił rozpoznać kurtuazyjne "pieprz się", jeżeli się na nie akuratnie natknął. Z gładkim uśmiechem, nie wytracając impetu wstał i wygłosił ironiczną pochwałę wystroju wnętrz biur oficerów na płacy państwowej. Greg, ukazując więcej inteligencji niż wskazywałaby na to jego kilkudniowa koszula, od razu chwycił metaforę.
"Spokojnie. Zajmę się Sherlockiem."
Mycroft miał wrażenie, że jego uśmiech rozciąga mu z trzaskiem skórę twarzy.
"Dziękuję. Do zobaczenia detektywie inspektorze Lestrade."
Rozstał się z Gregiem w milczącym porozumieniu i był zadowolony ze spotkania na tyle, że pozwolił sobie na wolny wieczór. Siedział w fotelu przy oknie w Diogenesie i wpatrywał się w zachodzące powoli nad Londynem słońce. Czuł w sobie wielki, nieruchomy spokój i bym niemal pewny, że za chwilę stanie się coś strasznego, coś co poruszy cały świat i wepchnie go z powrotem w bezlitosny ruch.
Nic się takiego nie stało.
/
Sherlock nie od razu uścisnął sobie rączki z Gregiem. Obrażony i nadęty trwał jeszcze bezczynnie na Baker Street dobre parę tygodni. Mycroft nie ingerował, Greg też nie. Obserwowali i czekali, sporadycznie wymieniając się smsami. Lestrade nadspodziewanie spokojnie przyjął do wiadomości fakt, że starszy Holmes ma dostęp do całej sieci kamer nadzoru w Londynie i posiada każdy numer komórki, jaki sobie zamarzy.
Pierwszy sms Lestrade wysłał do Mycrofta, gdy ten miał spotkanie z ministrem spraw zagranicznych i rozważał dalszy udział w amerykańskich wojnach o ropę. Kwestia strajkującej Grecji i Hiszpanii właśnie zbierającej siły na strajk także została poruszona. Minister nie był zbyt szczęśliwy, gdy komórka Mycrofta zawirowała z jego kieszeni, ale nic nie powiedział. I nic nie mógł powiedzieć. Mycroft był osobą, której nie stać było na wyłączenie multimediów nawet podczas ważnych spotkań. Od tego zależały losy państwa. Mycroft i przez osmozę także Anthea byli nieustannie online.
Mycroft przeprosił, zaproponował ministrowi kolejnego czekoladowego biszkopcika i przeczytał smsa.
Hej. Sherlock właśnie wylądował na intensywnej terapii. Mam wszystko pod kontrolą. GregLestrade
Mycroft przez długą chwilę wpatrywał się w smsa. Jego mina była widocznie dość marsowa, bo minister zapytał pół szeptem, czy do odpowiedni moment na ich konwersację, ponieważ on będzie w Londynie do jutra i mogą się spotkać później.
"Nie, nie ma takiej potrzeby." odpowiedział z gracją Mycroft i uśmiechnął się do ministra. "Może jeszcze herbaty?"
Czemu Lestrade pisał smsa, skoro wszytko ma pod kontrolą? Spokojnie. Po pierwsze, skąd Lestrade ma ten numer, po drugie, cokolwiek stało się z Sherlockiem Lestrade nie proszony, z dobroci serca najwyraźniej zajął się młodszym Holmesem tak, jak zwykle robił to Holmes starszy.
Skąd masz ten numer Greg?MH
Sherlock mi dał. Prosił, abyś przywiózł mu torbę szpitalną, ma ze sobą tylko płaszcz. St Bart, drugie piętro, budynek C.
Szybka odpowiedź. Dobrze, minister jadł już trzeciego biszkopcika i zamawiał właśnie kolejny imbryk herbaty. Sherlock prędzej by sobie łapę odgryzł, niż otwarcie poprosił o coś Mycrofta. Lestrade układał zdania, Lestrade wysyłał wiadomości. Wniosek, Sherlock jest nieprzytomny, ale zdołał podać numer kontaktowy do swojego brata, zanim stracił przytomność. Lestrade się nim zajmował, przypilnuje go jeszcze pół godzinki, zanim Mycroft nie skończy spotkania i nie podjedzie do St. Bart.
Sherlock nastąpił na odcisk bossa mafii przemytniczej, pracującej w dokach londyńskich i salwował się ucieczką, na koniec skacząc z mostu prosto w listopadową Tamizę. Hipotermia, lekkie wstrząśnienie mózgu, wyłamany nadgarstek. Cudem nie uszkodził się poważniej. Lestrade, który razem z Andersonem i Donovan uczestniczyli w inwigilacji okolic doków wkroczyli do akcji i ujęli kilku pomniejszych uczestników mafii. Greg wyłowił Sherlocka. Wydawało się, że nadciąganie z pomocą pokręconym, pogubionym ludziom przychodzi mu naturalnie. Być może miał w rodzinie taki przypadek, a być może po prostu był tak popaprany jak wszyscy domorośli, praworządni policjanci z misją.
"Bardzo dziękuję detektywie inspektorze Lestrade."
Mycroft pojawił się w izolatce, w której położono Sherlocka z torbą niezbędników szpitalnych i kompletem piżam na zmianę. Minister spraw zagranicznych zadowolony pojechał do hotelu po owocnych negocjacjach i paczce czekoladowych biszkopcików. Kilka telefonów i email od Anthei i sprawa małego wypadku Sherlocka stała się jasna. Trzeba będzie wynaleźć sposób odwdzięczenia się Gregowi w dwójnasób.
Sherlock leżał zapakowany w szpitalnym łóżku i wyglądał niezwykle krucho pośród wykrochmalonych do granic możliwości prześcieradeł. Lestrade siedział przy nim, w podkoszulku i koszmarnych, spranych spodniach od piżamy zapewne jakiegoś zagubionego kompletu szpitalnego. A więc żona z torbą dla Grega nie dotarła. Szczęśliwie Mycroft odgadł i to, i przywiózł też zmianę ubrań dla detektywa inspektora.
"Nie ma za co dziękować. Zrobiłbym to dla każdego." oznajmił Lestrade, jego twarz dziwnie blada, jego duże, mocne, żylaste dłonie złożone na podołku. "Sherlock czy nie, nikt nie zasługuje, żeby odmaczać tyłek w Tamizie i czekać na przybycie ambulansu."
Niezręczna cisza. Mycroft stał przy łóżku Sherlocka i wpatrywał się w Grega. Nikt nie zasługuje, aby wiernie czekać na kogoś, kto nie przyjdzie. Nikt nie zasługuje, żeby nie móc dodzwonić się do żony, że potrzebuje pomocy i jest w szpitalu. Mycroft miał chęć położyć Gregowi dłoń na ramieniu i sam siebie zaskoczył tym pragnieniem. Dawno nie miał potrzeby dotykania kogokolwiek, wizyty w ekskluzywnych klubach erotycznych się nie liczyły. Opanował tą potrzebę. Nie było sensu zagęszczać i tak niezręcznej sytuacji.
"Nie czekaj na żonę Greg." powiedział cicho Mycroft, po czym postawił torbę z rzeczami dla Sherlocka przy oknie. Wyjął z niej drugą torbę, mniejszą, z zapasowymi ubraniami dla Lestrade i podał mu ją z wąskim uśmiechem.
"Jeżeli ktoś nie przyszedł w ciągu godziny, znaczy, że już nie przyjdzie, detektywie inspektorze."
Greg wzruszył ramionami i zapatrzył się za okno. Padał deszcz z minuty na minutę coraz gęstszy i bardziej zajadły.
"Wiem. Wiem. I dzięki. Za ubranie. Oddam przy najbliższej okazji."
Greg był zawstydzony. Upokorzony. Mycroft mógł się spodziewać, że podarowane mu ubrania zostaną przesłane pocztą a wszelki nieoficjalny kontakt pomiędzy nim a Lestrade urwie się dość szybko.
"Uratowałeś mojego brata, Greg. Podziękowania nie są na miejscu. Jeżeli już tutaj wszystko załatwiłeś, moja limuzyna jest do twojej dyspozycji. Odwiozę cię, dokąd chcesz."
Zadziwiająco łatwo przyszłoby teraz Mycroftowi zabrać Grega do jego własnej pustej rezydencji. Rozpaliliby nieużywany kominek i zamówili obiad z najdroższej restauracji w Londynie. Z winem, piwem, z czymkolwiek Lestrade by sobie zażyczył.
"Mój samochód został obok mostu..." powiedział cicho Greg.
"Wiem. Moi ludzie odholują go pod twój dom."
Greg nie protestował już więcej. Gdy Mycroft rozmawiał w lekarzami i wydał odpowiednie dyrektywy odnośnie leczenia Sherlocka, Lestrade poszedł do łazienki i przebrał się. Dziesięć minut później szli już razem, ramię w ramię do limuzyny. Gdy wsiedli Mycroft zdecydował, że czas na konwersację. Miał chęć spędzić ten wieczór inaczej niż zwykle, a Greg nie pójdzie z nim, dopóki nie otrzyma odpowiedniej porcji rozmowy.
"Uratowałeś go, ale nie sądzę, aby mój brat przyszedł teraz do ciebie i uścisnął ci rękę." oznajmił lekko Mycroft, na co Greg uśmiechnął się ponuro.
"Domyślam się. Sherlock umie się obrażać jak mało kto."
"Poczekaj. Sam dojdzie do tego, że potrzebuje współpracy z tobą." udzielił porady Mycroft. Uśmiech Grega stał się nieco bardziej naturalny. Lestrade rozluźnił się, zapadł w skórzany fotel limuzyny i odetchnął.
"Mam nadzieję. Sherlock jest wariatem, ale jest moim wariatem. Pracuje dla mnie, chociaż nigdy się do tego nie przyzna. Jeżeli mam być jego przepustką i wymówką odegram swoją rolę."
"Przykro mi z powodu żony."
Niebieskie oczy Grega nagle stały się twarde, ze zdecydowanie stalowym błyskiem. Mycroft obserwował tą przemianę z fascynacją. Może powinien spuścić wzrok i przestając patrzeć, może tak byłoby grzeczniej, ale nie. Greg zacisnął szczęki, zmarszczył się, po czym przemówił niskim, zdartym nieco głosem. Szczerze. Szczerość Grega była wspaniała do oglądania i przerażająca do doświadczania, Mycroft już czuł początki kuriozalnego uzależnienia od tego nietypowego zjawiska.
"Moja żona zdradza mnie od dobrych czterech lat. Zdążyłem się przyzwyczaić."
"Dlaczego się nie rozejdziecie?"
Greg milczał a Mycroft poczuł się niekomfortowo i zapatrzył się w okno limuzyny. Nie powinien pytać, nie powinien wypróbowywać granic wytrzymałości Lestrade. Doskonale wiedział, czemu małżeństwo Grega wciąż trwało, tak jak wiele innych uwłaczających godności, żałosnych, degradujących związków. Ludzie po prostu lubili, gdy ktoś na nich czekał w domu. Niech sobie ten ktoś robi skoki w bok, niech czasami ignoruje i zapomina, byleby wracał do domu. Bo jak długo wraca, znaczy kocha i biznes jakoś się kręci.
Mycroft nigdy nie rozumiał takiego myślenia, nigdy nie był z nikim dłużej niż dwa tygodnie. Nie wykładał sobie, że można się tak upokarzać, ale też miał świadomość, że to, co do niego nie dociera, po prostu się w świecie dzieje i już.
"Zapraszam na drinka do siebie." zadziwiające, z jakim trudem przyszło mu zadanie tego pytania. Greg westchnął zabawnie i spojrzał na Mycrofta, szczere, zmęczone wejrzenie niebieskich oczu, jaśniejących w szarej twarzy.
"Nie będę dzisiaj dobrym kompanem."
"Ja nigdy nie jestem dobrym kompanem, więc jest nas dwóch." odparł z galanterią Mycroft, a Greg roześmiał się. Miarowy, przyciszony, otwarty śmiech, dobrze byłoby usłyszeć go częściej.
Greg nie zaprotestował, gdy Mycroft poprosił kierowcę do odwiezienia ich do rezydencji. W wełnianym płaszczu w jodełkę i garniturze, wartym zapewne więcej niż wszystkie jego kredyty razem wzięte, Lestrade wyglądał wspaniale. Mycroft zrobił sobie notatkę w telefonie, żeby stopniowo, krok po kroku zmienić anturaż detektywa inspektora. Może zacząć od spalenia tego ohydnego, mieszczańskiego domku jednorodzinnego, z maleńkim ogródkiem, nie nadającym się nawet na porządnego grilla, podgniwającym gankiem i chwiejnymi schodami.
To był miły wieczór. Za wysokimi, osłoniętymi do połowy ozdobnymi zwojami firan oknami wciąż padał listopadowy deszcz. Granatowo fioletowy Londyn rozbłysnął żółcią lamp i neonami reklam, a w rezydencji Mycrofta było cicho i sucho. Rozebrali się z płaszczów, zostawili je w przedpokojach, po czym podążyli do salonu. Mycroft usiłował rozpalić kominek, ale niezbyt mu się to udawało, więc wyręczył go Greg. Rozpałka w dłoniach Lestrade rozpaliła się chętnie i łatwo.
Mycroft patrzył jak urzeczony na płynność i pewność ruchów Grega. Dopiero po paru minutach zorientował się, że nie wypełnia dobrze obowiązków gospodarza. Zakrzątnął się szybko przy barku, wyjął kilka rodzajów brandy, swojego ulubionego likieru miętowego i zaczął kręcić się po kuchni, odkrywając, że nie ma nic poza puszkami z tuńczykiem, pomidorami i czterema paczkami ciasteczek z Tesco.
"Rzadko miewasz gości." skonstatował z krzywym uśmiechem Greg, obserwując z rozbawieniem kuchenną krzątaninę Mycrofta.
"Owszem. Nie mam czasu na tego typu przyjemności."
Greg prychnął prześmiewczo, ale po przyjacielsku, pomagając wyciągnąć z kuchennej szafki talerzyki do tuńczyka.
"Raczej nie lubisz gości więc ich nie zapraszasz. Kurz na kominku cię zdradził, panie Holmes."
"Rozgryzłeś mnie detektywie inspektorze. Nie mam czasu na tego typu wątpliwie przyjemności."
"Ale mnie zaprosiłeś." zauważył Greg na co Mycroft westchnął i wetknął mu w dłonie talerz z tescowymi ciastkami.
"Pomyślałem, że nam obu przyda się dzisiaj towarzystwo."
"Dobrze pomyślałeś Mycroft. Chociaż zawsze sadziłem, że będziesz mieć dom pełen służby i strażników, nie wiem..."
Greg wykonał nieskoordynowany ruch ramionami, jakby chciał wskazać całą mroczną rezydencję Mycrofta. Szli właśnie korytarzem do salonu w mechatej, przytulnej ciemności źle oświetlonego przejścia, w którym nikt nigdy nie pamięta, gdzie jest włącznik do światła. Mycroft włożył sobie do ust jedno z ciasteczek i zaczął chrupać.
"Dom pełen pracowników to nie dom. Mam pokojówkę, przychodzi co dwa dni, ogarnąć wszystko. Jedzenie w większej części przygotowuje sobie sam, oszczędza mi to czas oraz jest bezpieczniejsze."
"Próbowali cię otruć?" zapytał z niedowierzaniem Greg. Mycroft uśmiechnął się zza ciastka.
"Nie raz."
Roześmiali się razem a ich śmiech dziwnie brzmiał w ocienionej rezydencji. Mycroft zapytał, czy Greg życzy sobie, aby zapalił więcej świateł górnych, Greg odparł, że wszystko mu jedno i w zasadzie to woli półmrok. Mycroft nie mógł tego lepiej ująć.
Pomysł z zaproszeniem Grega był jednym z lepszych pomysłów Mycrofta, zaraz po zgodzie na wstąpienie do Unii Europejskiej Litwy i Czech. Spokojny wieczór, blask ognia w kominku, słodkawy posmak likieru miętowego i przyciszona konwersacja o niczym. Czasami wymsknęło się komuś coś bardziej osobistego, ale nigdy nic istotnego, raczej potwierdzenie domysłu. Greg wyraził ubolewanie, że jest miękką, pozbawioną kręgosłupa dupą wołową, że nie potrafi zdobyć się na rozwód i pozwala kroić się żonie na pieniądze, zamiast ukrócić tą matnię. Mycroft wyznał, że nie cierpi wracać do rezydencji, bo nie przypomina domu, i on w ogóle nie bardzo potrafi powiedzieć, co to jest dom. Rezydencja Holmesów była równie bezosobowa, bogata i pusta jak jego własna rezydencja. Na szczęście wszystkie bolączki niwelował likier miętowy, piwo i ciasteczka.
Nie spodziewał się, że ten męczący dzień skończy się w tak miły sposób. Miał chęć to powtórzyć, miał chęć przenocować Grega, potajemnie zaaranżować mu kilka dni wolnych, podczas których mógłby zostać sobie w salonie Mycrofta i robić... cokolwiek tam ludzie z średniej warstwy klasy średniej robili po godzinach. Mycroft nie zrobił nic z tych rzeczy. Nie był osobą skłonną działać pod wpływem impulsu, zwłaszcza, jeżeli impuls był tak nagły, silny i kompletnie nielogiczny. Za dużo likieru miętowego, za dużo mohito, za dużo ciastek czekoladowych.
Około trzeciej nad ranem, pomimo zaproszenia do spędzenia nocy w sypialni gościnnej, Greg opuścił rezydencję Mycrofta. Lekko wstawiony, znieczulony i radośnie ogłaszający, że koniecznie muszą to powtórzyć. Mycroft nie potwierdził, ani nie zaprzeczył. Zawsze lepiej było trzymać swoje potrzeby w tajemnicy, zwłaszcza, jeżeli były tak wariackie i kompletnie poza jego rysem charakterologicznym.
Limuzyna odwiozła Grega do jego domu, gdzie już zapewne spała słodkim snem rozpustnicy jego żona. Z tym także trzeba będzie coś zrobić, ale póki co Mycroftowi było dobrze jak jest, tutaj, o trzeciej nad ranem, w fotelu, ustawionym centralnie naprzeciwko kominka, z kieliszkiem likieru w dłoni i deszczem, który zajadle bębnił po parapetach.
/
Deszcz padał jeszcze trzy dni, bez przerwy. Mycroft w zadziwiająco dobrym humorze załatwiał wszystkie możliwe i niemożliwe do wykonania sprawy rządu brytyjskiego. Czuł przypływ energii, ale wiedział też, że to chwilowa rzecz. Zbliżał się grudzień, zbliżały się Święta. W Święta nigdy nic dobrego się nie działo.
Sherlock wyszedł ze szpitala tydzień po całej akcji, obity, niezadowolony i pełen pretensji. Mycroft nie miał na niego ani ochoty, ani czasu, chcąc wykorzystać krótką zwyżkę energii, zanim Święta wyssają go do cna. Los jednak uśmiechnął się do starszego Holmesa. Pani Hudson ochoczo zajęła się swoim adoptowanym, prawie dwumetrowym, trzydziestoparoletnim pisklakiem i pracowicie odżywiała go rosołem i pomidorową z ryżem. W jaki sposób zmuszała Sherlocka do jedzenia, nie wiedział nikt, ale cokolwiek robiła, działało. Mycroft czuł względem pani Hudson niechęć, pomieszaną z podziwem. Obiecał sobie, że w najbliższym czasie usunie z jej mieszkania większość kamer.
Dni toczyły się leniwie, pomiędzy samotnymi śniadaniami, spotkaniami dyplomatycznymi, negocjacjami z głowami państw, a lunchami z Antheą, w pośpiechu spożywanymi kolacjami i wieczorami przed kominkiem. Mycroft był wdzięczny Gregowi, od jego wizyty rozpalał sobie w kominku niemal codziennie, ciesząc się ciepłem migoczącego ognia. Rezydencja była w ten sposób łatwiejsza do zniesienia, a samotność trochę mniej pusta.
/
Mycroft obawiał się, że Greg uzna to za naruszenie prywatności, gdy zacznie mu wysyłać smsy. Nie codziennie, ot tak, od czasu do czasu. Mycroft nie chciał odstraszyć potencjalnego sprzymierzeńca, nie chciał też wyjść na wścibskiego, kontrolującego wszystko i wszystkich maniaka, chociaż właśnie kimś takim był. Sherlock nigdy nie omieszkał mu tego wytknąć.
"Żyj sam dla siebie Mycroft i nie męcz swoją osobą otoczenia."
"Kocioł, garnek. Pani Hudson dzwoniła. Chyba czas, abyś zaczął płacić swoje rachunki, drogi bracie."
Sherlock nadął się i zagrał na skrzypcach dramatyczny ustęp z mazurka Wieniawskiego. Na dole pani Hudson upuściła coś z brzękiem i zaklęła nieparlamentarnymi słowy. Mycroft tylko się uśmiechnął.
Ale Greg nie był Sherlockiem, Greg najwyraźniej nie miał nic przeciwko komunikowaniu się z Mycroftem i tak zaczęli wymieniać smsy regularnie. Z początku dotyczące tylko szacownej osoby Sherlocka, potem o pogodzie. Mycroft doszedł do wniosku, że są na dobrej drodze do esemesowej ewolucji tematycznej więc czekał.
Może z pogody przejdą na tematy polityczne.
Sherlock nie wyszedł z Baker Street przez cztery dni. MH.
Może umarł z nudów? GL
Nie sądzę. Mój brat zbyt kocha spektakle, żeby odejść w ciszy. MH
Mycroft nie miał pojęcia, jak ten szarawy, zwykły człowiek znalazł miejsce w jego napiętym grafiku. Jego smsy nie było jakieś wybitnie wciągające czy humorystyczne, ale przyjemnie było być ich odbiorcą. Bez transakcji handlowych, bez pieniędzy, bez obietnic Greg Lestrade wciągnął Mycrofta w swój medialny krajobraz codzienny. Mycroft z początku nie dowierzał jego dobrym intencjom, potem zaczął się wahać a na koniec poddał się. W sumie nic złego się nie stanie, jeżeli raz na jakiś czas pozwoli sobie na odrobinkę normalności.
Normalnością była wymiana smsów z prawie nieznajomym policjantem na krawędzi rozwodu, spędzającym dnie całe na posterunku i zagadującego o pogodzie. Mycroft nigdy nie był dobry w normalności, zawsze uważał ją za bardzo trudną do zniesienia, uciążliwą neurozę.
Nigdy nie posiadał przyjaciół. Jako dziecko nigdy nie potrafił dogadać się z rówieśnikami, ponieważ wydawali mu się koszmarnie nużący i głupi. Skończył uniwersytet mając osiemnaście lat z wszystkimi możliwymi nagrodami i ściśle wytyczonym planem kariery. Nie miał czasu na rozproszenia, gościny, imprezy i studencki promiskuityzm, był na to zbyt praktyczny. Przyjaźnie się kończyły, związki rozpadały, każdy prędzej czy później był opuszczany przez ludzi, którym ufał. Lepiej było być potrzebnym niż lubianym, kogoś potrzebnego nie można było tak łatwo zostawić...
Mycroft pozwolił sobie na wymianę bezsensownych smsów z Gregiem. Miało to cel praktyczny, zawiązanie znajomości z kimś, kto będzie monitorował Sherlocka i pomagał mu jeszcze długie lata. Ale było w tym coś jeszcze, coś trudnego do klasyfikacji, wstydliwego. Mycroft nie lubił o tym myśleć.
Znowu żony nie ma. Sam podgrzewam sobie zupę. Ty? GL
Może jednak Greg był dokładnie w tej samej sytuacji co Mycroft. Obaj po pracy nie mieli do kogo przysłowiowej gęby otworzyć.
Nie odpowiedział na tego smsa. Greg poprawnie zrozumiał intencję oraz fakt, że nikogo nie interesuje jego życie prywatne. Lestrade po tym pojedynczym incydencie przestał wysyłać odsłaniające sferę prywatną komunikaty. Było to zaskakujące, jak wysoce rozwiniętą telekomunikacyjną empatię wykazywał Greg. Aż dziw, że nie zaszedł w hierarchii policyjnej wyżej, był wspaniałym detektywem i to bez genialnego, ironicznego zadęcia, boleśnie obecnego u Sherlocka. Mycroft złapał się na tym, że chciałby, aby Lestrade mimo wszystko wysyłał mu głupie smsy o zupie, ale było za późno. Greg zrejterował na bezpieczne pozycje, znowu komunikował tylko pogodę.
Mycroft miał chęć zapytać, czemu, ale wiedział, że wtedy Lestrade wycofa się całkowicie z wymiany smsów. Jakoś tego nie chciał. Było to dziwnie pokrzepiające, mieć co wieczór nowego smsa odnośnie warunków atmosferycznych nad Londynem, i to od osoby nie uzależnionej od finansów starszego Holmesa, nie pracującej dla niego, nie związanej. Prawie można było się oszukiwać, że Greg wysyła swoją żałosną imitację pogodynki smsowej, ponieważ lubi ją tak samo jak Mycroft.
Sherlock, oczywiście, musiał być upartym, tępym kozłem, jeżeli chodziło o współpracę z instytucją, czy nawet z samym detektywem inspektorem Lestrade. Greg sam zaczął się do niego odzywać, i idąc za radą Mycrofta, wysyłał detektywowi konsultantowi smsy o ciekawych sprawach.
Daj mu znać, co traci. Prędzej czy później pożałuje, że tyle go mija i wylezie ze skorupy. MH
Przyjechał na miejsce przestępstwa, gdy usłyszał o kolejnym przypadku niewyjaśnionej śmierci. Myśli, że to seryjny morderca. GL
Zapewne tak właśnie jest. MH
Sherlock tonował swoje zgryźliwe komentarze względem Grega, ale jego szarże na Donovan czy Andersona stały się niemal słynne. Szeregowi policjanci bili się, żeby uczestniczyć w śledztwie z Sherlockiem tylko po to, żeby usłyszeć jak dwoma zdaniami zamienia Andersona w gniewną, czerwoną na twarzy kupkę nieszczęścia, a Donovan w oburzoną, wściekłą, rozczochraną puszczalską. Greg interweniował, Sherlock miał gdzieś jego interwencje, Mycroft coraz bardziej doceniał, że ma kontakt z detektywem inspektorem. To wiele ułatwiało. Sherlock ostatnimi czasy stał się jeszcze bardziej nieznośny niż zazwyczaj. Nie ćpał i nie palił, tego Mycroft dopilnował, ale widocznie czegoś mu w życiu nie starczało...
"A takim był ślicznym chłopczykiem. Nie sądziłam, że będzie miał problem ze znalezieniem partnerki..." kiwała głową mamusia, podczas kolejnego niedzielnego obiadu z którego Sherlock się wymigał. "Martwię się o niego."
Mycroft uśmiechał się nie komunikatywnie i zajmował się jedzeniem swojej surówki. Surówka była z marchwi, kalarepy, selera i nieludzkiej ilości octu jabłkowego. Ledwie ją przełknął.
Smuteczki mamusi zawsze były krótkotrwałe i zawsze sprowadzały się jedynie do wyrażania ubolewania tudzież żalu. Martwił się tak naprawdę Mycroft, to on radził sobie z narowami Sherlocka, to on wyciągał go z psychoz, czarnych humorów, pilnował, pomagał, wspierał. A było coraz gorzej. Nadchodziła zima, zbliżały się powoli trzydzieste drugie urodziny Sherlocka i można było śmiało stwierdzić, że zajmowanie się młodszym Holmesem będzie dożywotnim obowiązkiem Mycrofta.
Sherlock też doszedł do tej konkluzji i spowodowało to kolejną serię autodestrukcyjnych działań. Pani Hudson jakoś z chimerycznym lokatorem wytrzymywała, ale gdy przejadł swoje oszczędności, postawiła mu po konsultacji z Mycroftem ultimatum. I tak Sherlock odnalazł swojego doktora Watsona.
Mycroft gdy tylko ich razem zobaczył, od razu wiedział, że John będzie należał do Sherlocka, prędzej czy później. Kwestia czasu, kwestia czasu.
/
Aby zgłębić tajniki persony doktora Watsona Mycroft na dobre trzy dni zawiesił na kołku swoją działalność we wschodniej Europie. Nie mógł pozwolić, aby ktoś wykorzystał Sherlocka. Nieważne co mówił sam o sobie geniusz detektywistyczny, w pewnych sprawach był naiwny i łatwy do wykorzystania. Mycroft pilnował go z poboczy, odganiając potajemnie nieproszone pijawki ludzkie, podejrzanych koneserów sztuki, szukających sponsora i żądne dzieci z arystokratyczną krwią panny puszczalskie. Sherlock twardo trzymał się z dala od seksu, ale nie było pewne, czy robi to ponieważ nie potrafi wejść w odpowiednie interakcje międzyludzkie, czy jest praktyczny tak jak Mycroft i chce uniknąć problemów.
Mycroft zrobił research na temat Johna Hamisha Watsona. Zaaranżował z nim specjalne spotkanie. Pokazał swoją ukrytą władzę, pokazał siłę nie płynącą z fizycznego ataku, a z obserwacji i informacji. Zgodnie z oczekiwaniami, pobudziło to w Johnie żołnierską gotowość do działania. Doktor Watson musiał się długo nudzić, ponieważ gdy Mycroft zaaranżował dla niego pułapkę, wszedł w nią chętnie a poczucie zagrożenia, kontakt z działalnością sekretną i na poły rządową, nadzór kamer tylko zaostrzały jego ciekawość.
John Watson odważnie wkroczył w grę, z wysoko podniesioną głową, dłońmi, które nie drżały, cały spięty i gotowy do walki. Zainteresował się, zaintrygował. Londyn jako pole bitwy przemawiał do Johna Watsona, chociaż wciąż jeszcze był na etapie zaprzeczania i negacji, chciał zwykłego życia, zwykłego małżeństwa i zwykłego domu, bez wybuchających eksperymentów, kapryśnego współlokatora, rzępolącego na skrzypcach, bez szarych eminencji brytyjskiego rządu, podglądających go oczyma wszystkich kamer użytku publicznego.
"Nie jest pan przerażony." zauważył uprzejmie Mycroft, na co John odpowiedział mu po prostu.
"Nie jest pan przerażający."
To go prawie rozbawiło. Sherlock powinien trzymać się swojego Watsona rękami i nogami, ponieważ był interesujący. Wystarczająco interesujący i skrzywiony, żeby wytrzymać z młodszym Holmesem i być może uczynić jego życie odrobinę szczęśliwszym.
Watson przyjemnie zaskoczył Mycrofta. Wykazał zdumiewającą lojalność względem Sherlocka, chociaż spotkał go zaledwie parę dni wcześniej. Swego czasu starszy Holmes próbował opłacić Sherlockowi tak zwanych "przyjaciół", ludzi otaczających go na co dzień, wynajmujących mu mieszkanie, pracujących w policji, w szpitalu, w kostnicy. Wszystkie te próby Sherlock odkrywał po tygodniu, a po dwóch tygodniach uczestnicy sami rezygnowali ze swojej roli, stwierdzając, że za żadne pieniądze nie chcą mieć do czynienia z tym zmiennym, cynicznym, popapranym chamem.
Mycroft uczył się szybko, szybko też doszedł do wniosku, że musi wejść z osobami otaczającymi Sherlocka w inną niż ekonomiczna relację. Tak jak z Gregiem, tak jak z panią Hudson, która, jakkolwiek uroczo przytulna i łagodna, twardo odmówiła wszelkich gratyfikacji, oznajmiając, że Sherlock to wspaniały młody człowiek i chociaż ma nieco w głowie pokręcone, nie zasługuje na takie matactwa.
Ludzie otaczający Sherlocka siłą rzeczy otaczali też Mycrofta. I byli to specyficzni ludzie, zdolni do wypierania prawdy i ukrywania słonia pod kocykiem prawie tak jak Mycroft.
"Nie jestem twoją gosposią, skarbie!" odżegnywała się od swojej roli pani Hudson, po czym donosiła swoim współlokatorom domowej roboty placka drożdżowego.
"Nie jestem gejem!" wzbraniał się John, po czym umawiał się z kolejną szarą, nudną kobietą, aby zostawić ją przy pierwszej okazji, gdy tylko Sherlock zdecydował się wysłać mu smsa.
"Nie moja dywizja!" ogłaszał znad pączka Lestrade, po czym przesiadywał do późna w noc nad nieswoją robotą papierkową, ponieważ żal mu było zostawić rozgrzebane morderstwo w afekcie i nieszczęśliwego, zapłakanego mordercę, trzęsącego się w areszcie.
"Oczywiście, Mycroft. Ty jesteś taki odmienny od nas, maluczkich." ironizował Sherlock, słusznie odczytując z mimiki Mycrofta jego myśli. "Moja dieta ma się dobrze i bardzo mi służy. Nic nie wiem o tych czekoladowych batonikach, które zjadłem wczoraj w nocy."
Sherlock zawsze posiadał niezwykłe talenty aktorskie a podrobić nosowy, cichy głos Mycrofta potrafił wręcz idealnie. Anderson podniósł głowę znad trupa, zalegającego w kuchni pani Hudson, Donovan zatrzasnęła głośno lodówkę a Greg zamarł z pączkiem przy ustach. Mycroft poczuł, jak czerwienieją mu uszy. John złapał Sherlocka za rękaw, mitygując przyciszonym głosem a młodszy Holmes przewrócił oczyma, wbił dłonie w kieszenie płaszcza, ale już więcej nic nie powiedział.
Było coś w tych ludziach, w tym dziwnym, teatralnym otoczeniu Sherlocka. Mycroft obiecał sobie, że przyjrzy się temu bliżej, gdy tylko uprzątną nieboszczyka z kuchni na Baker Street a on sam wyjaśni królowej, dlaczego nie mógł uczestniczyć w jej podwieczorku.
/
I tak Sherlock razem z Johnem Watsonem i panią Hudson stworzył na Baker Street coś w rodzaju pokręconego, amorficznego stadła. Rychło w czas, ponieważ ostatnie wyskoki młodszego Holmesa spowodowały niejaką wyrwę w pracy Holmesa starszego. Oczywiście znajomi politycy, ministrowie i urzędnicy nie robili problemów. Zawdzięczali Mycroftowi zbyt wiele. Mimo to lepiej było nie wystawiać cierpliwości grubych ryb na zbyt długą próbę.
W zasadzie Mycroft był zadowolony, pokazał środowisku, że on sam ma także sprawy rodzinne i prawo do zawieszenia działalności. Z boku mogło się wydawać, że Mycroft Holmes nigdy nie ma czasu na urlop i nigdy czasu na urlop nie potrzebował. Pracoholik, lodowiec, gracz. Nie było dobrze być postrzeganym w tak jednowymiarowy, łatwy do przewidzenia sposób. Trochę poruszenia związanego z aferami rodzinnymi w wersji sherlockowej się przydało. Królowa opłaciła Mycrofta bardziej sowicie niż zazwyczaj i dała mu w ramach bezterminowego wynajmu klucze do swojej rezydencji letniej w Brighton. Minister skarbu także wygenerował cenny prezent, który Mycroft od razu złożył w banku i ubezpieczył na wysoką kwotę, ponieważ nie było sensu trzymać w pustej rezydencji złotego posążka Buddy, przemyconego z Chin.
Ludzie byli zabawni, jeżeli w grę wchodziły rodzinne problemy. Nagle stawali się nieco układniejsi, nieco bardziej elastyczni, nieco mniej profesjonalni. Mycroft lubi to wykorzystywać, przynajmniej z narowów Sherlocka wynikło dla niego coś dobrego.
"Cieszę się, że mogłem pomóc." uprzejmie komentował Sherlock znad gazety. "To zawsze dobrze wspomóc starszego brata w dążeniach do zdobycia władzy nad światem."
Sherlock ostatnio lubił jeść śniadania z Johnem i nawet nieco przybrał na wadze. Doktor Watson siedział sobie obok młodszego Holmesa, najwyraźniej nieświadomy swojego zbawiennego wpływu na Sherlocka, i pojadał jajko na miękko, zagryzając tostem. Wyglądali dziwnie domowo, przy prostym, przykrytym ceratą kuchenną stole, łokieć w łokieć siedząc w swoich zmechaconych szlafrokach, pośród filiżanek bawarki, rogalików z dżemem wypieku pani Hudson i ogólnej atmosfery przytulnej drobnomieszczańskiej duchoty.
Mycroft odchrząknął. Nigdy nie czuł się dobrze w tego typu sceneriach. Były obce, wymagające i jak całe jego życie pokazywało, zupełnie niepotrzebne.
"Cieszę się, że mogę ofiarować ci złotą kartę, drogi bracie. Teraz, kiedy mieszkasz z normalnymi ludźmi sugeruję dbalszy dobór garderoby."
Sherlock nie przyjął prezentu, przyjął go za niego John i chwała bogu, ponieważ zbliżały się święta i mamusia życzyła sobie zobaczyć obu synów w Boże Narodzenie w możliwie najlepszym stanie. John to rozumiał i popierał. Jego znajomość z Mycroftem zaczęła się rozwijać, gdy doktor Watson doszedł do wniosku, że w swoim szarym, nudnym życiu potrzebuje kolorów, które wnosi Sherlock. Może nie było to łatwe, usłane różami życie, ale było ciekawie. John Watson zawsze przedkładał przygody nad komfort, inaczej nigdy nie wyruszyłby do Afganistanu, pocić się, krwawić i zabijać w imię amerykańskiego prawa do cudzej ropy.
Ogólnie pojawienie się Johna Watsona w życiu Sherlocka znormalizowało życie młodszego brata. Mycroft wykorzystał to, ze zdwojoną siłą pracując, zarabiając, układając plany i realizując je. Jeden po drugim rozwiązywał problemy i produkował kolejne propozycje, jak maszyna. Pruł przed siebie, nie dzieląc się obowiązkami z nikim. Anthea nawet zwróciła mu uwagę, że powinien wypocząć, chociaż jeden weekend.
"Za przeproszeniem, zajeździ się pan. Prawie nie wraca już pan do domu, żyje na kawie i ciasteczkach i śpi na kozetce w gabinecie."
Gdyby nie współpracował z Antheą dobre osiem lat, zwolniłby ją za taką impertynencję. Ale Anthea była dobrą, wierną pomocnicą, udowodniła to nie raz. I jeżeli ona, pierwszej wody przodownica pracy, zrośnięta niemal ze swoim blackberry, mówiła Mycroftowi, że potrzebuje on wypocząć, zapewne tak właśnie było.
Mycroft wstał zza biurka, przeciągnął się i spojrzał w podłużne kryształowe lustro, wiszące na prost. Ze srebrzystej tafli spojrzała na niego wymęczona, szara twarz o zaciętych złowrogo ustach i zapadniętych, podbitych sinawo oczach. Zaraz, zaraz, gdzieś już widział tego typu twarz...
"Antheo, masz oczywiście rację, moja droga. Może faktycznie powinienem wziąć parę dni wolnego. Rezydencja letnia królowej stoi pusta." pokiwał żałobnie głową Mycroft i rozpiął guzik u kołnierzyka koszuli. "Ale świat, podobnie jak giełda, nie śpi i jest nieobliczalny. Czy mógłbym prosić cię o szczególny nadzór moich projektów w ciągu następnych, powiedzmy, trzech dni? W razie potrzeby nie zawahaj się przerwać mi wypoczynku. Przyjadę natychmiast."
"Oczywiście, proszę pana." odpowiedziała z uśmiechem Anthea.
Byli już po imieniu od paru dobrych lat, od kiedy Anthea własnoręcznie wywlekła podtrutą tabletkami mamusię z rezydencji, spakowała do limuzyny i odwiozła do najlepszej, najdroższej i najbardziej niewidocznej publicznie kliniki psychiatrycznej. Mycroft bardzo Antheę cenił, we wszystkich jej postaciach. Miała co najmniej czternaście dowodów tożsamości i dwa razy tyle paszportów. Gdy zwracała się do Mycrofta proszę pana, świadczyło to o tym, że prędzej ziemia się zawali a ona własnoręcznie udusi ambasadora Kenii, niż przerwie urlop starszemu Holmesowi.
Mycroft to właśnie podziwiał w Anthei, jej poświęcenie dla sprawy.
Zresztą zbliżały się święta i czuł, że czas na chociaż chwilę odpoczynku. Znowu przestawał spać, znowu przestawał jeść, znowu czuł, że zbliża się jego cykliczny moment wypalenia. Zwykle zdarzał się właśnie na przełomie roku.
Przypilnujesz dla mnie Sherlocka, Greg? Będę wdzięczny. MH
Próbujesz mnie znowu przekupić. Nieładnie. GL
Wakacje, nagła potrzeba. Będę wdzięczny nieładnie, jeżeli to konieczne. MH
LOL. OK. Baw się dobrze. GL
Przez chwilę zastanawiał się, czy nie napisać Gregowi, żeby przestał podpisywać każdy sms. Mycroft miał numer Lestrade na szybkim wybieraniu, podobnie jak numer królowej, premiera, Sherlocka, mamusi, pani Huston i doktora Watsona. Podpisy wydawały się niekonieczne, a jednak zarówno Greg jak i Mycroft je stosowali. Na pewno to coś znaczyło, ale nie miał teraz siły dociekać, co konkretnie.
Zbliżał się kryzys i Mycroft, jak zawsze potrzebował odizolować się maksymalnie od tego, co zwał swoim zwyczajnym życiem.
Zwiastuny zawsze były takie same. Nie mógł jeść, a potem w ramach wyrównywania poziomu cukru rzucał się na pierwsze lepsze słodycze, jedząc do oporu. Zaczynał mieć też problemy ze snem. Czasami Mycroft był tak zmęczony, że zasypiał od razu, kamiennym snem bez snów. Budził się, jakby wychodził z czarnej dziury, z wrażeniem, że spał jedynie chwilkę. Zdarzały się także gorsze noce, kiedy nie mógł zmrużyć oka a myśli, ułożone grzecznie przez cały dzień w swoich szufladkach, rozprostowywały się, wyrywały i goniły w kółko po głowie swojego właściciela. Lekarz mówił, że to przemęczenie, stres i permanentny stan napięcia, które nie puszcza nawet, jak pacjent jest u siebie w domu, bezpieczny, sam, nie wystawiony na żadne niedogodności. Sherlock mówił, że to nerwica i prędzej czy później dotknie to każdego Holmesa.
"Kup sobie kota i go głaszcz. Zrelaksujesz się." mawiała mamusia i czochrała swojego jamnika za uszami. "Podobno posiadanie zwierzaka uspokaja i spowalnia rytm serca. Poprawia krążenie krwi."
Mycroft nie miał czasu podlewać swojego kaktusa w sypialni, co dopiero dbać o zwierzaka. Służbę w swoim apartamencie zredukował do minimum, im mniej ludzi dookoła tym mniej zamachów jak pokazywała praktyka. Wolał nauczyć się sam gotować sobie proste dania albo bywać na obiadach w Diogenesie, niż być zatrutym w swojej własnej jadalni.
Zdarzało mu się nie spać przez trzy dni pod rząd. Krótkie drzemki na sofie w gabinecie, głowa wsparta na dłoniach, parzona ręcznie kawa. W takich chwilach wracanie do domu było trudne i starał się go unikać. Puste wnętrza, urządzone bogato ale z umiarem, nie używany salon i kominek, którego nigdy nie miał czasu rozpalić, sypialnia, pomimo kaloryferów, termoforów i grubych skarpet zimna jak kostnica.
Do świąt został mu tydzień. Zdąży zaszyć się bezpiecznie w Brighton i odreagować. Nie korzystał wtedy z usług psychoanalityka czy dietetyka, sam lizał swoje rany i powoli, krok po kroku, dochodził do siebie.
Spakował niezbędne rzeczy, kilka książek, parę dresów, garniturów, laptopa i kilka paczek ciastek tescowych. Anthea dostała szczegółowe wskazówki odnośnie prowadzenia całego biznesu podczas nieobecności szefa i w ramach zbyt wczesnego prezentu gwiazdkowego podarowała mu szalik. Ohydny, pasiasty, powyciągany szalik, stylizowany na robotę ręczną. Mycroft przyjął go z uśmiechem i utknął w najgłębszych zakamarkach walizki.
Wyruszył sam, swoim prywatnym samochodem, nie chcąc wzbudzać limuzyną podejrzeń i ściągać ciekawskich spojrzeń na rezydencję królowej. Gdy wyjeżdżał z Londynu śnieg padał rzadki i wątły, gdy dojeżdżał w okolice Brighton śnieg walił całymi płatami, utrudniając widoczność, zalepiając całą przednią szybę i blokując wycieraczki.
Mycroft zaklął soczyście. Wszystko to wyglądało jak scenariusz taniego filmu grozy. Samotny podróżny, nagła śnieżyca pośrodku pustkowia i zerowa widoczność. Mycroft zgrzytnął zębami, po czym zatrzymał się i wyszedł z samochodu, aby ręcznie odgarnąć śnieg z szyb. Przenikliwy wiatr wciskał mu się w szczeliny płaszcza, mróz szczypał po policzkach i w uszy i cholera, czemu schował ten przeklęty szalik od Anthei?
Mamrocząc inwektywy odnośnie zwariowanej pogody skrobaczką przejechał byle jak szyby samochodu. Śnieg wzmagał się, dookoła robiło się coraz ciemniej i tylko ogromne płaty białego puchy spadały coraz gęściej z fioletowego nieba, chaotycznie i bezwładnie pośród wyjącej wichury. Akurat musiał się zatrzymać pośrodku niczego, ani żadnych domów, ani stacji benzynowej, nic.
Wsiadł z powrotem do samochodu, wyziębiony i zły. Sprawdził, czy ma ze sobą szuflę do odgarniania śniegu i koc, posiadał tylko to drugie. Dobre i tyle, pomyślał zawsze pozytywny starszy Holmes, przekręcając kluczyki w stacyjce.
Właśnie wtedy okazało się, że samochód nie chce zapalić.
Mycroft powinien w tym momencie zostać w samochodzie, napić się kawy z termosu i zadzwonić po pomoc drogową. Powinien utrzymać ciepło i pilnować, żeby baterie w komórce mu nie siadły. Tak zrobiłby zrównoważony, spokojny, logiczny człowiek, ale Mycroft był już zmęczony byciem logicznym człowiekiem. W sposób całkowicie nieskoordynowany wyleciał z samochodu, nie pomny na rozpięty płaszcz i zgubione rękawiczki, i zaczął wrzeszczeć, kopiąc po oponach i zderzakach. Miał dość załatwiania wszystkiego samemu, dbania o wszystkich samemu, miał dość głupiej, samotnej zimy i zbliżających się bezsensownych świąt z podszytą fałszem rodzinką, która tylko czekała na potknięcie, aby potem móc je wykorzystać przeciwko tobie...
"Cholera jasna psia krew!"
Ból poczuł dopiero po chwili. Prawe kolano. Chyba ze starcia Mycrofta ze zderzakiem samochodu zwycięsko wyszedł zderzak. Mycroft upadł ciężko na śnieg, dysząc i wysapując z siebie gniew. Przekręcił się na plecy. Zimno wkradało się mu pod ubrania coraz śmielej, nie powinien zostawać tutaj na ziemi, powinien schronić się w aucie... jakoś nie miał na to energii.
Jego pierwszym numerem na szybkim wybieraniu był Greg. Mycroft nacisnął przycisk połączenia i z przerażającą pustką w głowie słuchał przez chwilę pikania centrali.
"Tak?" odezwał się w słuchawce ochrypły, zdecydowanie wczorajszy Grega.
"Tu Mycroft. Możesz po mnie przyjechać? Leżę na ziemi, w śniegu, około dwóch kilometrów od Brighton. Mam zwichnięte kolano, szyby zalepione śniegiem i szalik w neseserze. Nie mów nic Sherlockowi."
Przez długą chwilę po drugiej stronie linii panowała cisza. Mycroft zapatrzył się na fioletowo szare niebo nad sobą, z którego leciało coraz więcej płatków śniegu, i pomyślał, że Greg się rozłączy. Kurcze, on sam by się rozłączył, gdyby jakiś kretyn zadzwonił do niego w ten sposób.
"Zepsuł ci się samochód, Mycroft?" zapytał powoli Greg.
"Zepsuło mi się kolano. Prawe." udzielił enigmatycznej odpowiedzi Mycroft, czując wszechogarniającą potrzebę roześmiania się na cały głos. Lodowate śnieżynki lądowały mu na otwartych w uśmiechu ustach.
"Nigdzie się nie ruszaj. Wejdź do samochodu, nie wyłączaj telefonu. Już jadę." powiedział Greg i rozłączył się.
Mycroft z uśmiechem usiadł na ziemi i otrzepał poły płaszcza z pokrywy śnieżnej, która się tam stylowo uformowała. Śmiech wciąż buzował w nim, grożąc wybuchem, ale powstrzymał go. Było mu zimno, coraz zimniej. Płaszcz i spodnie nasiąkały lodowatą wodą. Przekręcił się niezgrabnie na czworaka i podniósł się, czepiając się rozpaczliwie samochodu. Kolano było jednym wielkim, tętniącym, rozognionym kawałkiem bolącego mięsa.
Wsiadł do samochodu i krzyknął, gdy zgiął kolano, siadając na fotelu. Przez moment świat zmienił się w wir puchatego śniegu, kurczowo zaciśniętych na kierownicy rąk i porwanego oddechu. Spokojnie, oddychaj. Greg zaraz przyjedzie, Greg nie zostawi samego swojego znajomego od pogodowych smsow. Jest na to zbyt solidny.
Samochód nadal nie chciał zapalić, ale nie było sensu ani możliwości sprawdzić co się dzieje pod maską. Greg się tym wszystkim zajmie. Uff, może jednak ktoś nad losem Mycrofta Holmesa czuwał. Poza samym Mycroftem Holmesem oczywiście.
end
by Homoviator 06/2012
Dajcie znać autorowi, czy się podobało :) Mystrade all the way ppl. 2 rozdziały będą.
