Niewłaściwe drzwi
-
Chyba zapukałem do niewłaściwych drzwi – mówi ktoś.
Przystaję.
Głos wydaje mi się znajomy, ale nie rozpoznaję, kto to.
Wejść?
Nie wejść? Chyba lepiej będzie poczekać tutaj na swoją kolej.
-
Myślałem, że pan mi pomoże! – znów ten głos, jakie to
denerwujące, kiedy nie umiem rozpoznać mówiącego. Co prawda,
rzadko mi się to zdarza, ale, jak podejrzewam, potęguje to tylko
moje zdenerwowanie, gdy mój słuch zawodzi. Zawsze pragnąłem
perfekcji, której nigdy nie udało mi się...
-
Nie potrafię. –...osiągnąć. To Dumbledore. Ten głos
rozpoznałbym wszędzie.
-
Nie potrafi pan czy nie chce? – Teraz ta osoba brzmi bardziej
piskliwie... i coraz bardziej znajomo. Kto to, do cholery?
Zaczynam
się denerwować. Czyżby to był ktoś z Kręgu?
-
Musisz sam sobie pomóc, drogi chłopcze. – Dyrektor nie zwrócił
uwagi na pełne wyrzutu pytanie Dracona. Zaraz! Dracona?...
-
A więc nic panu nie powiem. I popamięta mnie pan!
Milczenie.
Draco, moja porażka. Mój upadek.
Chłopak
wybiega z gabinetu, nawet mnie nie zauważając. Jest wściekły. Ma
to po Narcyzie, ona także jest drażliwa. I uparta. Potrafiła nie
odzywać się tygodniami, jeżeli się naprawdę zdenerwowała.
-
Severusie, wejdź proszę. – Drgnąłem. Stanął w drzwiach,
świdrując mnie wzrokiem. W tym bywa lepszy ode mnie. Uczniowie boją
się tego charakterystycznego spojrzenia pod tytułem
„wiem-wszystko-nawet-nie-musisz-mi-mówić".
Ale
ani słowa na temat mojego podsłuchiwania.
No
tak. On wie, że ja wiem.
Wchodzę.
~~~
Severus
wygląda bardziej na wściekłego, niż zmęczonego, co jest dziwne.
Zazwyczaj po spotkaniach pada jak kłoda, kiedy tylko wyjdzie z
mojego gabinetu. Czyżby to przez Dracona?
-
Severusie, wejdź proszę – mówię do niego, uśmiechając się
zachęcająco.
Lubię
uśmiechać się do Mojego Mistrza Eliksirów; wiem, że on mnie lubi
i dlatego nie wykrzywi się pogardliwie w odpowiedzi. Czasem – ale
bardzo rzadko – jeśli ma dobry humor, uśmiechnie się także. A
to jest warte ujrzenia, zmienia się bowiem nie do poznania. Czekam
chwilę, aż Severus się uspokoi, przestanie zaciskać pięści i
opanuje słowa, cisnące mu się na usta. – Coś nowego? – pytam,
„gasząc" uśmiech.
-
Niewiele – odpowiada. A, teraz widzę zmęczenie. Rysy twarzy mu
złagodniały, zmarszczki są bardziej widoczne, oczy nie błyszczą
jak przed chwilą. Jego spojrzenie stało się mętniejsze, lecz
wciąż inteligentne. Postarzał się przedwcześnie. Czyja to wina?
Pewnie i po części moja...
-
Mów, wiem, że jesteś zmęczony, ale muszę wszystko wiedzieć.
Jeżeli chcesz, znajdę ci zastępstwo na jutrzejsze zajęcia.
-
Nie! – mówi ostro, prawie krzyczy. Spoglądam na niego z wyrzutem
– nie powinien się tak unosić. Nie upominam go słownie, bo wiem,
że po opanowaniu i spokoju, jakim wykazuje się podczas akcji
szpiegowskich, trudno mu być takim również po nich.
-
Nie chcę zastępstwa – tłumaczy, o wiele ciszej. To są – w
jego wykonaniu – przeprosiny. Forma nie ta, ale intencje takie
same. Kiwam głową.
-
Dobrze – mówię.
Odczekuję
chwilę, aż się zbierze i zacznie opowiadać. Dziwię się, że
jeszcze ani razu się nie załamał. To dumny człowiek, który chyba
nigdy nie wybaczy mi tego, że jestem jedyną osobą, którą o coś
prosił. Zdarzyło się to tylko raz, wiele lat temu, niedługo przed
upadkiem Voldemorta. Trudno mi to sobie wyobrazić. On – proszący?
A co dopiero uczniom, którzy nie znają go nawet w takim stopniu jak
ja. Teraz wiele rzeczy zaciera mi się w pamięci, jak to staremu
człowiekowi, dlatego używam moich myślodsiewni. Lubię czasem
wyciągać z jednej z nich wspomnienie Severusa, który porzucił
śmierciożerstwo. To jedno z moich ulubionych, pomimo tej całej
mrocznej otoczki, bo jest – paradoksalnie właśnie przez nią –
jasne
-
Są nowi. Dzieciaki, kilkunastu Krukonów i Puchonów, paru Gryfonów
i Ślizgonów. – Jak zawsze. Krukonów przyciąga wiedza, której
pragną, a którą może dać im potężna moc Voldemorta. Puchoni są
wierni swoim zasadom, jeżeli się już zwerbuje jakiegoś, to będzie
wpajał śmierciożerczy sposób myślenia całej rodzinie, która
będzie lojalna Voldemortowi przez wiele, wiele lat.
-
Do uwarzenia mam to, co zawsze, a dziś tylko dwa Cruciatusy.
Krótkie, niezbyt silne – referuje dalej.
-
To chyba wszystko – kończy.
Chłodno,
beznamiętnie. Nikt by nie podejrzewał, jakie uczucia się w nim
gotują.
O
szczegóły zapytam go później, teraz...
...dobrze.
Teraz go wysłucham, bo bardzo chce coś powiedzieć.
-
Dlaczego?... – wyrywa mi się.
Patrzy
mi w oczy, odwracam twarz. Nie mogę.
-
Nie pomógł mu pan – słyszę swój głos, nie wierząc, że
czynię wyrzuty Dumbledore'owi.
-
Nie potrafię – mówi.
Wygląda
szczerze, ale czuję – nie, wiem – że coś ukrywa. Nie powie mi
co, jak zwykle. Nie zwykł wtajemniczać nikogo w swoje plany.
-
On tak naprawdę nie chciał pomocy. Nie mogę go zmusić, by ją
przyjął, jeżeli chodzi mu o coś innego. Przyszedł tutaj pokazać,
że ma nad mną władzę. I przyszedł, bo jest zagubiony. Nie mogę
dać mu mapy jego życia; sam musi dokonać wyboru. I odnaleźć
siebie.
Tak,
to całkiem w stylu dyrektora: powie coś, co brzmi mądrze, naprawdę
nie ma sensu, a o co chodzi, wie tylko on. A słuchacz musi wszystko
interpretować po swojemu. Czasami po rozmowie z nim czuję się,
jakbym wyszedł ze świątyni delfickiej i odbył pogawędkę z
Pytią.
-
Ale porozmawiaj z nim, Sever.
Też
coś, dobrze wie, że nie lubię tego zdrobnienia. I że nie mam
nastroju na przekomarzanie się z nim. Jakbym kiedykolwiek miał...
- Co
mam mu powiedzieć? – szepczę.
-
Prawdę.
-
Czyli?
-
Czymże jest prawda? – mówi zamyślony.
Na
Merlina. Niech odpowie jasno, chociaż w tej sprawie. To mądry
człowiek, ale brak mi cierpliwości do geniuszy.
-
Prawda jest okruchem lodu – wymyka mi się.
-
Nie wiedziałem, że czytujesz fantastykę, Severusie. Dropsa?
Nie
wierzę w to, co słyszę. Jak dotąd, częstuje mnie dropsem podczas
każdej mojej wizyty tutaj. Ciekawe, czy przestanie, jeżeli wezmę
jednego?
-
Weź, weź, mam teraz nie tylko cytrynowe – mówi zachęcająco.
Zbieram
się w sobie i pytam, pomimo wielkiej ochoty, by pożegnać się i
odejść, nie zwracając uwagi na te cukierki.
-
A są waniliowe?
Spogląda
na mnie zdumiony. Mimo zmęczenia i złego nastroju uśmiecham się
lekko kącikiem ust. Jednak udaje mi się czasem go zaskoczyć.
~~
Zaskoczył
mnie. Zawsze ignorował lub kwitował szyderczym uśmieszkiem moje
próby poczęstowania go czymkolwiek słodkim. A tutaj – wanilia.
Każdy ma jakieś słabości.
-
Niestety, nie ma. Idź już – dodaję, widząc po nim, jaki jest
wyczerpany. – Potrzebujesz odpoczynku.
Dziękuje
skinieniem głowy i już po chwili go nie ma. Został po nim tylko
zapach wanilii – subtelny, lecz charakterystyczny. Cały on.
Zastanawiam
się, czy pójdzie do Dracona. Pewnie tak. Dobrze, niech próbuje go
chronić, niech chłopak wie, że ktoś się o niego troszczy. I tak
wiem, co się stanie...
~~
Zastanawiam
się, czy do niego pójść. Myśli, że nie wiem, gdzie przesiaduje.
Jak mógłbym nie wiedzieć? Głupi dzieciak, sądzi, że jak się
schowa w jakiejś komórce na miotły, to od razu jest bezpieczny, a
cały świat może mu naskoczyć. Mały dureń, Narcyza też tak
robiła, pamiętam, że kiedyś Lucjusz musiał ją wyciągać prawie
siłą z Pokoju Życzeń, w którym urządziła sobie kryjówkę.
Za
dużo w nim z niej. Mam nadzieję, że jakieś geny Lucjusza się
ujawnią, inaczej dzieciak sobie nie poradzi.
Głupi,
zagubiony bachor.
Może
mu coś do łba strzelić... Jak z nim rozmawiać?
Idę
szybko, peleryna za mną powiewa, portrety patrzą na mnie zdziwione.
Zazwyczaj nie chodzę w szatach Śmierciożercy po szkolnych
korytarzach, no tak, z tego wszystkiego zapomniałem.
-
Cholera – mruczę pod nosem i wypowiadam zaklęcie, stukając
różdżką w ubranie.
Teraz
wygląda jak moja zwykła szata. Ale pozostało jeszcze....
-
Confundus! – Wskazuję różdżką na jeden portret, potem drugi...
Mogło
się obyć bez tego, następnym razem...
...o
ile będzie następny raz...
...muszę
być bardziej ostrożny.
Ostatnio
coraz częściej o czymś zapominam.
To
przez Dracona. Trudno wypełniać obowiązki ojca chrzestnego tak,
aby dzieciak się nie zorientował, że to robię. Trudno robić to
wbrew jego ojcu.
Dobrze
chociaż, że Narcyza ma odrobinę oleju w głowie i zaczyna powoli
sobie zdawać sprawę, jak to wszystko może skończyć się dla
Młodego.
Nawet
nie zauważyłem, że znalazłem się przed swoimi kwaterami; stoję
i gapię się bezmyślnie w obraz.
-
Jad żmii – syczę, niezadowolony przez marnowanie czasu.
Wchodzę
do środka, zrzucam transmutowane szaty, wyjmując jeszcze tylko
maskę Śmierciożercy z kieszeni. Rzucam ją do szuflady, po czym
zamykam ją zaklęciem. Szybko udaję się do łazienki, machając
różdżką w stronę prysznica. Wchodzę. Gorąca woda leje się na
moją spoconą, brudną skórę. Dalej nie wiem, jak gadać z Młodym.
To, mimo wszystko, wciąż jest dzieciak. Któremu się wydaje, że
jest taki mądry i doświadczony. I dorosły.
Otwieram
buteleczkę z płynem do ciała i wdycham jego zapach. Czekoladowy.
Z
bolesną powolnością wylewam trochę na dłoń i zaczynam myć całe
swoje ciało, każdy skrawek. By nie zostało nic z brudu mordercy.
Tak
jakbym kiedykolwiek mógł się z niego obmyć.
Specjalnie
wykonuję powolne ruchy; staram się opóźnić nieuniknione. Muszę
z nim porozmawiać.
Spłukuję
brązowawą pianę z ciała i stoję przez chwilę, biczowany silnym
strumieniem prawie parzącej wody.
Wreszcie
wychodzę.
Trę
mocno ręcznikiem, zupełnie jakbym chciał obedrzeć się ze skóry.
Staję
przed lustrem. To ja, taki jak zawsze. Chudy, kanciasty, blady.
Brzydki.
Z
westchnieniem sięgam po duży, okrągły pojemnik z białą, tłusta
mazią. Zanurzam w niej dłoń i zaczynam rozsmarowywać emulsję po
ciele.
W
całym pokoju zapachniało wanilią.
Sięgam
po kolejną porcję kosmetyku i kończę się smarować; teraz tylko
twarz. Zamykam oczy i rozprowadzam krem. Wklepuję go delikatnie.
Stoję
kilka chwil, by wysechł i się wchłonął w skórę.
Ubieram
się w wyciągnięte z szafy szaty, po raz ostatni zerkam na siebie w
lustrze. Chowam różdżkę do kieszeni i wdycham aromat wanilii.
Przymykam oczy. Oblizuję usta. Gorzkie. Gorzka wanilia...
-
Niektóre rzeczy nie są takimi, jakimi się wydają – szepcę do
siebie, nie wiadomo, który raz.
Mój
mały rytuał...
Ale
czas iść.
KONIEC
