Obecnie - 15 maja 2008 roku

Ambulans przyjechał dokładnie po czterech minutach i trzydziestu czterech sekundach od wezwania. Czwartkowa noc była wyjątkowo jasna, księżyc w pełni na rozgwieżdżonym niebie oraz uliczne latarnie sprawiały, że ulica była bardzo dobrze oświetlona. Na głównej drodze, między dwoma niewielkimi alejkami, stał drugi ambulans, którego włączone światła belki sygnalizacyjnej rzucały kolorowe refleksy na okoliczne budynki. Drzwi były otwarte, a ze środka wystawały na wpół wyciągnięte nosze. Na ziemi obok tylnego koła leżał mężczyzna w uniformie sanitariusza, był nieprzytomny.

Jane znała się na swojej pracy. Wykonywała ją od kilku lat i przypuszczała, że nic nie jest w stanie jej zaskoczyć, myliła się. Jej myśli biegły kilkoma różnymi drogami, gdy pochyliła się nad kolegą po fachu. Szybko oceniła stan rannego. Żył, oddychał miarowo, a serce biło mocno. Sanitariuszka znalazła na potylicy poszkodowanego dużej wielkości guz, domyślała się, że ktoś musiał uderzyć go od tyłu. Dokładnie w momencie, gdy zastanawiała się, jakie skutki mógł wywołać uraz, dołączył do niej Mark, który dźwigał sprzęt medyczny.

Sanitariusze byli w trakcie układania poszkodowanego na noszach, gdy pojawiła się policja. Dwóch mundurowych wysiadło ze swojego radiowozu i nieco nerwowym krokiem podeszli do karetki. Ich postura oraz zachowanie dawały bardzo jasny przekaz na temat tego, jak miasto traktowała pracowników pogotowia ratunkowego. Każdy, nawet pracujący nad rannym sanitariusze, mógł się domyślić, że to żółtodzioby, centrala musiała uznać to za mało istotne wezwanie albo nieśmieszny żart.

- Był sam?

Zapytali pracujących sanitariuszy. Jane była zajęta, więc Mark odwrócił się w ich stronę i rzucił szybko:

- Tak, ale my zawsze jeździmy parami.

Policjanci spojrzeli na siebie, jeden z nich westchnął ciężko. Oświetlili ambulans latarkami, zupełnie niepotrzebnie, bo był bardzo dobrze widoczny. Wyglądało na to, że są w kropce. Dość niepewnie obeszli wóz dookoła i rozdzielili się idąc w dwie różne strony. Po kilkunastu sekundach jeden z nich krzyknął głośno.

- Znalazłem coś.

Partner szybko do niego dołączył. Kilkanaście metrów od ambulansu znajdował się zaułek. Tuż obok kontenera na śmieci leżała rozbebeszona torba medyczna. Cała jej zawartość była porozrzucana dookoła wielkiej plamy, która nie zdążyła jeszcze wyschnąć. Ktoś próbował zatamować i opatrzyć dość obfite krwawienie. Policjant przykucnął, oglądał w milczeniu kawałki gazy, potłuczone fiolki z lekami oraz różnej wielkości igły od strzykawek. Przedstawiony obrazek nie wyglądał dobrze. Mężczyzna wziął głęboki oddech, chwycił swoje radio i zaczął zdawać raport.


W szpitalu Mercy Heights huczało od plotek. Niesprawdzone informacje oraz pogłoski rozeszły się po wszystkich piętrach. Każdy jednak mówił co innego, a to dlatego, że Hesam trafił do innego szpitala i został tam na obserwację. Po korytarzach krążyły najróżniejsze teorie na temat tego, co mogło się stać z Peterem, brak jakichkolwiek informacji tylko podsycał wyobraźnię zainteresowanych. Najdziwniejsze scenariusze powtarzane tu i tam, stawały się coraz bardziej absurdalne. Dopiero, gdy ktoś zaczął mówić o kosmitach zdano sobie sprawę, że wszystkie teorie są zupełnie niedorzeczne. Jane i Mark, którzy zajmowali się rannym kolegą, nie potrafi udzielić żadnych wskazówek, bo sami nic nie wiedzieli. Byli zbyt zajęci ratowaniem życia, by interesować się tym, co mówili gliniarze. Doszła jednak do nich informacja o dużej plamie krwi i wyraźnych śladach walki, choć wydawało się dziwne, że sanitariusze zaparkowali tak daleko od miejsca, w którym udzielali pomocy. Każdy pracownik szpitala zastanawiał się, czy Peter żyje, czy nie. Większość jednak skłaniała się ku tej drugiej możliwości. Petrelli był kimś, kto potrafił radzić sobie w każdej sytuacji, poza tym nie zostawiłby partnera ot tak. Coś musiało się stać i były tylko dwa wyjaśnienia, albo zginął, albo został porwany. Kto jednak miałby porywać sanitariusza? Jednak w świetle ostatnich wydarzeń i tego, co działo się na szpitalnych korytarzach, nikt nie mógł być niczego pewnym. Chociaż po dłuższym zastanowieniu nadchodziła refleksja, że Peter Petrelli był nie tylko pracownikiem szpitala Mercy Heights, ale zdecydowanie kimś więcej, co jeszcze bardziej podsycało atmosferę grozy i tajemniczości.


Szare odrapane ściany nie stanowiły przyjemnego obrazka. Pomieszczenie było duże, ale dość puste. Pośrodku stało szpitalne łóżko wraz z całym oprzyrządowaniem medycznym. Na białym prześcieradle leżał nieprzytomny Peter, którego ktoś przykuł do metalowej ramy łóżka. Był niezwykle blady, a na obnażonym torsie widać było sporej wielkości opatrunek przyklejony do brzucha. Tuż obok stała rudowłosa kobieta wpatrująca się w mizerne oblicze pacjenta, westchnęła i odwróciła się w kierunku dwójki mężczyzn w czarnych garniturach.

- Czego nie zrozumieliście w poleceniu, że ma być żywy?

Zapytała nadając swojemu głosowi wyjątkową szorstkość. Żaden z adresatów tego pytania nawet nie mrugnął, choć wyższy wykrzywił usta w głupim uśmiechu.

- Przecież żyje.

Kobieta nie mrugnęła nawet okiem, gdy szybko zbliżyła się do pyskacza i wymierzyła mu siarczysty policzek. Głuche plaśnięcie odbiło się echem od pustych ścian.

- Lepiej dla was, żeby przeżył, bo inaczej stracicie coś więcej niż tylko premię. Wynocha.

Odwróciła się z powrotem w kierunku mężczyzny na łóżku. Nie widziała jak pozostali wychodzą, ale słyszała ich oddalające się kroki. Westchnęła ciężko po raz kolejny i odgarnęła włosy ze spoconego czoła rannego. Uśmiechnęła się nadając swojemu głosowi łagodny ton:

- Nie martw się Peter, jeszcze będziesz mieć okazję żałować, że nie umarłeś.


W następnym odcinku: Claire i jej zmartwienia...