Zapraszam na fik, w którym znajdziecie:

- (jednostronnego) Johnlocka z niewielką ilością Johna

- za to będzie sporo Mycrofta

- oraz przebitka z dzieciństwa Sherlocka

- a (w domyśle) Mary, z której obecnością należy zacząć się mierzyć

Rozdział: 1/2

Następny pojawi się najpóźniej 31 stycznia, a może nawet wcześniej, w zależności od tego, czy znajdzie się ktoś do poprawiania, bo Kakashi wyjechał w siną dal

No i czy chcecie ;p

Tym razem wszystko napisane wcześniej, żeby znowu nie było, że coś zapowiadam, a brakuje mi czasu na dokończenie ;)

Beta: Kakashi Pitt

Dedykacja: po dziesięciu latach nadszedł moment, w którym opowiadanie dedykuję komuś innemu niż Kakashi, czyli

przecudownie Johnowo – plasterkowej, inspirującej m., która dodała mi odwagi do napisania tej historyjki, i której dziękuję za to po stokroć, bo dawno pisanie niczego nie przyniosło mi takiej przyjemności i spełnienia

KROKODYL

Initially,

he wanted to be a pirate"

Herbata robiona przez Mycrofta jest ohydna. Za długo parzona wydaje się gorzka, mimo że przed chwilą wsypano do niej dwie kopiate łyżeczki cukru, który zdążył się już rozpuścić pod wpływem mieszania – niezbyt co prawda intensywnego, bo Mycroft jest zbyt wyważony, żeby wkładać w cokolwiek za wiele zaangażowania.

Można by pomyśleć, że ktoś tak przywiązany do tradycji, będzie się starał przyrządzić napar z odpowiednim namaszczeniem, ale nie – we wnętrzu własnego domu starszy Holmes nigdy nie przykładał wagi do drobnych rytuałów, które zwykł celebrować poza nim. W klubie Diogenesa na przykład nigdy nie zdarzyło mu się zaparzyć herbaty tak niedbale, żeby na powierzchni niedogotowanej wody pozostał osad z czajnika.

Sherlock podnosi filiżankę pod nos. Przez chwilę próbuje – powodowany właściwą dla siebie niezaangażowaną dociekliwością – utrzymać porcelanowe naczynie na tyle stabilnie, aby oleista tafla przestała drgać i uspokoiła się całkowicie. Kiedy mu się to nie udaje, krzywi się, ale bierze kolejny łyk. Wciąga nosem aromat Prince of Wales Twinnings. Ulubiona herbata Mycrofta. Tę mieszankę chińskiego keemun i oolongu z Tajwanu (to Sherlock poznaje po charakterystycznym, ciemnym odcieniu) powinno się – wedle brytyjskiego obyczaju – pijać po południu. Teraz zbliża się już dwudziesta trzecia, ale nie jest to nic dziwnego, że Mycroft raczy się nią tej godzinie. Ma zwyczaj profanować swój ulubiony napój piciem go o każdej porze dnia. I nocy. W przypadku Mycrofta zwłaszcza nocy.

Co może dziwić, to to, że filiżanka stojąca przed starszym Holmesem pozostaje nietknięta od pół godziny, za to Sherlockowi przed momentem została zaoferowana kolejna dolewka. Jeżeli chodzi o niego, to – teraz widzi to wyraźnie – zdecydowanie woli podły pył liściowy, pakowany w torebki ekspresowe i sprzedawany po funcie turystom oraz mniej wymagającym rodzimym konsumentom… takim jak John.

Pije jednak bez słowa, starając się nie myśleć o Johnie. To sprawia, że jest zmuszony do myślenia o Mycroftcie. Zapewne w normalnych okolicznościach byłby w stanie po prostu na pewien czas usunąć Johna poza nawias i skupić na jakimś innym szczególe mniej lub bardziej bliskiego otoczenia. Kiedy jest rozproszony zazwyczaj to właśnie robi: obraca coś w umyśle odpowiednio długo, tak, by sieć skojarzeń pochłonęła go odpowiednio głęboko. Dzisiejszego dnia podjął trzydzieści siedem prób… trzydzieści siedem nieudanych prób przylgnięcia myślami do trzydziestu siedmiu wybranych na chybił trafił przedmiotów… ale wnikliwa analiza ich kontekstu nie tylko nie przyniosła mu ulgi, lecz w niektórych przypadkach okazała się niemożliwa. Sherlock po zaskakująco krótkiej walce z samym sobą uległ intuicji, która podpowiadała mu, że jedynym, co może mu pomóc oderwać się od dręczących go objawów – takich jak kołatanie serca, ściśnięty pod płucami żołądek, dziwna słabość w członkach… – jest skupienie się na czymś, co także budzi w nim… symptomy.

Prawdę mówiąc – a Sherlock nie ma siły ani nawet ochoty podważyć sensowności tej frazy – prawdę mówiąc, kiedy przebywał z Mycroftem nawet w zwyczajnych okolicznościach, ciężko mu się było skupić na czymkolwiek innym. Za bardzo zajmowało go kontrolowanie własnych reakcji i planowanie następnego ruchu, który pozwoliłby mu pozostać górą w ich małej waśni albo zminimalizować straty w przypadku niemożliwego do uniknięcia podporządkowania się, jeżeli górą okazywał się akurat Mycroft.

Tym razem także okazał się górą – oczywiście, ponieważ całe życie wyprzedzał go o krok i ma tę irytującą właściwość, że zawsze musi odnieść zwycięstwo przynajmniej o jeden raz więcej. Rzecz jasna miał rację, twierdząc, że prędzej czy później Sherlock będzie zmuszony skapitulować i puścić w niepamięć – lub przynajmniej odsunąć na bok – ich nieporozumienia. Co więcej, miał rację sugerując, że to właśnie Sherlock pewnego dnia wyciągnie do niego rękę… i na dodatek, że nie będzie to gest wspaniałomyślnego wybaczenia, lecz potrzeby. A stąd – to Sherlock dopowiedział sobie sam – jest już bardzo niedaleko do uznania własnej względem kogoś podległości.

Te sugestie dolewały oliwy do ognia i pozwalały Sherlockowi pielęgnować zacietrzewienie i zapewne to przez nie – dzięki nim – udawało mu się tak długo trzymać możliwe daleko od brata i zwlekać z zakończeniem ich sporu, co przechyliłoby szalę na stronę Mycrofta, a tym samym przypieczętowało porażkę Sherlocka.

Przed godziną, gdy do niej doszło, odkrył – bez zdziwienia, choć to zapewne można by zrzucić na karb jego skołowania – że jest mu właściwie wszystko jedno. Na jego twarzy musiała malować się ta przeklęta potrzeba, bo Mycroft rzucił krótko:

– Wejdź – po czym usunął się w głąb przedpokoju, robiąc mu miejsce. Sherlock zacisnął dłoń na skórzanym uchwycie futerału na skrzypce, nie ruszając się z miejsca, więc Mycroft wyjął mu czaszkę z drugiej dłoni i wyszedł na zewnątrz, okręcając się na wycieraczce, kładąc mu dłoń na plecach i popychając go lekko. Tak zwyczajnie, jakby to nie był Mycrof i jakby wszystkie te lata śmiesznych kłótni okazały się tylko nadbudowaną fasadą, ukrywającą…

Co?

Nagle Sherlock przypomniał sobie, jak wchodził do tego mieszkania – wówczas tylko wynajmowanego – po raz pierwszy, ponad dwadzieścia lat wcześniej. Także wtedy nie miał ze sobą wielu rzeczy. Mycroft dźwigał torbę z jego książkami, a wszystkie ubrania i przybory szkolne oraz pozaszkolne, miały zostać dowiezione później. Sam nie zabrał żadnych bagaży: tylko w jednej ręce, tej samej, w której trzymał teraz skrzypce, ściskał ołowianą figurkę pirata. Drugą jego dłoń obejmował Mycroft. Sherlock zapamiętał mocy uścisk palców na swojej obojętnej na ten dotyk skórze. To wspomnienie, jeżeli się kiedykolwiek pojawiało, przyprawiało go o rodzaj odrazy. Nie wiedział, czy ze względu na samą jego treść, czy raczej z powodu tego, z czym mieszkanie z Mycroftem okazało się ostatecznie wiązać, ale niezależnie od tego dzisiaj reminiscencja akcentowała tylko fakt, że Mycroft jest jego bratem. Jedną z niewielu osób, do których mógł – abstrahując od tego, czy chciał – się zwrócić w razie potrzeby. Drugim – a może nawet pierwszym – i ostatnim numerem w jego książce adresowej. I z całą pewnością jedynym człowiekiem, który kiedykolwiek był w stanie go zrozumieć.

Wspomnienie uświadomiło Sherlockowi dobitnie, że i on jest bratem, młodszym bratem, Mycrofta. Dlatego przecież się tu znalazł, prawda?

Bo Mycroft miał też rację mówiąc, że wszystkie serca się łamią. Miał rację w kwestii Johna, a co ważniejsze nie mylił się co do Sherlocka, próbując wszczepić w niego przekonanie, że nawet Sherlock Holmes nie jest wolny od tej fatalnej cechy charakterystycznej rodzajowi ludzkiemu.

I oto siedzi tutaj, odnosząc wrażenie, jakby Mycroft znowu posiadał moc czytania z jego mimiki, ograniczonej przecież do mrugania powiekami i mimowolnych drgnięć w kąciku ust.

– Doleję ci jeszcze – mówi Mycroft, bardziej jakby oznajmiał, niż proponował. Sherlock kiwa głową – w momencie, kiedy herbata wlewa się już z pluskiem do filiżanki – nie tracąc czasu na ostentacyjną reakcję wobec tego afrontu. Nie ma pojęcia, czy chce się napić. Wie tylko, że jest mu niedobrze i lekko słabo, a supeł w trzewiach zaciska się zamiast rozluźniać. Nie ma też pojęcia, co ma robić, i w rzeczywistości chce, żeby Mycroft mu powiedział, co będzie dla niego dobre.

Otacza więc dłońmi podsuniętą filiżankę. Odrywa je zaraz, kiedy powracają ręce Mycrofta. Łyżeczka stuka o porcelanę, a potem zanurza się w parującym płynie. Zatacza koła w nieśpiesznym rytmie.

– Wypij słodkie – poleca Mycroft, odkładając łyżeczkę na podstawkę. Jego poznaczone drobnymi włoskami palce o krótkich, kwadratowych paznokciach znikają z pola widzenia.

Sherlock pije. Pierwszy łyk jest zbyt gorący, następne wstrętnie słodkie, choć przez podstawową nutę smakową nadal przebija gorycz oolonga.

– Chcesz mi coś opowiedzieć, Sherlock?

Sherlock nie prycha, nie ucina nierozpoczętego dialogu ostrą uwagą (Psychoanaliza? Naprawdę, Mycroft? albo Chętnie dowiem się, o czym świadczy na przemian zbyt restrykcyjne i zbyt rozpasane podejście do jedzenia albo po prostu – tego używa, kiedy w duchu czuje, że to on stoi na straconej pozycji – Przytyłeś?) bo w istocie – chce opowiedzieć. Tylko nie bardzo wie co, a zwłaszcza: jak.

Sherlock wbija wzrok w kość jarzmową czaszki, którą umieścił na środku stołu jeszcze zanim zasiadł do herbaty, jakby musiał najpierw przygotować sobie na to miejsce. Kuchnia wygląda inaczej, niż kiedy zawitał tutaj ostatnio – Mycroft kupił nową lodówkę, wymienił zasłony, a gdzieniegdzie stoją dodatki, których nie mógł dobrać sam – i zdecydowanie nie tak, jak wtedy, kiedy Sherlock się tutaj wprowadzał. Kiedy się wyprowadzał był pewien, że nigdy więcej nie spojrzy bez obrzydzenia na stary kredens, oszkloną szafkę, na której półkach zamiast zastawy leżały w nieładzie książki, na fotele cuchnące niepokojąco historią swoich poprzednich właścicieli… ale w gruncie rzeczy odczuwa związany z nieobecnością mebli brak. Może podejrzewa, że dyskomfort przywołany widokiem mebli byłby na tyle silny, by się wybić ponad to, co Sherlock odczuwa teraz.

Przyciska łokcie do stołu – jeden z niewielu przedmiotów, poza zegarem, który wciąż jest ten sam i prawie taki sam, poza tym, że Mycroft oddał go do renowacji i wydaje się nowszy – i niemal bezwiednie wyciąga dłoń, by przysunąć czaszkę bliżej siebie. Od razu dekonstruuje gest jako próbę uczynienia przestrzeni bardziej swoją. To wskazuje na zależność od okoliczności, co bardzo mu się nie podoba.

Na tę myśl kręci głową. Mycroft odbiera to jako odmowę odpowiedzi na pytanie albo odpowiedź przeczącą i wzdycha, co przypomina gardłowy pomruk. Po reakcji brata Sherlock rozpoznaje własne intencje – analizowanie samego siebie zawsze przychodziło mu z trudem – i dochodzi do wniosku, że faktycznie, o to właśnie mu chodziło. O obie te rzeczy. Ten fakt go niepokoi, bo niezdecydowanie jest cechą umysłów słabych, a rozdarcie siłą hamującą, redukującą człowieka do impulsów i instynktów.

Do tego doprowadzały sentymenty, do tego doprowadziły i jego. Stał się człowiekiem kierującym się intuicją i przez tę intuicję skierowanym do Mycrofta, jak zaszczuty pies albo oszalała ćma desperacko poszukująca zastępczego źródła światła. Asocjacje są prymitywne i brzmią dramatycznie, ale Sherlock się nie koryguje. Trzydzieści siedem bezowocnych prób naprowadzenia umysłu na właściwy tor nie przyniosło skutku i Sherlock nie ma siły próbować po raz kolejny, poddał się i dlatego znalazł się tutaj, ze swoją czaszką, skrzypcami, chaosem w głowie i bez jednej pary świeżej bielizny na zmianę.

Konstatacja prawie przyprawia go o jęk.

Woli nie myśleć, co ten wybór ekwipunku mówi mu o sobie, ale niewątpliwie jest to wina Johna, bo przed Johnem – i przed Moriartym – nie przyszłoby do głowy, żeby się zastanawiać nad czymś podobnym. Gdyby nie John, nie myślałby, jeżeli wolałby nie myśleć, ale myśli: dlaczego nie pistolet, nie komputer? Dlaczego wziął czaszkę? Czy chce do niej mówić? Po co zabrał skrzypce, skoro i tak jest niepodważalnie i bez żadnej podstawy przekonany, że na nich nie zagra? Dlaczego się wzdryga na pomysł, że miałby? Z czego wynika to śmieszne przekonanie?

Odpowiedź jest jedna – sentymenty.

– Może opowiesz mi o swojej pracy – podsuwa Mycroft wspaniałomyślnie, wybijając go z rozmyślań bardziej skutecznie, niż potrafił zrobić to sam. – Coś nowego?

Praca. Sherlock chwyta się tej ostoi normalności.

– Żywe trupy – mówi. Jego głos brzmi obojętnie, chłodno i to go zaskakuje, bo spodziewał się, że wychwyci w nim drżenie. Nie chce drżeć, ale to, że nie może ufać swoim osądom, także nie jest przyjemne.

Wyobraża sobie, że brwi Mycrofta podskakują i zastanawia się, czy zaskoczenie jest autentyczne, czy wynika tylko z kurtuazji, a w rzeczywistości Mycroft wie wszystko o jego ostatnich posunięciach.

– Ludzie gnijący za życia wskutek zażywania narkotyku na bazie dezomorfiny. Chałupnicza produkcja, syrop z kodeiną, fosfor, jod. Zmora w Rosji, w przeciągu roku przeniknęła do krajów sąsiednich. W Anglii zanotowano kilka sporadycznych przypadków zgonu w wyniku użycia substancji, głównie w środowiskach imigrantów.

– Do niedawna? – domyśla się Mycroft.

Sherlock kiwa głową.

– Cztery ciała, trzy kobiety, jeden mężczyzna. Wszyscy pochodzenia wschodnioeuropejskiego, wszyscy bezrobotni, poniżej trzydziestego roku życia. Wszyscy znalezieni w łóżkach ekskluzywnych hoteli. Ubrani – skąpo – w bieliznę najlepszej jakości. Płatność czekiem za nocleg dzień wcześniej.

– I?

Sherlock wzrusza ramionami

– To już wszystko. Sporadyczne przypadki. Wysublimowanych morderstw.

Mycroft milczy przez chwilę, jakby czekał, aż Sherlock jeszcze coś doda.

– Weźmiesz tę sprawę?

Sherlock ponownie wzrusza ramionami i podnosi wzrok, bo teraz, kiedy nie ma nic do dodania, czaszka przestaje mu wystarczać jako rozpraszacz uwagi. Filiżanka stojąca przed Mycroftem wciąż jest pełna herbaty, a on sam patrzy w głąb kuchni. Odwracanie wzroku od rozmówcy jest dla Mycrofta dość typowe i oznacza albo że go lekceważy, albo rozważa dogłębnie jego komunikaty.

Sherlock podąża spojrzeniem za wzrokiem brata.

– Co jest nie tak z tym zegarem? – pyta. Wcześniej nie zwrócił nań większej uwagi – choć był to jeden z niewielu przedmiotów, który stał tutaj od początku – i to wydaje mu się dziwne. Do tej pory, nawet we wspomnieniach, zegar kojarzył mu się z uciążliwym jak hałaśliwy wyrzut sumienia tykaniem.

– Miał wahadło.

Faktycznie. Sherlock pamięta, kiedy siedział w kuchni pierwszego dnia, zapadnięty w stary fotel obity przetartą, bordową tkaniną i wgapiał się w pobłyskujące za szkłem wahadło – od którego jednostajnego ruchu zaczynało mu się kręcić w głowie – obracając w dłoniach swojego pirata i złorzecząc do niego na Mycrofta, który poszedł na konsultacje, przykazawszy Sherlockowi, żeby odgrzał sobie zupę…

– Przypuśćmy, że przyjmiesz to zlecenie – przerywa ciszę Mycroft. – Czy John będzie pracował razem z tobą?

John. Nagle do Sherlock dociera – i to autentycznie go przeraża – że to było w nim przed Johnem: kazało mu na przełomowym etapie życia nie zabrać ze sobą nawet długopisu, nie mówiąc o mikroskopie i wszystkich innych narzędziach, do których przykładał wagę i które nadawały bytowi znaczenia, a zamiast tego gadać do ołowianej figurki. I że gdyby nie John, to i tak by w nim tkwiło, gotowe zdradzić go w dowolnym momencie, czając się na jakiś inny katalizator albo być może… Sherlock naraz czuje gniew, że tak właśnie się nie stało… być może na zawsze pozostając niewybuchem.

Gniew wzmaga się i nie ma niczego co mogłoby go zagłuszyć, bo Mycroft milczy, zegar milczy, więc Sherlock odzywa się sam:

– Nie.


Kiedy Sherlock miał dziesięć lat, jego nowy pokój – którego wystrój składał z mebli wybranych niegdyś ze smakiem przez ojca, a następnie złączonych z mniejszym wyczuciem przez Mycrofta w nietuzinkowy konglomerat – znajdował się na poddaszu. Aby doń dojść należało minąć schowek na środki czystości, który po latach miał się stać garderobą, graciarnię – w niej starszy Holmes urządził sobie potem gabinet – oraz łazienkę, która na zawsze pozostała łazienką. Sherlock, w czasach, gdy mieszkał już oddzielnie, ale nadal nie potrafił się odseparować w pełni, dochodził cyklicznie do wniosku, że usytuowanie pokoju wyznaczało jakoś jego miejsce w życiu Mycrofta. A trzeba dodać do tego, co już zostało powiedziane, że pokój był mały i wąski, centralny jego punkt stanowiło zaś jeszcze mniejsze i węższe łóżko, na którym ze względu na wymiary ciężko było się wyspać, zwłaszcza jeżeli ktoś miał zwyczaj się wiercić we śnie. Nie wystawiało to dobrego świadectwa, Sherlock nie był tylko pewien, czy Mycroftowi, czy może jemu samemu.

Wcześniej jednak, zanim chrapanie brata zaczęło go doprowadzać do szału, fakt, że ich pokoje dzieli tyle pomieszczeń nie budził wcale jego zadowolenia. Poprzedni dom, w którym mieszkali z różnymi nianiami, kamerdynerem, czterema papugami, mamą i Parszywym Kotem, wypełniały różnej proweniencji odgłosy, na tyle znane, że całkiem skutecznie się przy nich zasypiało – nawet, jeżeli nie do końca przyjemnie.

W nowym mieszkaniu panowała cisza, przerywana tylko czasem hałasem w rurach albo tajemniczym skrzypieniem podłogi, bo chociaż zabrali ze sobą jedną z papug, to nie cieszyła się długo zmianą otoczenia. Wkrótce zdechła, mimo że dostała nową klatkę i honorowe miejsce w najbardziej nasłonecznionym punkcie salonu. Mycroft twierdził, że przyzwyczaiła się do dymu papierosowego i nie wytrzymała przymusowego odwyku, ale Sherlock odkrył szybko prawdziwą przyczynę: wszystkie ich papugi były to ptaki rodzaju agapornis (zwyczajowo określane jako nierozłączki) i powodem zgonu musiało być rozdzielenie właściwej pary. Mycroft nie dał się przekonać do tej teorii, a im bardziej Sherlock naciskał, tym mniej był przekonany, za to bardziej zły, aż w końcu pokręcił głową z dezaprobatą, mrucząc pod nosem, że do czego to doszło, żeby własny brat dawał wiarę niesprawdzonym, obiegowym opiniom. Potem nakazał Sherlockowi wybić sobie bzdury z głowy i nie dał się przekonać do sprowadzenia wszystkich trzech pozostałych papug, by przeprowadzić na nich eksperyment w celu empirycznego przekonania się o prawdziwości tej miejskiej legendy.

W ramach pocieszenia zrobił Sherlockowi obszerny wykład na temat różnicy pomiędzy agape, eros i philia. Zaproponował także, że może przywieźć do mieszkania Parszywego Kota. Sherlock miał niemiłe wrażenie, że Mycroft przewidział jego odpowiedź i tylko z tego wyniknęła jego oferta, ale odmówił i tak, ponieważ w tym okresie nie praktykował jeszcze wcielania w życie najdziwniejszych pomysłów, byle tylko zrobić Mycroftowi na złość.

W ciągu kolejnych kilku miesięcy zdarzyło mu się żałować tej decyzji, chociaż nie lubił Parszywego Kota, który był już bardzo stary, bardzo głupi i kto wie, czy nie rzeczywiście parszywy. Był przynajmniej żywy i mógł, jeżeli się uprzeć, przysłużyć się do skupiania uwagi przy zasypianiu albo jej rozpraszania w ciągu dnia, bo Sherlockowi łatwiej przychodziło wykonywanie zadań, jeżeli miał obok siebie coś, co mógłby ignorować.

Dlatego Sherlock był dość ukontentowany, kiedy niezadowolony z atmosfery własnej sypialni Mycroft zabrał się za jej remont. To zmusiło go bowiem do wychynięcia z czterech ścian swojej kwatery, gdzie królowały teraz pędzle, farby i schnący grunt i przeniesienia się częściowo na kanapę do salonu, a częściowo do Sherlocka. Mógł u niego w spokoju kończyć swoje nowatorskie prace semestralne. Wiązało się to co prawda z całkowitym zaanektowaniem przez niego na długie godziny łóżka i pozostawieniem Sherlockowi do użytku biurka, na którym rzadko wystarczało miejsca na własne łokcie… Za to nagle przestał ich dzielić schowek, graciarnia, łazienka i cztery tony papierów, a parę książek, stos notatek i kawałek podłogi wydawały się przeszkodą nie tak trudną do pokonania.

Trzeciego dnia remontu – wypadała akurat niedziela – Mycroft siedział w pokoju Sherlocka od dziewiątej rano, ubrany dziwacznie w zapiętą pod samą szyję, wykrochmaloną koszulę, która opinała się lekko na jego brzuchu, i luźne bokserki w prążki. Na kolanach trzymał sporej wielkości zeszyt, w którym zapisywał coś od czasu do czasu ze zmniejszającą się sukcesywnie częstotliwością. Około trzynastej średnia wynosiła już zaledwie trzy i pół wyrazu na pięć minut. Sherlockowi znudziło się oglądanie pod mikroskopem grudek błota, które wydłubał z podeszew butów robotników. Z tej nudy zaczął czytać książkę. Zazwyczaj czytał z nudy, a nie dla przyjemności. Tym razem udało mu się to robić z dużo mniejszą niecierpliwością, niż zazwyczaj a nawet do pewnego stopnia rozsmakować w lekturze i odkrył, że z jakiegoś powodu ta przyjemność nagle zrobiła się naprawdę przyjemna. Na tyle, że ciekawie byłoby ją przedłużyć…

– Myślę, że powinniśmy zrobić coś innego – zdecydował, zamykając książkę i podkurczając nogi.

– Doprawdy? – Mycroft dość nieuważnie nabazgrał kolejne słowo w swojej rozprawie. – Nie powinieneś doczytać książki, skoro już zacząłeś?

Sherlock wywrócił oczami.

– Doczytałem.

– Muszę pracować – ziewnął Mycroft.

– Nie chce ci się.

Mycroft zaśmiał się.

– Wspaniała dedukcja – rzekł, pocierając policzek długopisem. – Istnieje jednakże coś takiego jak poczucie obowiązku – dodał, zanurzając nos w papierach. Po chwili zapytał jednak: – A cóżbyś chciał robić?

Sherlock zastanawiał się przez chwilę, czy pytanie to podyktowane jest tylko ciekawością czy jednak kryje się w nim ewentualność spełnienia.

– Moglibyśmy się pobawić – powiedział w końcu ostrożnie, bo nie potrafił dojść do jednoznacznego wniosku. Mycroft bywał zagadkowy, a przewidzenie jego reakcji nastarczało czasem trudności. Podejmował nieoczekiwane działania najczęściej właśnie wtedy, kiedy człowiekowi wydawało się, że wie doskonale jaki nastąpi teraz ruch. Sherlock nie rozszyfrował jeszcze kryjącej się za tą zmiennością logiki.

Mycroft podniósł na niego wzrok znad swojego zeszytu.

Pobawić? – powtórzył, unosząc brwi.

Niełatwo było go zaskoczyć – nawet gdy kiedyś Sherlock ugryzł Mycrofta w przedramię, ten wcale nie wydawał się szczególnie zdziwiony – i Sherlock poczuł zadowolenie, że tym razem mu się to udało i jednocześnie coś dużo mniej miłego, co pojawiło się w nim w odpowiedzi na protekcjonalny ton.

– Nie jesteś na to za duży?

Tutaj ujawniał się pewien paradoks, bo rok wcześniej faktycznie Sherlock czułby się na to za stary, podobnie zresztą, jak w roku jeszcze poprzednim, a nawet poprzednim w stosunku do tego poprzedniego. Odkąd w wieku lat czterech nauczył się czytać i pisać, jego zabawy przez kolejnych kilka miesięcy polegały głównie na przekazywaniu nabytej wiedzy pluszowym królikom. Później zaczęto go uczyć gry na skrzypcach, co przy jego intencjonalnym oporze angażowało dużo wysiłku z obu stron. W wolnym czasie najczęściej czytał albo grał w gry planszowe, a najbardziej lubił, kiedy ktoś przepytywał go z pierwiastków, pod warunkiem, że nie robiła tego żadna z niań. Aktywnością najbardziej zbliżoną do typowej zabawy imaginacyjnej było zastawianie pułapek na domowników, w które niestety rzadko mieli ochotę się łapać.

Im jednak stawał się starszy, tym większe poczucie braku go opanowywało i nabierał coraz wyraźniejszej chęci, żeby się przekonać, co by z takiej zabawy wyniknęło. Gdyby włączyć w nią Mycrofta… z pewnością nie okazałby się tak nieporadny, jak dzieci w szkole podczas odgrywanych na długiej przerwie scenek rodzajowych, które Sherlock obserwował z opartą na poczuciu wyższości niechęcią.

– Nie jesteś za duży na moje łóżko? – odciął się, chociaż myślał już o czymś zupełnie innym, to znaczy: jak dokładnie zaaranżować zabawę… o ile w ogóle miało do niej dość, bo Mycroft odłożył nagle zeszyt, podciągnął się do góry, z grymasem bólu na twarzy – znajdował się w jednej pozycji tak długo, że musiały zdrętwieć mu mięśnie – i spuścił stopy na podłogę. Zdarzało mu się obruszać na wzmianki dotyczące wielkości, a zwłaszcza szerokości i Sherlock pomyślał, że Mycrofta uraziła jego wypowiedź… być może na tyle, że zapragnie teraz pracować w salonie. Poczuł w żołądku ukłucie czegoś dziwnego, co sprawiało, że miał ochotę cofnąć swoje słowa i powiedzieć, że nie, Mycroft wcale nie jest za duży na jego łóżko, a wręcz przeciwnie – jest ono prawie idealnie w jego wymiarach i właściwie może w nim pozostać ile chce…

Mycroft jednak nie ruszył się z miejsca.

– A powiedz mi… – rzekł, zwracając się tułowiem w stronę Sherlocka. – W co takiego chciałbyś się bawić?

– W piratów – wyjawił Sherlock, zachęcony zaintrygowanym spojrzeniem, pod którym poczuł się nagle bardzo interesujący.

– W piratów?

– Tak – potwierdził Sherlock zdecydowanie, a potem, uznając, że najlepiej będzie po prostu uznać swoje życzenie za stan faktyczny, postanowił: – Ja jestem Hakiem.

Mycroft parsknął, a jego brwi podskoczyły jeszcze wyżej.

– Hakiem? Ty?

Nie była to reakcja, na jaką Sherlock liczył.

– Co w tym śmiesznego? – burknął. Parę lat, może nawet już parę miesięcy później, Sherlock sam uznał, że pomysł za godzień politowania. Równie dużo śmieszności dostrzegł wtedy w Haku: zwłaszcza jego upodobaniu do kwiatów i muzyki, a nade wszystko w łatwości, z jaką się przyznawał do lęków i wątpliwości, co nie przystawało przecież do figury pirata.

Mycroft uśmiechnął się dobrodusznie.

– Nie uważasz, że powinieneś raczej być Piotrusiem?

– Piotrusiem? – prychnął Sherlock z pogardą. – Nie bądź głupi. Dlaczego miałbym chcieć być Piotrusiem?

– Hmmm… – Mycroft zmarszczył okrutnie czoło i przyłożył sobie wskazujący palec do ust w przerysowanym geście zadumy. – Bo jesteś małym, diabolicznym chochlikiem?

– Jestem piratem.

– Ach tak?

Mycroft znowu sięgnął po swój zeszyt, otworzył go na samym środku, po czym powoli i metodycznie wyrwał podwójną kartkę.

– Cóż – rzekł, podnosząc się z łóżka i przeciągając, aż szczęknął mu kręgosłup. – Czyli powiadasz, że jesteś Hakiem? W takim razie – Podszedł do fotela i kucnął obok niego – powinieneś chyba mieć kapelusz, nie mylę się? – a następnie zaskakująco sprawnie nadał kartce kształt (dość krzywego) szpiczastego nakrycia głowy.

Sherlock przymknął oczy, a kiedy je otworzył, kapelusz przykrywał już jego włosy.

– Ciekaw jestem, co planuje wielki kapitan Hak? – Uśmiech Mycrofta przeistoczył się w uśmiech przebiegły i natychmiast wzbudził w Sherlocku mimowolne uznanie.

– Zacznę od załatwienia sobie porządnego kapelusza. – Sherlock nasadził sobie niestabilny papierowy twór głębiej na głowę. – A ty? Kim ty będziesz?

Po paru sekundach milczenia, przedłużanego zapewne dla podwyższenia napięcia – faktycznie, Sherlock niecierpliwił się coraz bardziej, a jego serce wybijało rytm coraz szybciej – Mycroft zadecydował, że także zostanie piratem. Sherlock przystał na to z pewną ulgą, ponieważ odkrył już dawno, że dobrze jest mieć Mycrofta po swojej stronie, a zdecydowanie gorzej po przeciwnej.

– Którym?

Mycroft westchnął głęboko.

– Chyba pozostaje mi tylko Knot? – zapytał, mierząc Sherlocka charakterystycznym spojrzeniem, podobnym do tego, jakim raczył go wiele razy w kolejnych latach, kiedy Sherlock odbierał je już jako nieznośnie pobłażliwe. Póki co nie zwracał nań uwagi, niezwykle połechtany doborem roli.

– Idealnie.

– I co teraz?

– Teraz… – Sherlock przygryzł wargę z namysłem. – Jesteś gotów wykonywać wszystkie rozkazy? – łypnął na brata, mając nadzieję nie tylko na potwierdzenie, ale przede wszystkim faktycznie zastosowanie się do deklaracji, bo odnosił wrażenie, że w normalnych okolicznościach Mycroft nie zgodziłby się tak ławo na plan, który zaczynał się klarować w umyśle Sherlocka.

– Tak jest.

– Bez zmrużenia oka?

– Jak bezwolny pionek.

– I bez gadania? – upewnił się Sherlock. Zastrzeżenie to tyczyło się bardziej Mycrofta per se, niż obranej przez niego tymczasowo ścieżki pirata.

– Sznuruję sobie usta.

– W takim razie… – Sherlock zeskoczył z fotela, przytrzymując kapelusz ręką, i wyprostował się dumnie. – Sądzę, że powinniśmy się przygotować na atak. Nasi wrogowie szykują na nas pułapkę, ale my będziemy sprytniejsi. Będą próbowali nas przechytrzyć, będą próbowali wkupić się w nasze łaski, będą podsyłali szpiegów, żeby nas przekonać, że są po naszej stronie, ale my nie możemy nikomu wierzyć. Naszym zadaniem jest wzmocnienie fortyfikacji... – Zawahał się na moment, odkrywając, że brakuje mu wiedzy. – Bo mamy statek… eee… szturmowy.

– Szanowny… pan kapitan… raczy wspomnieć o konkretach.

– Tutaj – Sherlock wskazał na łóżko – jest statek. Musimy go powiększyć. To się nada. – Popchnął nogą fotel, którego położenia nie dało się jednak zmienić tak łatwo, więc na przesunięcie mebla zezwolił Mycroftowi. – Możemy przynieść też te dwa pozostałe z dołu. Poza tym… – Zatoczył dłonią półkole. – Tu – rzekł – naokoło, jest morze. Nie możemy wychodzić, bo się potopimy. To znaczy ty. Nie umiesz pływać.

– Och?

– I nie możemy nikogo wpuszczać.

– Nawet listonosza?

– Listonosz może być krokodylem.

– Czy nie powinniśmy unikać krokodyla?

– Powinniśmy. Chyba nie chcesz, żeby mi zjadł drugą rękę?

– Skądże znowu! I ile ta przemyślna akcja ma trwać?

„Długo", pomyślał Sherlock.

– Do zmroku – zaryzykował.

Mina Mycrofta przestała przypominać wyraz twarzy niezbyt rozgarniętego, lecz nieustraszonego i doświadczonego w boju wilka morskiego i stała się na powrót Mycroftowa. Na domiar złego wyglądająca niemal dokładnie tak samo, jak wtedy, gdy Mycroft po raz ostatni odmówił sprowadzenia do mieszkania papug.

– Do ofensywy przejdziemy w odpowiednim momencie – zastrzegł Sherlock.

Wyglądało na to, że zabawa zakończy się przed jej właściwym rozpoczęciem i Sherlock zdążył poczuć w podbrzuszu uścisk zawodu, kiedy Mycroft obciągnął poły koszuli, ukrywając część prążkowanego wzoru swych bokserek, i na powrót wszedł w rolę:

– To najwspanialszy i najniegodziwszy plan, jaki kiedykolwiek słyszałem! – wykrzyknął ze wspaniale wiarygodnym, ślepym zachwytem.

Okazało się, że przy pomocy drewnianego stelaża łóżka, ściągniętego zeń materaca, trzech foteli zwykłych oraz jednego bujanego, dwóch krzeseł i wielkiego zapasu różnych elementów pościelowych, można nie tylko z powodzeniem skonstruować piracki statek, lecz na dodatek statek imponujący. Po zasunięciu zasłon i zapaleniu przykrytych ścierkami kuchennymi lampek pokój zaczął wyglądać jak tajemna posiadłość jakiejś sekretnej szajki. Sherlock był pod coraz większym wrażeniem i coraz swobodniej czuł się w swojej roli – mogąc wrzeszczeć i wpadać w kontrolowany szał, siekać powietrze mocarnym pogrzebaczem, a co najlepsze rozkazywać i wymagać posłuszeństwa. Wkrótce zażenowanie własnym zaangażowaniem rozpłynęło się i Sherlock pogrążył się we wcielanej w życie historii, chociaż wciąż spodziewał się podświadomie, że zabawa może zostać przerwana w każdym momencie.

Mycroft jednak wytrwale użyczał swojego ciała Knotowi aż do zmroku, a po jego zapadnięciu nie opuścił wcale statku, tylko padł na złożony na ziemi materac, oznajmiając, że jest wyczerpany i musi się chwilkę zdrzemnąć. Czekało go wymagające seminarium, na które nie zdążył się jeszcze odpowiednio przygotować.

Nie minęło pięć minut i już chrapał. Sherlock klęknął przy nim. Z naganą przyłożył mu opuszki dwóch palców do skrzydełek nosa i ścisnął lekko, ale poskutkowało to tylko tym, że Mycroft zaczął głośno posapywać przez usta. Sherlock uwolnił jego nos i po chwili zastanowienia ułożył się obok, na dwóch puchowych kołdrach, wyściełających podłogę. Przykrył ucho poduszką – drugie zanurzył w miękkiej pościeli – i przymknął oczy, zastanawiając się, czy piratowi wypada tak okropnie chrapać.

Obudził się wiele godzin później w ramionach Mycrofta. Prawe Sherlock przygniatał własnym ciałem, a lewe przewieszało cię ciepłym ciężarem przez jego bok. Coś jeszcze cieplejszego przyciskało się do jego łopatki i Sherlock doszedł do sennego wniosku, że musi to być rozpostarta dłoń brata. Czoło owiewało mu ogrzane powietrze, a pod palcami coś się poruszało: Sherlock nie był pewien, czy jest to stabilne, czy płynne a także, czy jest to coś martwego, czy żywego.

Otworzył oczy.

Jego wzrok padł na własne dłonie, złożone na unoszącym się równomiernie torsie Mycrofta, równie ciepłym jak wszystko, co teraz otaczało Sherlocka.

Od bardzo, bardzo dawna nie spał z nikim w jednym łóżku. W pamięci majaczyły mu się wspomnienia wielkich przestrzeni królewskich materacy, na których sypiali kiedyś w trójkę – z mamą – lub dwójkę, i tu Sherlock nie mógł sobie przypomnieć, czy z mamą czy może z Mycroftem. W każdym razie był wtedy na tyle mały, że nie pamiętał, czy wówczas także wiązało się to z ciasnotą i duchotą.

Z całego tego gorąca zabrakło mu tlenu. Wyciągnął szyję, żeby nabrać oddechu, próbując jednocześnie nie zmieniać pozycji. Nie chciał bowiem rezygnować z doznania, które mimo niegodności, jakich przysparzało, było…

Niebywale przyjemne.

Poczuł, jak coś w jego żołądku rozgrzewa się czy może rozpływa i bezwiednie wydał z siebie niski dźwięk, który kojarzył mu się z Parszywym Kotem – z czasów, kiedy nie był jeszcze pomylonym kocurem, a zaledwie ciekawskim kociakiem.

Dłoń Mycrofta znienacka przeniosła się z jego łopatki na szyję. Sherlock zamarł. Przez plecy przebiegł mu dreszcz, potem kilka kolejnych a serce zaczęło tłuc się w klatce piersiowej głośno i prawie boleśnie, zwracając na siebie uwagę, tak że nie był w stanie dłużej ignorować jego położenia.

Jego ciałem wstrząsnął pojedynczy prąd, jak w padaczce, a ręce zaczęły drżeć. Zakręciło mu się w głowie. Prawie przestał zwracać uwagę na to, co widzi. Chciał się przysunąć i zanurzyć w cieple bijącym od ciała naprzeciwko, a jednocześnie odsunąć, żeby się przybliżyć do spoczywających za jego plecami dłoni i pozwolić im schwycić się mocno.

Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale zanim zdążył przeanalizować co, opanował go nagły lęk, że jeżeli się odezwie, to Mycroft się obudzi i Sherlock niechybnie straci… straci…

Wyrazy przelatywały mu chaotycznie przez umysł, ale nie był w stanie przyporządkować temu odpowiedniej nazwy. Coś przyprawiło go o kolejny zawrót. Poczuł, jakby tracił grunt pod nogami, więc na oślep przesunął trzęsące się dłonie po ciele Mycrofta i zacisnął je na jego barkach.

Podkulonym kolanem trafił przypadkowo w żebra Mycrofta, który jęknął głośno i odsunął się. Wiedziony instynktem Sherlock pośpiesznie przerzucił nogę przez jego miękki brzuch.

– Sherlock… – usłyszał zaspany, zduszony i niewątpliwie zaskoczony głos przy swoim uchu, zaraz po tym, jak wcisnął brodę w bark brata, a spocony policzek w jego szyję.– Coś… coś się stało?

Sherlock wstrzymał oddech. Coś wiązało mu głos w gardle, lub może nakazało udawać, że śpi, w każdym razie milczał, nie mogąc się odezwać, aż w końcu ręce Mycrofta – obie – powtórnie znalazły się na jego plecach i ścisnęły go mocno. Kiedy jedna zanurzyła się w jego włosach, wypuścił wreszcie powietrze. Ciało naraz przestało dygotać. Właściwie słowo wypłynęło na wierzch umysłu – Mycroft go przytulał – i być może to, że wreszcie udało mu się skategoryzować doświadczenie sprawiło, że ogarnął go spokój.

Zasypiał z mętnym i desperackim pragnieniem, żeby się zakotwiczyć w tym układzie odniesienia i pozostać na zawsze obejmowanym, zgniecionym, zagarniętym i nieodwołalnie zawładniętym.

C.D.N.


Muzyczka tematyczna:

watch?v=cqYSqwn9xeE

Za błędy jak zwykle uniżenie przepraszam a o świąteczne komentarze wyjątkowo uprzejmie się upraszam ;)