Ku mojemu zdumieniu i opadowi szczęki moje najgłupsze, najsłodsze, najbardziej naciągane, najbardziej emoporno, jakie napisałam, wzbudziło taki jakby... entuzjazm? Pomogło wykłady przetrwać? Ślicznym zostało nazwane? Nie, ja tego nie rozumiem i nie będę udawać, że rozumiem, ale w takim razie, ekhm, piszemy jeszcze jedno podobne (łudząco, łudząco) w stylu. Skoro więc wszyscy czekają na Kołysanki..., cracki i tak się wrzuca i w ogóle - w poniedziałek znowu niektórzy mają wykłady, to właściwie czemu nie zacząć wrzucać i tego? Najwyraźniej nie dość polskie fiki ludziom tego rodzaju emoporno dostarczają, a kimże ja jestem, by zostawiać tych paru oddanych czytelników głodnymi?
Varia ostrzegające: jednak ciemniej niż w Lisku. Ze wspominanymi gwałtami, molestowaniem w teraźniejszości i ogólnie Ves w rozchwianym stanie psychicznym tenże stan na elfiku wyżywającą. Co oznacza, ze dajemy sobie niniejszym pozwolenie in blanco, jak w Kołysankach...
Ostrzeżenia przy emoporno stałe: moja przyjemność ważniejsza niż realizm czy logika. Wszystko to, co ja zwykle w swoje emocjonalne porno wrzucam, tutaj jest (ostatnio gdzieś po angielskich wątkach uświadomiłam sobie/przeczytałam, ze niektórych nawet tak drobna, daleka od pieluch i podobnych, infantylizacja, jak dziecinne złość czy lęk, czy smutek, czy najdrobniejsze cofnięcie emocjonalne - które na moje się akurat zdarza wszystkim i jeszcze by infantylizacją nie było - wydaje irytujące; że ta specyficzna relacja pełnej zależności ich, nieotagowana, irytuje. cóż, w sumie zwykle nie taguję fetyszy ani narracyjnych, ani dosłownych, ale że jestem na świeżo: relacje zależności mnie bardzo bawią, więc tego na pewno tak tutaj jest pełno).
Poza tym, ogłoszenia parafialne, za miesiąc, 16 XI, są wybory samorządowe. Na pewno jakoś je rozreklamują (vel zaśmiecą miasta i wsie plakatami wyborczymi), ale Rzeczpospolita (Doliny Pontaru też) przypomina, że potrzebuje Twojego głosu. Krasnolud. Elfiątka. Pasy. Wszyscy. ;) Nie, żebyśmy zamierzali rozdawać fiki za głosowanie, bo nie sądzimy, by ktokolwiek od tego je uzależniał, ale jeśli ktoś bez fika absolutnie nie pójdzie, to jesteśmy skłonni negocjować. ;)
Dawno już nie dawaliśmy cytatów jako mott, prawda? A jest tyle ładnej poezji, która nam te głupotki zwane fikami pozwala pisać (no, bo pozwala żyć). Muszę kiedyś zrobić miksy poetyckie o bohaterach, naprawdę.
Zgorzel
ziemia jest okrągła,
a Kolumb bezustannie okrąża ją, jak sputnik,
co jest chłopcem na posyłki Apolla
i nie wie, jak się nazywa, a czas się kończy.
Krzysztof Karasek, Sen i zwątpienie
Roche przyznawał, bez większych ceregieli, że jest stworzeniem prostym, impulsywnym, szybki do picia, szybki do bitki. Kochać, nienawidzić, życzyć śmierci, ratować życie, ot, kwestia jednej chwili. Trafu, rzec można.
A traf chciał, że w tej chwili nienawidził Kaedweńczyków bardziej niż reszty świata. Wyrżnęli mu oddział – po śmierci to chyba nawet można chłopaków awansować na „przyjaciół" – zabili królewicza, porwali królewnę – zaraz królową – po czym, gdy ją cudem ratował, oczernili go tak, że oddawszy dziecko Nataliowi dowiedział się, że w podzięce za usługi oddane Temerii dają mu pół godziny na ucieczkę z Loc Muinne, potem go szukać zaczną. Jak znajdą, to zawiśnie. Anais, powie się, sama przybiegła, poznawszy sztandary armii swego ojca. Vernona z całą sprawą, niestety, niestety, nic łączyć nie może. On na pewno zrozumie, prawda? Sam w końcu świństw dokonywał dla dobra kraju.
Taak, Kaedwen na liście wrogów wyprzedziło Roche'owi Wiewiórki i zrównało się z Czarnymi. To był wyczyn.
Wyczyn nie zmieniał faktu, że mężczyzna był zmęczony. Wobec czego, usłyszawszy tupot patrolu, nie sprawdzał nawet, kto idzie, tylko ukrył się w jednej z odkrytych przez zrujnowane chodniki piwniczek, osłoniętej od strony ulicy kawałkiem gruzu. Przesiedziałby w niej spokojnie, gdyby nie to, że usłyszał z kolei kaedweński akcent. I dostrzegł dwie pary butów – pamiętając o zmniejszonym polu widzenia, mógł założyć, że jest ich tylko czterech. Z głosów wynikało, że wiedli więźnia, czyli gdyby zaatakował, mógłby liczyć na pomoc.
Wróg Kaedwen jest moim przyjacielem. Prawdopodobnie. A jeśli nie, to się ubije drania, pomyślał sentencjonalnie Roche. Co jak co, ale zabijać się mu bardzo, bardzo chciało.
Wobec czego sprawnie wyskoczył z dołu, rzucił nożem od razu, bez patrzenia, kierując się pogwizdywaniem jednego z żołnierzy. Melodyjka się urwała, zastąpiona stęknięciem, łoskotem padających ciał – ranny zatoczył się na kolegę – i szczękiem wyjmowanej przez Vernona klingi.
Tamci też chwycili za broń. Sekundy później. Czyli za późno dla rannego (ostrze tkwiło głęboko w plecach, między łopatką, a kręgosłupem, Roche poczuł cień satysfakcji) i towarzysza, na którego wpadł. Agent rozpłatał obu podbrzusza, jednym ciosem.
Zostało dwóch. Obrócili się, cięli równocześnie, Vernon sparował jedno uderzenie końcem miecza, niechlujnie, bo równocześnie uskakiwał przed drugim. Więzień musiał umknąć, niesamowicie szybko, ale agent nawet nie patrzył, po co? Kaedweńczycy rzucili się na niego, nieźle skoordynowani. Roche poczekał chwilę, a potem odskoczył, kopniakiem wzbijając wokół siebie chmurę piasku, żwiru, zdeptanego gruzu, co tam leżało na ziemi. Był szybszy, znacznie szybszy, lata treningu i brak żelastwa dawały o sobie znać – tamci nie zdążyli wyhamować ciosu ani zmienić kierunku ruchu. Zresztą, choćby i zdążyli, niewiele by to pomogło. Roche ciął bowiem nisko, z pochyleniem, trafiając w prześwit między płytami lekkiej zbroi. W pachwinę, zaraz potem, gdy tamten padał, w łeb.
Drugi żołnierz wykorzystał szansę. Vernon dał radę zejść uderzeniu z drogi, lecz za cenę dziury w połach swojego kaftana. Spowolniły ostrze, ale zatrzymały też Roche'a, który sklął i spróbował dosięgnąć napastnika mieczem. Kaedweńczyk zasłonił się tarczą, siła odbitego od metalu ciosu zawyła agentowi w mięśniach.
I wówczas napastnik zastygł z wyrazem zdumienia na twarzy. Zacharczał. Krew buchnęła mu z ust, tarcza wypadła z dłoni, poleciał, jak kłoda, wprost na Vernona. Z karku wystawał mu nóż do rzucania. Roche'a owszem. Ten, którego użył na początku.
Więzień, przemknęło mu przez głowę. Przeniósł wzrok. Smukła, wysoka sylwetka pochylała się nad jednym z pierwszych zabitych Kaedweńczyków. Vernon się zakrztusił.
— Iorweth?
Elf odwrócił się natychmiast. Całkiem szybko, ale wolniej, zdecydowanie wolniej niż powinien. Rana, odgadł agent, teraz jeszcze kwestia, gdzie.
— Pomogłem ci — oznajmił watażka, mrużąc oczy.
Jasne, zaraza.
— Nie, to ja cię uwolniłem. Z tymi psami dałbym sobie radę sam. Trzeba było uciekać — dodał w porywie litości, pomału wyciągając swoją broń; trup opadł bezwładnie.
Iorweth potrząsnął głową. Chwycił miecz żołnierza, wstając, ale nie przybrał postawy bojowej. Cały prawy bok kurty miał przesiąknięty krwią.
— Znalazłbyś mnie — oznajmił obojętnie elf. — A ja ci nie dam rady. Nie w tym stanie.
— Nie dasz.
Vernon podchodził spokojnie i powoli. Po kilka kroków. Po kole, nie tylko dlatego, że w ten sposób odcinał drogę do piwnicy. Miał po prostu ochotę się ponapawać.
— Nie przeklinaj dnia przed zachodem słońca. Ten zaczął się dla mnie gównianie, a skończy miłym akcentem.
Watażka wyglądał na straceńczo zrezygnowanego. Z odcieniami męczeńskiej dumy, oczywiście.
— Możesz mnie zabić…
— Mogę. Zabiję. Nie potrzebuję… — Słowa akcentował krokami: — …pozwolenia.
— Nie będę stawiał oporu. Złapałeś mnie. Tylko mi powiedz, co się stało z Saskią? Na obradach? — dumę wywiało z tonu.
Saskią Smokobójczynią? Po cholerę? Znaczy, komanda były w Vergen, ale… Ale właściwie czemu? Przecież nie dla Stennisa i nie dla krasnsoludzkich mieszczuchów, oni Wiewiórkami gardzili.
— Terroryści nie mają prawa do ostatnich próśb. Ale jeśli chcesz coś przehandlować w zamian za tę informację – komanda, kryjówki, trasy…
— Ale to tylko jedno pytanie — czyściutka desperacja była w tonie; elf wycofał się o kilka kroków, prawie potknął o gruz, leżący przy ulicy. — Tamten by cię mógł trafić, gdybym go nie zabił.
W sumie trochę prawda.
— Nie wiem, co się stało z Saskią. Widzieliśmy z Geraltem, że się teleportowała z Filippą, ale nie było jej na obradach. Może szkoda, bo się smok pojawił…
— Smok? — Oczy Iorwetha rozszerzyły się, jak na rasę, to właściwie spanikowane. — I co… co się stało ze smokiem?
— To już drugie pytanie. — Vernon stał dość blisko, by uniesione ostrze prawie dotykało elfa.
Właściwie był ubawiony. I powoli budziły się z nim z letargu ostatnich paru dni zdolności śledcze. Wiewiórki w Vergen. Saskia Smokobójczyni, lęk Iorwetha, pytania o smoka – z pewnością węzeł okaże się prosty, gdy złapie kluczową informację, ale nie miał czasu kombinować. Zresztą, miał przed sobą osobowe źródełko danych.
— To jest ważne — zaskamlał watażka. — A o Saskii nic nie powiedziałeś... Proszę — dodał rozpaczliwie — o nic innego nie będę cię prosił, nie dam ci tej satysfakcji… Chcesz, żebym błagał? Proszę, proszę… — słowa uciekały przez zaciśnięte zęby.
A żebrz sobie, żebrz, pomyślał z mściwą radością agent, czując, jak wargi wyginają się mu w uśmiechu. Pewnie, że chciał. Lubił takie przedstawienia. Bardzo. Posłuchał więc przez chwilę gorączkowych próśb – przemknęło mu przez głowę, że należało kazać paść na kolana, ale odrzucił pomysł. Elfowi i tak najprawdopodobniej otworzyły się już rany.
— Smok, jak to smok. Rozwalał wszystko. Ale mieliśmy z sobą wiedźmina. Jak myślisz, co się stało z oszalałym, kontrolowanym przez chędożone czarodziejki smokiem? Geralt go ubił.
Iorwethowi krew mu odpłynęła z twarzy.
— Nie… niemożliwe — wyszeptał białymi wargami.
Gdybym ja wiedział, że to cię tak dobije, to bym powiedział od razu, zaśmiał się w duchu Roche.
— Najwyraźniej możliwe. Geraltowi bardzo szkoda było gada, zaraza wie, czemu. Tam, w lesie, dobił, truchło pewnie jeszcze leży. — Machnął ręką, wskazując kierunek; nawet właściwy.
Elf teraz dopiero wyglądał na spanikowanego. Przypartego do muru – mniej więcej tak samo, jak wtedy, gdy go Vernon w komandzie dopadł. Miłe wspomnienia.
— A możemy iść i zobaczyć? — bąknął watażka; i zaraz, nim agent zdążył parsknąć śmiechem: — Zobaczysz, tam są… to są istotne informacje polityczne. I militarne. Naprawdę. Sam zobaczysz. I ci opowiem. Opłaci ci się. A potem mnie i tak zabijesz, proszę bardzo, ja tylko… Ja tylko muszę sprawdzić.
— Jeszcze parę tygodni temu ktoś twierdził, że właściwie będzie zadowolony, jak mu łeb utnę. Zmieniło się zdanie?
Iorweth potrząsnął głową. Palce się mu zacisnęły na broni, ale wystarczył jeden ruch ostrza agenta, by natychmiast je rozluźnił.
— Nie o to… nie o mnie chodzi. Zabijesz mnie, jak dojdziemy, jak… To tylko trochę zajmie, przed wieczorem martwy będę, proszę. Bardzo proszę. Zrobię co chcesz — zapewnił z desperacką gorliwością. — Klęknę, wyliżę ci buty, cokolwiek. I tak potem umrę. Nic nie tracisz.
— Gdyby to nie miało znaczenia, nie prosiłbyś.
— Tylko dla mnie — jęknął elf. — Proszę. Zrobię – będziesz mógł mnie upokorzyć – to ci się inaczej nie trafi. A ja tylko muszę wiedzieć, co się z nią stało, czy ona naprawdę… — urwał gwałtownie.
Vernon nie był kretynem, pal sześć insynuacje szlachty. Zmiany rodzaju nie przeoczył, powiązał ją z pytaniem, co właściwie banalne było. Zwłaszcza, gdy się z raz czy dwa w obozie rozmawiało z Geraltem na temat tego bydlęcia, co to wszystko zepsuło w zamku La Valette'ów.
— Saskia z własnym ludem się pożarła, tak? Smoczyca i smokobójczyni… — warknął.
Watażka się trzymał na nogach chyba tylko strzępami woli. Teraz jeszcze fala poczucia winy zalała mu rysy.
— Ona może żyć. Geralt… smoki mogą przeżyć dużo. Muszę sprawdzić, rozumiesz? To jest wiedza, przecież, dałem ci wiedzę — miauczał.
— Mimowolnie.
— Saskia ci się odwdzięczy.
— Jeśli żyje. — Grał dla własnej zabawy; smok był za dobrym argumentem.
— Jeśli nie, to i tak mnie zabijesz przecież. Co ci szkodzi? Tylko sprawdzę. Jeśli żyje, to zyskasz potężnego sojusznika albo wiedzę przynajmniej. Opłaca ci się sprawdzić…
Kolana załamały się pod Iorwethem. Opatrunki puściły, pomyślał agent, a potem dopiero uświadomił sobie, że wie to, bo odruchowo podtrzymał terrorystę i całą dłoń ma teraz lepką od krwi. Zwykle trzeba było ich podtrzymywać, kiedy kończył pytać.
— Nie chcę, żeby mi buty cuchnęły elfią śliną — warknął. — Ale zaciśnij bandaże. Idziemy.
'
'
Smoka nie było. Był ślad po smoku, zniszczone drzewa, rozryta ziemia. Po chwili znaleźli jednak ścieżkę, czy raczej połamane gałązki, naruszone poszycie. Ślady były szerokości i wysokości człowieka. Na korze, ziemi, trawie ślady krwi. Nikłe, jak na stworzenie, które, jak Geralt twierdził, dostało cios prosto w serce, a wcześniej oberwało parę razy mieczem.
Wiedźmin nie kłamał wszakże. Kobietę znaleźli kilkadziesiąt metrów dalej. Sprawiała wrażenie po prostu odpoczywającej pod drzewem. Odpoczywającej z dziurą na wylot w piersi. A mimo to owa pierś się unosiła w regularnym rytmie.
— Saskia! — Iorweth wyrwał się do przodu, z bardzo niegodnym elfa wrzaskiem.
Powieki kobiety drgnęły. Sekundę później była już na nogach, silna, zwarta, gotowa do obrony. Dłoń drżała jej jednak minimalnie, nim opadła na rękojeść miecza. W kolejnych sekundach tamto zniknęło, zastąpione zaskoczeniem. I może ulgą.
— Co ty tu – jesteś ranny? — Dostrzegła Roche'a, przygarnęła elfa do siebie, ogień zapłonął jej w oczach.
Vernon chyba wtedy dopiero naprawdę uwierzył, że ma przed sobą smoka. Ta nagła zmiana, posesywna opiekuńczość bardzo w gadzim stylu…
— Roche nic nie zrobił. Pomógł — wyrzucił z siebie watażka. — Saskio, wszystko… wyjdziesz z tego? Nic ci nie jest? Wszystko…
Rzuciła jeszcze jedno wściekłe spojrzenie agentowi, zaciągnęła Iorwetha za siebie, wbrew jego protestom, słabym ze względu na ranę.
— Ja się zregeneruję. Parę dni snu i będzie po sprawie. Co z tobą? — Nie spuszczała wzroku z Vernona.
— Ja już jestem martwy. Obiecałem Roche'owi, że może mnie zabić, po tym, jak sprawdzę, czy wszystko z tobą w porządku – Geralt mu powiedział, że cię zabił i…
— Geralt mnie zostawił, żebym się albo wykaraskała, albo umarła. Niezdecydowany, jak zawsze. Ale dobrze, mgła mi z oczu zeszła… Kontrola tej suki, Filippy, spadła.
Iorwetha zatkało, więc to agent zapytał:
— Od kiedy? Na Foltesta też niby napadłaś pod jej wpływem?
— Od oblężenia Vergen. Suka mnie zaczarowała, niby lecząc, pamiętasz, Iorweth? Ale owszem, Filippa doradzała, żebym zaatakowała Vergen.
Elf skinął głową. Zaczął ściągać ubranie, pewnie, by je rwać na bandaże, ale dziewczyna wstrzymała go gestem, teraz nieco zirytowanym.
— Mnie nic nie będzie. Powiedziałam. Miejże trochę zaufania. I nie umrzesz dzisiaj.
— Obiecałem…
— Dam radę zabić kutasa.
Mężczyzna zastygł, odruchowo analizując drogi ucieczki. W to, że smoczyca i z dziurą wielkości jego głowy da radę go wykończyć, nie wątpił.
— Nie wolno ci, obiecałem, mój honor… — zaskomlał watażka, próbując ustawić się między nią a Vernonem.
Odsunęła go gwałtownym, mało delikatnym ruchem. Ale trzymała równocześnie, by nie upadł.
— Byłeś ranny. Majaczyłeś.
— Ona blefuje — oznajmił pewnym, spokojnym tonem mężczyzna, zdumiony własnymi zdolnościami aktorskimi. — Ale z dużym talentem. — A skoro blefuje, to chce negocjować. — Nie zamierzam zabijać Iorwetha, przynajmniej teraz. Czego chcesz ty?
— Co możesz dać? Niezabijanie nie jest łaską.
Wzruszył ramionami.
— Statek. Bezpieczne miejsce na regenerację. Łóżko i jedzenie, i felczera. Aedirn dzięki wam granice zachowa, Henselta wykrwawiliście, ale wątpię, by król Stennis długo o tym pamiętał. Zresztą, wy chyba mieliście większe plany. Temeria może wam pomóc je zrealizować. W zamian za małe wsparcie teraz. Popłyniemy Pontarem, powoli. W Wyzimie mnie przyjmą, powiedzieli, za jakieś trzy-cztery tygodnie, niech sprawa przycichnie…
— Sprawa?
— Detmold porwał moją królową i zabił moich ludzi. Zabiłem za to sporo Kaedweńczyków i prawie zabiłem jego.
— Szkoda, że się nie udało. Pasów już nie ma?
Potrząsnął głową, wściekłość wezbrała w nim, jak pożar.
— Co znaczy „nie ma"? Bestialsko ich wymordowano…
— Wbito na pal i podpalono? Włóczono końmi? Torturowano? — zainteresował się Iorweth.
— …Powieszono.
Spojrzenia, które rzucono Vernonowi, przepełniała drwina. I pogarda. Ale jakoś wstrzymano się od komentarzy, co powiedziało mu, wyraźniej niż krew, dziury czy bladość cery, jak bardzo tamci są wyczerpani. I wówczas zrozumiał, że wygrał – że się zgodzą.
'
'
— Hej! Patrzcie, co znalazłem!
Miny chłopaków i Ves były bezcenne.
'
'
— Smok — powtórzył tępo Heniek, znakomity truciciel i wprawnie władający skalpelem (oraz sztyletami) felczer.
Reszta chyba nie mogła z siebie wydusić słowa.
— To, że mogę jej przesadzić łeb w chaperonie przez pierś, taką ma dziurę, a nadal dycha, jest chyba niezłym dowodem.
— Mogę się zmienić — prychnęła Saskia. — Ale wasz stateczek tego raczej nie wytrzyma.
Watażka trzymał się między nią, a Roche'em. Blisko. Podejrzliwie. Milcząco. Ves dałaby głowę, że przelękniony, chociaż pewnie zmęczenie oraz rany też miały w tej potulności udział.
— Smoczyca ponegocjuje w Wyzimie, jakiego wsparcia dla swojej sprawy żąda w zamian za pomoc Temerii. Mamy ich przetransportować. Zapewnić warunki do regeneracji. Nie robić krzywdy — podkreślił. — W zamian królestwo może zyskać smoka.
Smok, myślała Ves, no tak. Smok to potężny sojusznik. Na tyle potężny, że nie mogło się liczyć nagłe dławienie w jej gardle, niejasne wrażenie zdrady – mieli leczyć elfa? dbać? po tym, jak chłopaków powiesili przez tę głupią hecę, którą nieludzie odstawili pod Vergen, którego nawet obronić nie umieli? po tym, jak zabili króla?
Temeria miała szansę na smoka. Co innego mogłoby obchodzić kapitana? Dziewczyna nie powinna nawet o tym myśleć. Powinna się skupić na teraźniejszości.
— Nie zamierzam pozwolić, by odebrano mi dowództwo na moim własnym statku — tłumaczył Roche. — Nie będę używać kary śmierci ani okaleczenia, ale poza tym będę miał prawo do... ustalania reguł. I do wymuszania ich przestrzegania.
— W granicach rozsądku — dorzuciła Saskia. — Potrzebuję mniej więcej tygodnia leczniczego snu, podobnego letargowi. Jeśli Iorwethowi coś się w międzyczasie stanie, coś więcej niż zwyczajna… marynarska dyscyplina, to nie będzie murów, kajdan ani magii, które was przede mną obronią.
— Słyszeliście smoczycę. — Vernon upierał się ją tak nazywać. — Karne sprzątanie kuchni tak, batożenie nie. Jasne?
Potaknęli, mechanicznie i niemrawo.
'
'
Okręt był za duży na kilku pozostałych przy życiu członków Pasów. Zwykli marynarze, nie członkowie oddziału, nie dostali lepszych pomieszczeń – Roche miewał napady szaleńczego pedantyzmu hierarchii – więc Saskii i elfowi przydzielona została porządna kajuta. Czteroosobowa. Czysta. Całkiem nie najmniejsza. Dobrze wyposażona, w miski, bandaże, płótna, co tam rannym może być potrzebne.
Kobieta, przebrana w nocną koszulę jednego z zabitych Pasów, wyciągnęła się wygodnie na koi. Odetchnęła głęboko. Uśmiech zagrał jej na wargach.
— Nie jest źle — rzuciła dziarsko. — Żyjemy.
— Poniżej tak ustawionych kryteriów minimalnych jeszcze ni razu nie spadliśmy — prychnął sarkastycznie partyzant.
— Ale bywało gorzej — odparła pogodnie.
— Nie bywało — w głosie watażki zadźwięczała wyższa nuta, odruchowego, skrywanego strachu. — Jesteśmy na statku Roche'a, wiezie nas do Wyzimy…
— Lepsze to niż grób. A chciałeś w niego skakać parę godzin temu. „Obiecałem", „honor", też coś.
Zabrakło mu odpowiedzi.
— Jakbym cię miała pozwolić zaszlachtować na moich oczach. Może i jesteś terrorystą — ostatnie słowo wypowiedziała z cieniem żartobliwości — ale walczyliśmy razem. Wymyśliliśmy tę sprawę ze smokiem, Vergen i w ogóle. Jeśli się dogadamy z Temerią, to nadal może wypalić, wiesz?
Potaknął. W końcu tylko dlatego przystał na ofertę tego diabła.
— Ilu z komand wyżyło? Twoi zastępcy?
Odetchnął. Konkretne pytanie, proste pytanie.
— Dużo. Z trzy ćwierci. I tak, Ciaran, Yeylia, Fathir, dowodzący poszczególnych oddziałów też, poza jednym. Byliśmy w bezpieczniejszym miejscu, potem, jak się przedzieraliśmy w las, jeszcze nas Gwynbleidd wspomógł…
— On nie był z Henseltem?
— On był z Roche'em. A słyszałaś, Roche się z Henseltem pokłócił. Wpadł do Vergen pod koniec oblężenia, dysząc żądzą zemsty i mordując Kaedweńczyków. Bitwy to nie wygrało, ale przynajmniej pozwoliło komandom i krasnoludom uciec, Dh'oinne się swoim rannym królem zajęli… Ale nam nie pomógł on, tylko Gwynbleidd.
— Tak czy siak, nieźle się składa, politycznie naszą woltę złagodzi… — mruknęła dziewczyna; potem spojrzała na Iorwetha z nagłą troską: — Dasz sobie radę sam? Potrzebuję tego letargu – ale gdyby było naprawdę gorąco, to wiesz, jak mnie wybudzić…
— Nie będzie potrzeby. Ich jest ledwie sześcioro.
— Do tego marynarze. Jesteś ranny, a to są szkoleni zabójcy, nie zwykli żołnierze.
Skrzywił się okropnie, wzruszył ramionami. Potem jednak zmiękł. W końcu się troszczyła.
— Śpij spokojnie. Nic mi nie będzie. I nie pozwolę cię skrzywdzić — zapewnił łagodnym głosem, ściskając ją za rękę.
— Nie zdołają mnie dość szybko zabić jako człowieka — mruknęła wesoło, odwzajemniając uścisk. — Nie daj się im, lisie. I się nie bój. Zauważą.
— Nie boję się — zapewnił szybko.
Westchnęła.
— Zbyt zmęczona jestem, by się kłócić. Posłuchaj: Vergen, chociaż przegrane, zdobyło nam… reputację. Bardzo niezłą. Mnie zwłaszcza, bo zwycięstwo Henselta było w istocie klęską, zginęła ponad połowa armii, Stennis zatrzymał ziemie – ale przecież i twoją trochę poprawiło. Twoje komanda wróciły do siebie, jak ustaliliśmy, prawda? Z Temerii prościej je koordynować niż z grobu albo więzienia. Na Północy zawsze jest miejsce i pieniądze dla dobrych dowódców, trudniej o nich niż o bitnych żołnierzy…
— Nie jestem najemnikiem — przypomniał cicho Iorweth. — Komanda też nie będą.
— Komanda pójdą, gdzie im twoja przemowa wskaże — zapewniła Saskia, może ciut cynicznie; i zaraz, łagodząc głos: — Masz charyzmę. To wielki dar. Zresztą, nie wiadomo, co będzie. Chwilowo nas przerzucają w sam środek wojny i terytorium wroga, to przydatna pozycja, nawet, gdyby negocjacje nie poszły. Ale czemu mają nie pójść? Temeria, z tego, co słyszałam na zjeździe, potrzebuje teraz pomocy i dobrych generałów. Potrzebuje też potężnej broni, by zjednoczyć baronów, inaczej sarkać będą, wiesz, nie zniosą, że nimi ktoś równy rządzi, córka zwykłej baronowej, nie królowej…
— I zamierzasz być tą bronią? Twoja tożsamość powinna pozostać w tajemnicy, nie będziemy narażali dla głupich utarczek Dh'oinne — zaczął gniewnie elf.
Prychnęła śmiechem. Bardzo makabrycznym, bo krew tryskała jej z przebitej piersi, widać było nawet przez świeże, ręką felczera kładzione bandaże. Watażka wyobraził sobie nagle – przypomniał z polanki – pracę jej płuc, zranionego serca, wszystkie te żyły i mięśnie, i żebra, unoszące się teraz konwulsyjnie, obnażone. Nie był pewien, czy to wyobrażenie go przeraziło, w końcu tyle już na wojnie widział zgonów, sporo z nich makabrycznych i powolnych, czy może raczej jego własna ekscytacja.
— Bywasz czasem cudnie nieżyciowy z tą swoją pychą starszych ras — zauważyła Saskia, wstrzymawszy chichoty i wypluwszy krew w kawał płótna. — Nikt niczego zdradzał nie będzie. Wystarczy, że nad oddziałami Natalisa raz czy dwa przyzwany smok posłusznie salto zrobi. Temerscy panowie natychmiast poklękną. I to pewnie wystarczy, by dopełnić umowy. Oni nam w końcu póki co tylko udostępnili kabinę.
— Będą mieli informacje, a to zawsze wystarczy do szantażu.
— Daj spokój! — Machnęła ręką. — A kto im niby uwierzy? Idę spać, sen pomaga urodzie — znów się zaśmiała beztrosko, jakby byli w środku świetnej przygody. — Ale podsumowując: ty dalej masz komanda tudzież reputację czarną, jak smoła, ja mam potwierdzone zdolności dowódcze oraz dobrą, sentymentalną reputację i płyniemy na dwór królestwa w potrzebie. Jest tak, jak powiedziałam na początku: nieźle. Szanse polityczno-finansowe się dla nas otwierają. Nawet mi tu nie polemizuj i nie kręć nosem, finansowanie jest ważnym elementem kampanii.
No to nie polemizował i nie kręcił. Wstał tylko i obszedł pomieszczenie, sprawdzając po raz wtóry, uważniej, najlepsze miejsca do obrony, ataku, zasadzek, z czego można szybko zrobić broń, z czego zaimprowizować tarczę…
— Cały ten statek cuchnie krwią elfów — burknął naraz.
Miał to wrażenie od początku. Teraz tylko wreszcie znalazł słowa oraz odwagę, by wymówić. Saskia się jakby spłoszyła. Westchnęła.
— Wiem — wyszeptała. — Wiem. To musi być dla ciebie trudne, nie powiem ci, że rozumiem, ale wiem. Drań ci wyrżnął komando, pacyfikował starsze rasy… To fiut skończony i ci na pewno nic nie ułatwi, nieważne, jakbyśmy się nie umawiali, zdaję sobie sprawę. I tym bardziej doceniam, że się zdecydowałeś. Że jestem ważniejsza niż tamta temerska swołocz. Że mnie nie zostawiłeś.
Jakby mógł. Ale jednak lżej się mu zrobiło na sercu, że zauważała, że właśnie doceniała. Machnęła ręką, by usiadł obok niej, na koi.
— Jestem ci bardzo wdzięczna — zapewniła ciepło. — Naprawdę. Za całe wsparcie i całą pomoc. Za wszystko, co razem zrobiliśmy. Sprawy by wyglądały inaczej, jestem pewna, że gorzej, gdybym brnęła przez to sama. Nawet nie wiem, czy nie rzuciłabym wszystkiego w diabły… Byłeś dla mnie oparciem. Byliśmy dla siebie nawzajem, tuszę. I nadal będziemy, jasne? Byle temerski kutas tego nie zmieni. W najgorszym razie — dodała, rozkładając ręce — jeśli cię skrzywdzą, to mnie obudzisz, a ja rozniosę łajbę w drzazgi. I polatamy sobie znowu, jak dawniej – ha, to w sumie nie tak dawno było, a się wydaje… Polecimy gdziekolwiek bądź — dodała wesoło, ale tonem obietnicy, wodząc palcami po żyłach na jego przedramionach, jakby to mapa była. — Odpoczniemy trochę od polityki i wojowania. Może w Zerrikanii, jak myślisz? Faolitiarna tam podobno od lat mieszka, na pewno zna już wszystkie knajpy i atrakcje, pooprowadzałby nas…
Uśmiechnął się do jej tonu. Bardziej do tonu niż do wizji, bo ta zdawała się nieprawdopodobną. Aczkolwiek oczywiście smok doleciałby do egzotycznej krainy w kilka dni, a któż po drodze próbowałby powstrzymać smoka? Watażka wątpił jednak, by którekolwiek z nich naprawdę potrafiło zostawić swoją sprawę. Odpocząć od niej na moment, to może tak, może to kobieta by umiała. On sam z kolei nie nadawał się już na odpoczynek, bezczynność, bezruch (nieokreśloność zagrożeń, znaczy) szargały mu nerwy.
— Zawsze będziemy mieli Zerrikanię. Zerrikania, Kovir, wszystko stoi przed nami otworem — mamrotała dziewczyna, coraz bardziej sennie. — Polecimy tam kiedyś razem, cały świat zwiedzimy. O ile zechcesz, oczywiście, zwiedzać go ze mną.
Chciałby, tak bardzo. Tylko zwiedzanie świata kolidowałoby z walką. Próżnowaniem by było.
— Nie można zawsze się bić. Nie trzeba. — Saskia odgadła jego myśli. — Powiedzmy, że sobie weźmiesz urlop zdrowotny. Żebyś nie padł na zawał z przepracowania, napadając na jakiegoś kupca. Mało godne by to było, nie? — Błysnęła zębami, zaraz jednak, ziewnąwszy, zamknęła oczy, opuściła wargi. — Polecimy razem, zobaczysz… tam są przecież zupełnie wolne elfy i krasnoludowie, i wszyscy… w Nilfgaardzie i Zerrikanii. To jak edukacyjny wyjazd — mruczała z nutą leniwej, nieuważnej perswazji.
Uśmiechał się nadal, tylko szerzej. Jakby mu blizny miały pęknąć od tego uśmiechu. Doprawdy, taki wybieg – a wszystko, by mógł z nią kiedyś wyjechać, wylecieć, by powiedział, że z nią będzie! Prawie, jak wyznanie miłości.
— Pewnie — odparł więc, układając się obok, na wąziutkiej ramie koi, tak wąskiej, że nawet jego wychudzony bok nie do końca się mieścił. — Pewnie, że polecę. Jak tutaj już wszystko nasze… no, przynajmniej trochę… załatwimy.
'
'
— Heniek, da się gada ubić? — spytał trzeźwo Vernon.
„Trzeźwo" w sensie rozsądku, nie stanu upojenia. Roche pił te ostatnie kilka dni, od powieszenia chłopaków, codziennie. Więcej niż wcześniej, a „wcześniej" było już po zabójstwie Folstesta.
Heniek, od godziny paplający o fascynujących właściwościach fizjologii smoków, teraz się zakrztusił.
— Opatrywałem ją — wyjąkał, pobladłszy — widziałem jej serce, żebra naruszone, opłucną poszarpaną, płuca i serce mi muskały palce, jak się rozszerzały, cholera, jakieś blizny na nich miała, czułem, jak jakieś szycie rozbiłem, przełyk tam prawie latał... A ona ze mną rozmawiała i się śmiała. Zabić? Nie wiem, jakich obrażeń by trzeba, żeby coś takiego zabić. Odradzam próby.
Kapitan potaknął, trochę już zbyt rozlewnym, przeciąganym gestem.
— A może... jakby ją otoczyć, jak śpi, wbić jej na raz z sześć ostrzy, gardło poderżnąć, w kark się wbić, w kręgosłup...
— Jeśli się w drgawkach przedśmiertnych przemieni, to z okrętu zostaną drzazgi, a my skonamy sporo przed nią.
Roche westchnął z żalem:
— No, to nie będziemy. Zniesiemy skurwysynów na łajbie.
— Sam zaproponowałeś im... gościnę — wypomniała milcząca dotąd Ves. — Umówiłeś się z nimi, nie?
Vernon parsknął drwiąco.
— Też mi umowa! Z przerośniętą jaszczurką! Może jeszcze szczurom mam słowo honoru dawać?
— To smok, nie jaszczurka. Smok to dostojne, mądre zwierzę — odparła dziewczyna, trochę urażona w dumie; pamiętała jeszcze swój dziecinny zachwyt nad opowieściami o czarodziejskich stworzeniach.
— Dostojne, mądre zwierzę zaatakowało nas pod zamkiem La Valette'ów. Pomogło zabójstwu króla.
No fakt. Kobieta zamilkła. Trzynastka walnął pucharem w stół.
— Smok, jak smok, będzie spał i nam nie przeszkadzał. Pytanie, co z Wiewióreczką?
Kapitan wzruszył ramionami.
— Smoczyca go traktuje, jak swoją zabawkę, widziałem na własne oczy. Gady to głupie i zaborcze stworzenia. Co jej, to jej. Nie pozwoli skrzywdzić. Ale ponabijać się z niego można. I trochę... — Zrobił szeroki gest ręką. — Utemperować.
Temu przytaknęła cała mesa. Bardzo pusta mesa, do czego Ves cały czas trudno się było przyzwyczaić.
— Skoro przy tym jesteśmy — wtrącił Heniek — jedzenie mu trzeba zanieść. I nowe bandaże, bo mi się nie pozwolił dotknąć, ale pewnie potrzebuje...
— Co to znaczy „nie pozwolił"? — warknął dowódca. — Ma się słuchać, tak? Bez gadania? Nie pracuje dzisiaj, jutro też ma odpoczywać, to chyba dosyć przywilejów? Obejrzysz go, potrzebuję opinii o jego stanie na-ten-kurwa-tychmiast, muszę wiedzieć, ile jeszcze ma leżeć, kiedy go mogę do roboty zagnać, harmonogram muszę ułożyć, co on sobie, książątko chędożone, myśli?
Heniek skinął głową, ale nawet nie drgnął.
— To niech go któryś z chłopaków przytrzyma — mruknął. — Bo ja nie chcę z podbitym okiem skończyć.
Roche sklął, powiedział, że sam pójdzie, odsunął z rozmachem puchar, rozlewając wino. Ves wstała pierwsza. Od czasu... od paru dni i tak nie miała apetytu, za to nagle ogarnęła ją chętka, by zobaczyć schwytaną Wiewióreczkę, Wiewióreczkę czekającą nie na tortury i śmierć – takich widziała już tłumy – a na bycie rozrywką oddziału. O, na to zwłaszcza. Zobaczy jeszcze, skurwysyn, że to wcale nie jest lepsze, że to żadna łaska.
'
'
Iorweth leżał wtulony w Saskię... smoczycę. Na jednej koi. Ledwie się mieścił, właściwie, to może jedną trzecią ciała miał na posłaniu, reszta zwisała poza. Musiało mu być niewygodnie, nie spał zresztą, wzrok miał czujny.
Broni jej, zrozumiała Ves, przyjrzawszy się dokładniej, nie ufa nam i jej broni, zasłania. Głupi elf. Jakby mógł nas powstrzymać.
— Roche kazał cię obejrzeć i złożyć raport o ranach. Przenieś się na inne łóżko — oznajmiła ostro, kładąc tacę z jedzeniem przy wejściu, na komodzie, służącej też za stolik, pudło na ciuchy i wszystko inne. — Na tym nie damy rady cię zbadać.
Watażka obnażył zęby.
— Nie. Opatrzyłem sobie rany. Są w porządku. Mogę pojutrze pracować. Albo i jutro, jeśli sobie życzycie. I tak wam chodzi tylko o to, by mnie poniżyć i wykorzystać, i...
Heniek przewrócił oczyma, za to Ves aż zatrzęsło.
— Cuach te aep arse! Kapitan — wysyczała — ma dużo na głowie, musi zaplanować podróż, podział zadań, bo jest nas za mało, wysłać raporty, ustalić politykę, a jeszcze bierze pod uwagę twoje potrzeby, ty chędożony elfi wyrodku, co cię matka chyba dupą rodziła. Kładź się na koi, bloede cuach, zdejmuj szmaty i nawet, bloede pest, nie próbuj drgnąć.
Potok przekleństw chyba rannego zaskoczył. I rozsierdził, bo sekundę później zerwał się, wściekły. Zbyt gwałtownie, syknął, stracił na moment równowagę, przytrzymać się musiał – tę chwilę wykorzystała dziewczyna by podskoczyć, chwycić go fachowo za ramię, drugą ręką opleść szyję.
Zastygł.
— Tak dotrzymujecie umów? — spytał powoli, drwiąco.
— Budź sobie swoją smoczycę — warknęła w odpowiedzi. — Proszę bardzo. Chowaj się za kobiecą kiecką, zawracaj głowę ciężko rannej tylko dlatego, że cię chcemy opatrzyć. Na pewno to uzna za dość ważny powód. No, już, budź ją. W końcu to nie tak, że jej ta regeneracja potrzebna, a tobie się nic właściwie nie dzieje — zakończyła ironicznie.
Zawahał się. Nie odpowiedział dość szybko. Wygrała. Pchnęła drania na koję, za kark, jak kociaka – rany musiały być poważne, miała wrażenie, że szmacianą lalkę rzuca – usiadła mu na nogach, przytrzymała ręce.
— Nie rzucaj się, nie bój — w podchodzącym Heńku odezwał się instynkt lekarza. — Nie zrobię ci krzywdy. Tylko wymienię bandaże.
Terrorysta zacisnął usta, odwrócił głowę. Spróbował ich dumnie ignorować – jednak mięśnie mu stężały i instynktowna panika była w spojrzeniu. Ves parsknęła zimnym, sardonicznym śmiechem.
— Co cię jego zgoda obchodzi? Niech się boi, skoro chce, to nawet zabawniej. Sprawdzaj, co trzeba. Ruszyć się to nie da rady, gwarantuję.
Felczer potrząsnął głową.
— Zbastuj, Ves. Nie ma co być okrutnym...
— Okrutnym? Nie przesadzaj — wycedziła przez zęby. — Nikt go tu nie gwałci. Chociaż... — Przycisnęła mocniej kolanem, przemocą rozwarła elfowi trochę nogi. — Może sprawdzę, czy mu kutasa razem z oczkiem nie ciachnęli?
— Ves! — krzyknął medyk, naprawdę karcąco. — Mam iść po Roche'a?
Obruszyła się. Krzyczą? Na nią? A co ona niby złego zrobiła? Znosiła tyle ze strony tych skurwieli, a potem – potem jeszcze Henselt – a teraz, teraz to na nią krzyczą? Nie na tego drania, który z byle przebrania bandaży robił cyrk niczym szlachecka panienka z rozdziewiczenia?
— Idźcie precz, Dh'oinne — wtrącił Iorweth, teraz jakby z bezradnością, co sprawiło dziewczynie niespodziewanie dużą satysfakcję.
Nim jedna zdążyła wyrzec choćby słowo, do watażki czy Heńka, za nią, od drzwi, rozległo się szorstkim głosem dowódcy:
— Pierwsza nowa zasada: nie mówimy „Dh'oine". Nie używamy też żadnych innych szowinistycznych czy obraźliwych określeń. Jeśli się upierasz, to mów cały czas w starszej, ja i Ves rozumiemy płynnie, chłopaki też nieźle. Ale odpłacimy ci za tę nieuprzejmość, zapewniam.
Kobiecie zapłonęły policzki. Roche nie ufał jej na tyle, jej i Heńkowi, ale wiadomo, że bardziej jej, by powierzyć im proste zadanie – i nie sprawdzić! A po chwili było gorzej, bo Vernon podszedł, położył jej dłoń na ramieniu, po czym łagodnie, ale stanowczo, odsunął od elfa.
— Podaj jedzenie, Ves.
Spojrzała na dowódcę, zraniona. Kiedy wróciła, dosłownie po kilku sekundach, kapitan siedział już na jej miejscu, ale nie trzymał rannego.
— Zrobimy, jak z dzieckiem — oznajmił z westchnieniem; znacznie mniej pijanym niż w mesie, zauważyła. — Zjesz teraz chleb i mięsiwo. Potem sprawdzimy rany. Jeśli będziesz grzeczny, dostaniesz miodu i owoców. Na deser.
— Wytrzymam bez deseru — prychnął terrorysta, nagle spokojniejszy. — Wolę nie jeść niż...
— To nie wchodzi w grę — stwierdził Roche, łamiąc chleb na cztery części, dając każdemu po jednej; Iorweth swojej nie wziął. — Musisz nam pomóc przy statku. Jeśli nie będziesz jadł, to za kilka dni nie będziesz mógł nawet wstać z łóżka. — Sięgnął po pieczoną szynkę, zaczął się nonszalancko zajadać; Ves z lekarzem poszli w jego ślady. — Nie mam ludzi, czasu ani ochoty, by się tobą zajmować. A to znaczy, że będziesz jadł i Heniek ci sprawdzi rany, choćbym miał ci wpychać pokarm do gardła, a bandaże zakładać, uprzednio związawszy ręce. Tylko wtedy bez deseru. Dwie minuty masz na podjęcie decyzji.
Ton miał tak obojętny i pewny, jakby wyroki niebios ogłaszał. Co najwyraźniej podziałało, bo elf, poobrzucawszy go przez jakieś półtorej minuty spojrzeniem chmurnym i dumnym, sięgnął po swój kawałek chleba. Zaczął jeść, powoli, rozgniatając w dłoniach, bawiąc się, cokolwiek nerwowo, więcej krusząc niż wkładając do ust.
— Mogę się zgodzić — bąknął wyniośle.
— A czym zamierzamy go przekupić, żeby przestał być chędożonym skurwysynem? — spytała zjadliwie kobieta. — Ciasteczkami?
Vernon wzruszył ramionami, wstając
— A niech się zachowuje, jak aktorka ze spalonego teatru. Siebie tym upokarza, nie nas. Masz siedem minut na zjedzenie, elfie, potem wrócimy zająć się ranami. Wychodzimy.
Byli na tyle nieufni, że zabrali z sobą deser. A zaraz za drzwiami Ves spytała niepewnie, skąd Roche wiedział, że będą potrzebowali... wsparcia.
— Otrzeźwiałem, jak wyszłaś — mruknął. — Zostawianie cię samej z dowódcami komand nigdy nie było dobrym pomysłem. Martwiłem się o ciebie. Gdybyś go przyparła do muru, mógł się zachować nieobliczalnie. No i kwestia smoczycy...
— Ale zająłeś się tym draniem. I nie pozwoliłeś mi...
— Mamy zadania do zrobienia. Statek się sam nie utrzyma, Ves — złagodził ton. — Też bym się chętnie pobawił, ale nie ma na to czasu. Poza tym, transportujemy ich do Wyzimy jako potencjalnych sojuszników. Nie możemy ich za bardzo do siebie zniechęcić. Umawiałem się z nimi. O moje słowo idzie.
— Sam powiedziałeś, że to tylko przerośnięta jaszczurka.
— Jaszczurka to jaszczurka, elf to elf. On mi co prawda życie swoje wisi, ale nie sądzę, żebym mógł w najbliższym czasie odebrać dług. Właściwie chyba muszę go uznać niebyłym.
'
'
Iorweth pozwolił się opatrzyć, lecz przy tym już Ves nie było, zajęła się czyszczeniem broni. Z własnego wyboru, choć Vernon nie protestował, chyba mu nawet ulżyło.
— Powinnaś iść spać — bąknął Trzynastka koło północy, wchodząc ostrożnie do zbrojowni.
— Mam wachtę.
— Za cztery godziny. Zdążysz złapać trochę snu.
Potrząsnęła głową.
— Nie jestem zmęczona. Wolę... wolę raz, a dobrze, bez przerw. Poproszę Roche'a rano to mi może godzinkę dłużej spać pozwoli.
Trzynastka nie powiedział nic, stał tylko koło drzwi, oparty o ścianę, ze skrzyżowanymi rękoma. Kilka minut.
— Im się to już nie przyda — zaczął wreszcie, ostrożnie. — A ty potrzebujesz snu.
Uniosła głowę znad krótkiego miecza. Miecza Fenna.
— Ale to nie znaczy, że mają zardzewieć i się rozpaść — odparła ostro kobieta. — Mogą przyjść nowi rekruci, przyda się im. Ich rodziny mogą chcieć mieć coś... po nich...
— Broń? Wojnę? Która ich zabiła? — spytał łagodnie mężczyzna.
— No to może ja coś chcę po nich mieć! — krzyknęła Ves, zaraz przygryzając wargę, mocno, bo sama sobie się wydała dziecinna.
Trzynastka westchnął. No, prawie. Wydał z siebie długi, szeleszczący dźwięk, który byłby westchnieniem, gdyby był trochę miększy.
— To jest w porządku, że chcesz pamiętać. Ładne. Bab... Kobie... Ludzkie — mruknął. — Ale słuchaj, chłopaki by nie chcieli, żebyś sobie przez nich noce zarywała i... i w ogóle. Martwiła się. Raz się umiera, taki już nasz fach. Wiadomo, okoliczności podłe, ale Wiewiórki by ich gorzej potraktowały. Ja... ja przecież też żonie i dzieciom za każdym razem tłumaczę, że może nawet ciała nie będą im mogli pokazać. Myślisz, że mi łatwo? Dzieci płaczą, kobita wrzeszczy, trzepnąłbym porządnie najchętniej, ale mi głupio, bo one w końcu z miłości...
— To co innego — burknęła Ves. — Na wojnie, a... a tak...
— Pewnie, że w walce milej niż na sznurze — zgodził się ponuro; zaraz jednak wstrząsnął ramionami, zrzucając zadumę. — Ale po śmierci to już im wszystko jedno. Czasu nie odwrócisz. Jedyne, co musimy, to zapalić im z trzysta świec i zamówić z miesiąc nabożeństw, jak wrócimy do Wyzimy. To się teraz bardziej przyda. I libacja. Jak tylko wrócimy do Wyzimy, urządzimy taką libację, jakiej jeszcze nie widziałaś – ty u nas krótko i w takim czasie, że niewielu nas ginęło, szczęście nam przyniosłaś, widzisz? Ale wcześniej to bywało, że pól oddziału w bitwie padło. Zapalimy świeczki, wykupimy msze, urządzimy libację – w starym zamku, może? – aż cywilnym pierdołom chuje na baczność z lęku postaną. Od razu się lepiej poczujesz.
Niby się lepiej powinna poczuć już teraz. Wszystko tak powiedział, że powinna się poczuć lepiej. Tylko coś nie zadziałało. Westchnęła, odkładając miecz.
— Najlepiej bym się poczuła, jakbym się mogła z Wiewiórką zabawić. — Wstała, przeciągnęła się, w kościach aż chrupnęło.
Trzynastka cmoknął z niezadowoleniem.
— Wiewiórka nic wspólnego z Henseltem nie ma. Słyszałaś Roche'a, Iorweth z komandem siedział w Vergen.
— Jakby nie ich głupie powstanie, to by Henselta nie było i... — urwała, bo słyszała, że brzmi jak dziecko.
Zaciskała pięści i jakoś tak markotnie jej było. Bardziej smutno niż gniewnie. Prawie, jakby płakać miała.
— Detmold porwał Anais i Bussy'ego, dzieci Foltesta. Roche by go ścigał niezależnie od awantury w Aedirn. Może inaczej by poszło, może tak samo... Czasu nie odwrócisz — powtórzył mężczyzna cicho.
— Anais, sranais. — Ves kopnęła pokład z bezradności. — Co za różnica? A bo to królowanie Henselta by coś zmieniło? Ci sami baronowie by zostali, podobne podatki i prawo, a Pasów by ta świnia tak samo potrzebowała, pensje by nam pewnie na początek podniosła...
Trzynastka pokręcił głową, obserwując ją ze znużonym smutkiem. Jak mój ojciec, pomyślała i ścisnęło ją w gardle.
— Nie mów tak przy Roche'u — rzucił. — Pokłócicie się i wam potem głupio będzie. Atmosfera na łajbie i tak ciężka, jak w mesie po grochówce.
— Nie idę do Roche'a — odparła, mijając go. — Tylko pomęczyć Wiewiórkę. Ale bez bicia i w ogóle. Nie będzie się mógł skarżyć.
Poszedł za nią.
— Jest środek nocy. Wiewiór śpi.
— Nie śpi — oznajmiła z niezachwianą pewnością.
Z tyłu dobiegło pytające chrząknięcie. Nie musiała się obracać, by widzieć uniesione brwi. A właśnie chciała wytłumaczyć, pewnie. Głośno, szorstko, demonstracyjnie. To znaczy, chciała wytłumaczyć spokojnie, lekko, jak zawodowiec, sekret zdradzający. Tylko wyszło inaczej.
— Ja przez pierwsze dni w komandzie nie spałam. Ze strachu.
'
'
W kajucie paliły się wszystkie możliwe ognie. Iorweth znów leżał, obudzony, czujny, przy Saskii, odziany w prostą koszulę nocną, któregoś z marynarzy. Żołnierskiej nie chciał, zgadywała Ves; zresztą, dla partyzanta jakikolwiek czysty strój nocny powinien być miłym luksusem. Chociaż elf nosił ubranie, jak męczennicy rany, z pogardliwą dumą i bolesnym uśmiechem.
Swołocz, chędożona swołocz.
— Su... Kobieta Roche'a — zaintonował watażka na widok Ves. — Nie grzejesz mu dzisiaj łoża?
Podeszła bliżej, nie odpowiadając. Przesadnie kołysała biodrami, tak jakby była całkiem, całkiem rozluźniona. Zresztą była. Tylko gniew w niej już syczał, już podpowiadał, jak można ukarać tę zniewagę...
— W sumie, wyglądałaś na niewyżytą dzisiaj — zaśmiał się gardłowo elf. — A tyle mówią o możliwościach Dh'oine... Roche zawodzi?
— Jestem żołnierzem, nie kurtyzaną — oznajmiła. — Niejedna Wiewiórka się o tym przekonała.
Wspomnienie wygięło jej usta w okrutny, rozmarzony uśmiech. I uspokoiło trochę, mogła sięgnąć po elfa i go zrzucić na podłogę bez cienia emocji. Tamten był ranny i leżał w niestabilnej pozycji na tym brzegu, więc właściwie wystarczyło mocniej pociągnąć, a potem siąść mu na nogach, przytrzymać boki kolanami, jedną dłonią nadgarstki.
— Nadal chcesz sprawdzać, chuju — syknęła, zbliżając mu wargi do twarzy, bryzgając śliną; przekręcił głowę i już samo to rozlewało jej miłe, ciepłe uczucie w podbrzuszu — czy jestem niewyżyta?
Zaśmiał się znowu. To było denerwujące z kolei, nuta histerii w tym śmiechu niewiele wynagradzała.
— Boisz się — warczała Ves, przypominając sobie – nie, nie do końca przypominając, raczej przepowiadając, jak klechdę, co się zdarzyła komu innemu – dni w komandzie. — Jesteś sam na wrogim gruncie, jesteś bezbronny — mówiła z coraz większą i ciemniejszą satysfakcją. — Nic nie możesz zrobić. Chyba, że się chcesz poskarżyć Roche'owi. Albo budzić swoją niańkę i powiedzieć, że kobieta cię bije.
Żałowała, że nie jest mężczyzną. Nie pierwszy raz zresztą. Gdyby była – gdyby była teraz, mogłaby mu zrobić to samo, co chędożone Wiewiórki – mogłaby mu wepchnąć chuja w dupę, z całej siły, aż krzyczałby i wił się z bólu, a ona tylko pchałaby mocniej, wbijając mu paznokcie w plecy, siniacząc uda, bijąc po twarzy. Mogłaby otworzyć mu usta, zmusić, by ssał jej fiuta, dławił się, połykał cofające się wymioty, kwas żołądkowy, patrzyłaby, jak pękają mu kąciki przesuszonych ust, siatka wybroczyn i krwiaków pokrywa twarz, mogłaby zrobić to wszystko i drwić z cierpienia. Ale nie, musiała być kobietą. Mogła sobie co najwyżej wykastrować paru drani, mogła wcześniej skręcić im kutasy i jądra w pętelkę albo zmiażdżyć, mogła im poobrywać napletki – i to wszystko to nie było to, nie było nawet blisko.
A choćby tyle nie mogła zrobić tej konkretnej Wiewiórce. Mogła sobie co najwyżej ją potrzymać i postraszyć, ot, rękę włożyć pod koszulę, przeciągnąć wzdłuż podbrzusza. Dobrze, że chociaż przestraszony Iorweth był, jak trzeba: grał dzielnego, ale twarz miał pobladłą, mięśnie twarde jak kamień z napięcia, pierś wznosiła się mu szybko, opadła ciężko, w głębokim wdechu, grdyka podskoczyła kilka razy. Ves notowała wszystko, wszystko i to przyjemne uczucie rozlewało się po żołądku, wyżej i niżej, do ud i gardła. Uderzało do głowy. Aż zauważyła, że watażka wzrok wbił w sufit, jakby już szykował ucieczkę w głąb siebie.
I to jej popsuło nastrój, w sekundę. Jak on śmiał, skurwysyn jeden, zachowywać się, jak ona, z obojętną rutyną, jakby – jakby to już znosił i przyzwyczajony był, jakby to on był tutaj ofiarą przemocy, jakby to nie było słuszne, co się im działo.
— Patrz na mnie! — syknęła, sama słyszała, że znów za wysoko. — Patrz na mnie i nawet nie próbuj uciekać, fiucie jeden, masz tu zostać i, i, i...
I właściwie co? Przecież go nawet porządnie uderzyć nie mogła! W to jej wahanie wcięło się spojrzenie elfa, teraz przytomniejsze, kalkulujące, znów aroganckie.
— I widzieć? I czuć? I przeżywać rozkosz może? — spytał drwiąco. — To jest co, co ci Henselt powiedział? Jak papużka powtarzasz? Bo słyszałem, co ci zrobił, całe Loc Muinne plotkowało...
Kobiecie na moment zabrakło tchu. Całe Loc Muinne – żołnierze wszystkich nacji! I oni wszyscy mieli z niej ubaw, prawie słyszała, jak się skurwiele nabijają po namiotach, że tak to jest, jak się baba do wojaczki bierze, że sama się prosiła, że Henselt w sumie ludzki pan, że nie zabił. I podobne.
Drań w tej samej sekundzie wyrwał ręce, odepchnął ją, zrzucił z siebie – trochę dzięki sile desperacji, trochę dzięki zaskoczeniu dziewczyny – przewrócił i po krótkiej szamotaninie sam na niej siadł, odwracając role.
W sekundę ją cofnęło. Jakby ostatnie lata u Pasów w ogóle się nie wydarzyły. Miała na języku odruchowe „proszę, nie, nie" albo „już będę grzeczna", ale tylko poruszyła ustami, raczej z nagłej, odbierającej mowę paniki niż opanowania.
Iorweth obrzucił ją pogardliwym spojrzeniem.
— Nie bój się — przeciągał manierycznie głoski. — Żaden z moich braci nie dotknąłby ludzkiej kobiety.
To z kolei wzbudziło jej wściekłość. Wierzgnęła nogami, dała radę go trochę strącić, ale nie uwolniła rąk. Przez kilkanaście sekund tarzali się po podłodze, kopiąc, gryząc i szamocząc, jak małe psiaki.
— Ty chędożony kutasie — wydyszała mu prosto w nos, gdy akurat znów miała przewagę. — Twoi „bracia" mnie porwali i trzymali u siebie miesiącami, bo się spodobałam dowódcy. Myślisz, skurwielu, że mnie... że mnie nie dotknęli?
To go zatrzymało na chwilę. Chwilę Ves wykorzystała, by usiąść mu pewniej na nogach. Elf patrzył na nią, teraz z jakimś odległym, spokojnym rozbawieniem.
— Śmy się dobrali — westchnął. — Twój lud mnie zamknął w więzieniu i trzymał miesiącami. Myślisz, dziwko — epitet rzucił obojętnie, tak czysto formalnie, dla parodii, że nawet nie zabolało — że mnie nie dotknęli?
Postanowiła go nie słuchać. Spróbowała znów złapać go za ręce, ale dał radę wyrwać. Nie próbował jednak jej zrzucić, położył je po prostu pod głowę, nonszalancko.
— To nie to samo. Ciebie zamknęli w więzieniu za to, że mordowałeś kobiety, dzieci i rannych w szpitalach. Za karę. Myśmy – moja wioska – nic nie zrobili — wytknęła dziewczyna.
— Zajmujecie nasze ziemie. Pozwalacie swoim władcom spychać nas do gett i swoim pobratymcom plwać na nasze zwyczaje. Utrzymujecie prawa, które uciskają starsze rasy. Oczywiście, że wasza wioska korzystała z tej nieprawości. Metal po zaniżonych cenach od krasnoludów, ziemia skradziona elfom i driadom... Ale to ciebie nie obchodzi, bo inni kradli za ciebie — sarknął. — Twoi przodkowie, twój król... A twoje wioska mogła sobie mówić, że cierpi niewinnie.
Nie udusiła go tylko dlatego, że ją zatkało.
— Ale oczywiście to nie znaczy, że jemu wolno było cię gwałcić — dorzucił terrorysta, nagle, jakby sobie uświadomił, jak zabrzmiały poprzednie zdania. — Powinien cię po prostu zabić. Gwałt hańbi rasę. Nie pozwalałem na takie rzeczy w moich komandach.
— I to niby taka łaska, skurwielu? — szepnęła, znów opanowana, znów niebezpieczna. — I nie łżyj, a tamta dziewczyna w Wirce? Może dwa dni później przyjechaliśmy, trup jeszcze świeży, ślady było widać...
— To była nasza, nie wasza kobieta — odparł zimno watażka. — I zdradziła rasę. Donosiła. Potrzebny był przykład.
— I co, całe komando ją zgwałciło? Dla przykładu? W imię waszej sprawy niby, ty pierdolony chuju? — Walnęła go wreszcie w twarz, mocno, aż przyrżnął skronią w podłogę.
Potem jeszcze raz i jeszcze, i jeszcze. Zapomniała tak o smoku i umowach kapitana, jak o tym, że może swołoczy po prostu jaja skręcić.
— Czuliście. się. bohaterami. jak. ją. rżnęliście — każde słowo podkreślała kolejnym uderzeniem — a. ona. wam. skamlała. żebyście. przestali? — Najpierw biła po twarzy, potem zaczęła walić gdzie indziej, po brzuchu, po piersi, piąstkami, jak dziecko albo baba, wiedziała, bez efektu, ale nie mogła się ani powstrzymać, ani poprawić. — Jak. jej. wpychaliście. fiuty. w cipę. to. się. czuliście. zbawcami. elfiej. rasy?
Przyjmował ciosy obojętnie. Nie były mocne, fakt, Ves miała wrażenie, że najbardziej osłabiają ją. Jakby lata treningu z niej właśnie wywiało i została Ves, Veseczka, Veseńka, mała Ves, która płacze, bo jej brat zabawkę popsował.
Teraz nie płakała. Ale coś się czuła podobnie.
— Nigdy się nie czułem bohaterem — oznajmił nagle Iorweth, obojętnie.
Wyrwał ją z zapamiętania. Cofnęła ręce. Miał rozbitą wargę i krew mu ciekła z nosa, ale chyba niewiele więcej.
— Nigdy nie zrobiłem nic ponad to, co było konieczne — dorzucił tonem wyjaśnienia. — A wy też gwałciliście kobiety. Znacznie częściej.
— Roche nigdy...
— Roche, mówią, nie — zgodził się elf. — Ale Pasy tak.
Cóż, w sumie. Te cztery elfki naraz, co się nie znalazły, to przecież niekoniecznie tak po dobroci miały być. I dopiero marudzenie Ves trochę wtedy chłopaków wstrzymało, bo pewnie poleciliby do sioła obok albo poszukali wśród dziewczynek. A nie zawsze była obok, nie zawsze miała chęć czy siłę, by marudzić.
Watażka przekręcił się trochę pod nią, krzywiąc wargi. Na prawym boku, teraz odsłoniętym, dziewczyna dostrzegła ciemne plamy. Bandaże znowu puściły. Nie dziwota, skoro ostatnie minuty tłukli się, jak dzieciaki. Poczucie winy uderzyło kobietę w podbrzusze. Zawiodła kapitana, dodała mu zmartwień – i czemu? Bo dała się sprowokować terroryście? Jakby to pierwsza złapana przez nich, przez nią, Wiewiórka była!
Miała ochotę powiedzieć swołoczy, by się słowa Roche'owi nie ważyła powiedzieć, ale miała też dość rozsądku, by widzieć, jak bardzo głupie posunięcie by to było. Odsunęła się trochę, dała partyzantowi więcej swobody.
— Połóż się. Poprawię ci opatrunki — oznajmiła więc, starając się brzmieć, jak kapitan: stanowczo, spokojnie, nieodwołalnie.
Nie wyszło jej. Choćby po reakcji Wiewióra było widać, jego drwiącym bezruchu. Nie drgnął nawet wtedy, gdy warknęła „to załatwimy rzecz na ziemi", sięgnęła do jego koszuli, uniosła gwałtownym, szarpiącym ruchem. Ale pal sześć, przeżyje brak satysfakcji, o załatwienie sprawy szybko i dyskretnie teraz chodziło.
Skrzypnęły drzwi. Ves klęczała tyłem do nich, lecz oczy Iorwetha natychmiast się rozszerzyły się trochę, cień emocji przemknął przez rysy.
— Ves, do cholery, co tu tutaj... — głos – głos Roche'a! – osłabł i urwał się nagle.
Kobiecie zaschło w gardle. Trzynastka też jej nie zaufał! Poszedł do dowódcy! I... I... I okazało się, że miał rację.
Kapitan stanął tuż obok nich.
— Nic się nie stało — zaczęła ostrożnie. — Nic wielkiego. Sprzeczaliśmy się. Wystarczy poprawić... — wskazała ręką bok elfa.
— Widzę, Ves. — Ton bardzo wyraźnie mówił, „dość, Ves", „zdecyduję sam, Ves" i „nie pytałem, Ves".
Vernon przerzucił uwagę na rannego.
— Opowiesz, co się stało, a teraz kładź się. — Wskazał wolną koję. — Zawołam felczera.
— Nie potrzebuję. Sam dam radę — oznajmił elf; już zdecydowanie mniej buńczucznie, próbując patrzeć równocześnie na oboje ludzi.
Roche mu ułatwił, przechodząc bardziej na lewo.
— Zaoferowaliśmy sobie nawzajem... rozejm dyplomatyczny — stwierdził beznamiętnie. — Nie mogę dopuścić, by powstały wątpliwości co do moich... co do działań strony temerskiej. Otworzyły ci się rany. Już któryś raz w ciągu doby. To niepokojące. Zawołam lekarza. I żądam — dodał dobitnie — żebyś się podporządkował jego decyzjom. Jeśli powie, że masz leżeć na tej koi i z niej na krok się nie ruszać, to nie będziesz się ruszał, choćbym cię miał przywiązać. Możemy w sprawie tego podpunktu obudzić smoczycę, jeśli chcesz.
Terrorysta zacisnął wargi.
— Otworzyły się, bo walczyłem... — zaczął.
— Nie powinieneś. Ten statek ma system alarmowy. Trzeba było mnie poinformować — ton dowódcy był cały czas rzeczowy i obojętny; kobieta zaczęła się denerwować. — Kładź się. Felczer cię na nowo zszyje.
— Sam mogę — watażka brzmiał niemal prosząco.
— Powiedziałem coś o budzeniu wątpliwości. Nie chcę, by smoczyca doszła do wniosku, że cię katowaliśmy.
— Ona ma imię, bloede Dh'oine — wymruczał pod nosem Iorweth; potem, zdawszy sobie sprawę, co powiedział, zamilkł.
Przestraszony, dziewczyna rozpoznała od razu.
— Co mówiłem o używaniu obraźliwych określeń? — spytał Roche, nadal bez cienia emocji. — Bić cię nie mogę, do pracy nie wyślę, jedzenia ci nie odbiorę... Ale zabiorę ci stąd światło. Na pół godziny, powiedzmy. Wynudzisz się trochę. Może być?
On się nie wynudzi, jemu się przypomni więzienie, myślała Ves, zwłaszcza jeśli kapitan spełni pogróżkę i faktycznie go przywiąże. Elf to oczywiście też wiedział, zbladł jeszcze bardziej, przymknął na chwilę oczy.
— Wymsknęło się mi. Ale ona ma imię.
— Gdybym sądził, że to specjalnie, zabrałbym światło na dłużej. Na przyszłość radzę mówić w takich razach „przepraszam". Kładź się. I miałeś mi streścić, co tu się stało.
Wzruszył ramionami, siadając wreszcie na podłodze – ale nadal nie wstając – trochę jakby bliżej kobiety.
— Tak, jak Ves powiedziała — rzucił, niepewność nieźle skrywając pod płaszczem znudzenia.
— Pytam ciebie, nie Ves. Kładź się, nie siadaj. Ja do ciebie nie podejdę i nie pomogę — dodał Vernon nagle, wciąż tym mechanicznym tonem — chyba, że mnie poprosisz. Nie będę też dłużej na ciebie czekał, pójdę po felczera, on cię na podłodze obejrzy, Ves przytrzyma, ja będę nadzorował. Smoczycy – porozmawiamy o imieniu – powiem, że uważałem, że bez interwencji zemdlejesz z utraty krwi. Stan wyższej konieczności. Tak uważam — zakończył z naciskiem.
Elf się bał. Dziewczynę to zaskakiwało, ale elf się bał, nie bardziej czy mniej niż przy niej, po prostu – całkiem inaczej. Rysy miał spokojne, lecz oddech szybki i zbyt głęboki – i chyba nawet tego nie dostrzegał.
— Pokłóciliśmy się. Pobiliśmy. Kopaliśmy, szarpaliśmy — bąknął, wstając powoli, podtrzymując się ściany. — Dlatego szwy puściły. Ja mogę je poprawić. Albo ty.
Kapitan obserwował jego ostrożny, chwiejny krok. Bez ruchu, to kobieta przytrzymała, czysto odruchowo, watażkę, gdy stracił równowagę, ona pomogła przejść ostatnie dwa-trzy kroki. Poczucie winy zafalowało ponownie, ono i strach przed złością dowódcy – bo Iorweth był żałośnie, żałośnie słaby, czuła teraz wyraźnie.
— Jeśli nie będziesz mi nic mówił — oznajmił kapinkę łagodniej Roche, siadając na posłaniu — to nie będę wiedział, kiedy ani jak ci pomóc. I nie, nie chodzi mi o mapy, kryjówki, dane Wiewiórek. Temeria ma teraz większe problemy niż bandy rozbójników. Chcę tylko, żebyś mnie informował o swoim stanie zdrowia. Mnie albo lekarza. Kogo wolisz.
Ves usiadła obok. Vernon zdawał się jej w ogóle nie zauważać i to trochę przerażało, a trochę bolało, a trochę budziło ulgę, jednak, bo była pewna, że gdy wreszcie wróci do niej, to z wymówkami, wyrzutami i awanturą.
— Ciebie — westchnął elf. — Możemy nie wołać lekarza? I nie zabierać światła? Możesz mnie obejrzeć ty, ale mi naprawdę nic...
— A co mi dasz w zamian za tę uprzejmość? — spytał zimno Roche. — Skoro nawet „proszę" ci nie przechodzi przez gardło?
Watażka zamrugał.
— „Proszę" — powiedział tonem pełnym zdumienia. — „Proszę", „proszę", „proszę". Widzisz? Umiem.
Kapitan się zaśmiał wzgardliwe. Ranny odwrócił wzrok, dosłownie na sekundę.
— Czemu nie chcesz lekarza? — ciągnął mężczyzna.
— ...żeby jak najmniej D... ludzi... — wymamrotał terrorysta. — I nie lubię lekarzy. Źle się mi kojarzą.
— Znaczy, boisz się? Wstydzisz? — prychnął zimno Vernon. — W porządku. Na początek to i tyle nieźle. Zdejmij koszulę. Ves, wyjdź.
'
'
— Kiedy go opatrywaliśmy z Heńkiem — oznajmił Roche, wyszedłszy po ponad kwadransie z kajuty „gości" — to drań z nas drwił, ale oddychał tak, że prawie zemdlał. Mięśnie miał tak spięte, że utrudniały szycie. Heńka teraz bym i tak nie zawołał, bo skurwysyn się naprawdę boi lekarzy bardziej niż żołnierzy. Rozumiesz, ile pracy mi dołożyłaś?
Skinęła powoli głową.
— Zły i dobry śledczy to świetna taktyka, ale ją koordynować trzeba! — sarknął. — I nie wolno przesadzać! Zwłaszcza teraz. A jakbyś go tłukła dalej i by ci zemdlał, to co? Tłumaczyłabyś smokowi, że cię uraził?
— Opowiedział ci, co o mnie mówił? — szepnęła, teraz dopiero zażenowana.
— Opowiedział. Opowiedział dużo w zamian za to, że się mu zostawi światło. Ale tylko o waszej rozmowie. Tylko to, co możesz powiedzieć i ty. Przesłuchania go nauczyły negocjować — prychnął kapitan ze szczerym rozbawieniem.
Przemijającym w sekundy, niestety.
— Ves, ja rozumiem, że się źle czujesz z tym wszystkim. Wiem, że skrewiłem — dodał ciszej. — Że skrzywdziłem ciebie i zabiłem chłopaków. Wiem to. Nikt na świecie nie oddałby więcej niż ja, by tamto odmienić. Rozumiem, że potrzebujesz... ujścia. Zemsty. Ale czeka nas kilka diabelnie trudnych tygodni i nie potrzebuję dodatkowych problemów. Ani rozjuszonego smoka. Tak? Rozumiesz?
Skinęła głową.
— Potem ruszymy na Kaedwen, na Detmolda, i będziemy rżnęli, aż będzie furczało, obiecuję. Ale teraz musimy... — westchnął ciężko — musimy zabezpieczyć sobie tyły w domu. Natalis i Talar są mi gotowi wiele wybaczyć, bo przyprowadziłem im Anais, ale Detmold już się postara o narobienie mi wrogów. Albo raczej przebudzenie starych. Będzie miał miesiąc przewagi. Smok jako karta przetargowa przyda się nie tylko Temerii, ale też nam. Mnie, tobie, Pasom. Dla was też to robię. Jasne?
Potaknęła, znowu, bo logiczne było, co mówił. Logika jaśniała i była pojmowalna. Jak, zaraza, łuna nad płonącą wioską. Tylko nadal bolało, nadal rwało i nie chciało przestać, zwłaszcza, że Roche, powstawszy z nią jeszcze chwilę, poklepawszy po ramieniu, przytuliwszy nawet, wrócił w końcu do tamtej kajuty. Na chwilę tylko, powiedział. Kazał iść spać i zwolnił z wachty, powiedział, że jutro porozmawiają, powiedział, że przecież jej doświadczenie to wcale nie balast, przeciwnie, wielka wiedza i szansa. Wytłumaczył wszystko, znów: logicznie i jasno.
'
'
Roche wszedł. Sam, bez tamtej rozhisteryzowanej dziewczyny, ociekającej krzywdą i żądzą zemsty. Może szkoda. Tamta mogła zranić, ale ostatecznie była mniej groźna. Tłukli się, jak równi, nie jak kat ofiarę. Roche był – cóż, Roche go złapał.
— Iorweth.
Koja obok jęknęła pod ciężarem. Elf nie zamierzał reagować. Niech sobie tamten... tamto myśli, że zasnął, wtulony w Saskię.
— Wiem, że nie śpisz.
To sobie wiedz. Co mnie to obchodzi? Nie muszę na ciebie zwracać uwagi, Dh'oine.
— Powinieneś leżeć osobno. Tak ci jest niewygodnie. Leczysz się gorzej.
Nie, po prostu chcesz mnie oddzielić od Saskii, żebym czuł się mniej pewnie.
— Iorweth.
Roche wstał, przeszedł te kilka kroków, przycupnął na koi kobiety. Na samym czubku wezgłowia, gdzie indziej nie było miejsca. Nogami dotykał w efekcie głowy watażki i to było okropne uczucie, zbyt okropne, by powstrzymać drżenie.
— Durne, jak dziecko. — Palce były ułożone na kolanach, więc elf czuł, na skraju swoich włosów, opuszki tego głupiego, strasznego zwierzęcia; poruszały się lekko, jakby niechcący. — Mały, mały, przerażony elfik. Jaki tam Lis Puszczy? Lisek Puszczy. Lisiątko.
„Nie dotykaj mnie" kuliło się na końcu języka, w ogóle wszystko wewnątrz się kuliło, ze strachu i obrzydzenia. Niemniej, nie należało pokazywać. Saskia była obok, oddychała głęboko, powoli. Dobrze.
— Porozmawiałem z Ves.
Po co niby? A bo to Iorweth czegoś innego niż drwi i bólu, i szykan się spodziewał?
— Chcesz, żebym zabronił jej tu wchodzić?
Niech sobie Roche robi, co chce. Ale właściwie nie musi, właściwie Ves jest znacznie ciekawsza i zabawniejsza niż lekarze albo sam dowódca, który zmieniał zachowanie co minutę, raz był zimny i trzeźwy, raz znów siadał obok, mówił cicho, zdrabniał słowa.
— Tak albo nie. Milczenie oznacza, że nie chcesz zakazu.
Sprytne, musiałby powiedzieć głośno, że jest słaby, że byle dziewczyna jest go w stanie przestraszyć. Musiałby złamać milczenie, a ono było takie wygodne, takie prawie przyjemne.
— Musisz mi mówić — przypomniał mu Dh'oine. — Musisz mi mówić, żebym mógł ci pomóc. Nie jestem magiem, nie odgadnę twoich potrzeb telepatycznie.
Ale jeśli milczę, to i tak dodajesz temu znaczeń. „Nie" albo „tak", zależnie od potrzeby.
— Czyli Ves ma wchodzić. Tak? Porozmawiałem z nią, ale nie mogę zagwarantować jej stanu emocjonalnego, więc jeśli masz jakiekolwiek wątpliwości, to powiedz mi teraz i jej zabronię.
Nie mów. Nigdy nie mów. Sytuacja się zmieniła, ale przyzwyczajenia nie. I właściwie czemu miałby mówić, skoro tym razem mu nie grożono, nie bito, skoro nic nie negocjował?
Roche zwolnił bieg palców. Jego samego to chyba uspokajało. Albo udawał.
— Musisz mi mówić. Rozumiem, że teraz za wcześnie, ale będziesz się musiał nauczyć. Inaczej nigdy nie odgadnę, czego ci trzeba. A mamy umowę. Nie zrobię ci świadomie krzywdy. Zapamiętaj. — Wstał gwałtownie. — Jutro nie będziesz nam pomagał, masz wypoczywać. Jedzenie przyniesiemy ci tutaj. Ale następnego dnia, jeśli lekarz nie powie inaczej, zaczniesz dostawać drobne zadania. I będziesz jadał z nami w mesie. Chcesz coś powiedzieć, nim pójdę?
Że się nie zgadzam. Ale nie chciał mówić, nie miał siły, poza tym, planował nie powiedzieć ani słowa i żaden wybieg Dh'oine go do tego nie zmusi.
Kapitan przeleciał mu palcami od czoła do skroni.
— Radziłbym jednak zasnąć — rzucił żartobliwy tonem. — Dobranoc, złapany lisie.
