Baker Street 221 B wypełnił krzyk dziecka. John westchnął ciężko i wstał ze swojego łóżka. Był na to za stary, zdecydowanie za stary. Podszedł do łóżeczka, które stało w rogu i wziął córeczkę na ręce. Zaczął ją kołysać, starając się uspokoić. Wywołał jednak odwrotny efekt. Dziecko zaczęło wydawać z siebie jeszcze głośniejsze dźwięki. Coś w mieszkaniu łupnęło, przewróciło się i zakotłowało. Po chwili dało się słyszeć ciężkie kroki i w drzwiach sypialni pojawił się nie kto inny jak sam Sherlock Holmes. W paru susach pokonał dzielącą ich odległość i stanął nad Watsonem z ponurą miną. Miał na sobie powyciągany podkoszulek i równie zmaltretowane spodnie od piżamy. Na to jak zwykle zarzucony granatowy szlafrok i bose stopy. Zanim w Johnie obudził się lekarz, który chciał go skarcić za bose stopy, detektyw wyjął dziecko z jego rąk i wyciągnął je na odległość ramion. Przyjrzał się małej Rose i powiedział stanowczym głosem.
- Przestań płakać.
Dziewczynka spojrzała na niego swoimi wielkimi, niebieskimi oczami, zaciekawiona, a jej płacz umilkł. John jak zwykle zagapił się na Sherlocka. Jeszcze nigdy nie widział, żeby ktoś, ktokolwiek, uspokajał tak dziecko. Widać, Holmesowie mieli jakieś dziwne siły, tylko im znane, które powodowały, że dzieci ich słuchały.
Kiedy dziecko nie wydawało z siebie żadnych irytujących dźwięków, detektyw poprawnie ułożył je w ramionach i bez słowa wyszedł z sypialni Johna, a jego rozczochrane włosy pozostawiły po sobie fiołkowy zapach. Doktor zareagował niemal natychmiast, ubrał na siebie szlafrok i kapcie i wybiegł za przyjacielem. Słyszał dźwięk mikrofali i kroki Sherlocka w kuchni. Przerażony pojawił się w drzwiach i widok jaki zastał, rozczulił go. Holmes widocznie zaspany krążył dookoła stołu, mrucząc do Rose o najnowszym eksperymencie z ludzkimi gałkami, a w mikrofali spokojnie odgrzewało się mleko. Wróć, rozczulił? Brwi Johna się zjechały, jeszcze bardziej uwidaczniając jego zmarszczki.
- Nie myśl – powiedział Sherlock. – Idź spać.
- Ale… - doktor starał się oponować.
- Przecież nie skrzywdzę ci córki – spojrzał na niego swoim nie znoszącym sprzeciwu wzrokiem, przystając. Mała poruszyła się a Holmes ponowił swoje chodzenie dookoła stołu, mrucząc coś o nerwach wzrokowych i źrenicach.
Doktor spojrzał na tą scenę i skapitulował. Był koszmarny w uspokajaniu własnej córki. Powlókł się do swojej sypialni i opadł na łóżko, po czym zwinął pod kołdrą. Minął rok od śmierci Mary a on nadal nie potrafił się odnaleźć w rzeczywistości. Znów wrócił na Baker Street do Sherlocka. Ph! Jak to brzmiało do Sherlocka. Jakby wracał do żony od kochanki. Na dodatek z dzieckiem… To podchodziło pod paranoję. Albo pod zwyczaje Baker Street 221 B. Taaak… John czuł się uzależniony od tego miejsca. Zaznał spokoju dopiero, kiedy wrócił tutaj, na stare śmieci, do szalonego detektywa i dochodzeń. I do szpitala. Chodził tam dwa razy w tygodniu, bo na więcej po prostu nie starczało mu czasu. Dzielił go pomiędzy pościgi a córkę i sam nie wiedział co było bardziej absorbujące. Przynajmniej Lestrade płacił mu za pracę, tyle dobrego.
Natomiast Sherlock nie zmienił się ani na jotę. Co wybitnie natomiast pasowało jego córce. Dziwne wybuchy były nagradzane piskami radości a nocne granie na skrzypcach ją usypiało. Na dodatek chyba miała fiksację na punkcie młodszego Holmesa, ponieważ uwielbiała być w jego ramionach, wczepiać się w jego włosy i zasypiać, śliniąc mu ubranie, które potem, nomem omen, prał John. I lubiła zapach jego szamponu, bo dużo chętniej zasypiała na górnej garderobie Sherlocka niż w swoim łóżeczku. Doszło do tego, że John prał jej pościel w szamponie czarnowłosego i obecnie mieli całkiem spory zapas tego kosmetyku w składziku. W taki oto prosty sposób doktor Watson został niewolnikiem dwóch samolubnych osobników. Chociaż miło się patrzyło, kiedy Sherlock spał na stole a Rose z radosnymi piskami bawiła się jego włosami.
Z dołu zaczęły dochodzić rzewne dźwięki skrzypiec i John odetchnął z ulgą. Sam nie wiedział czym się stresował. Przecież nie pierwszy raz Sherlock zajmował się Rose… Ale mimo wszystko… Mary zginęła za Sherlocka. Już zrozumiał, że nie przez. To ona podjęła tą decyzję. Było ciężko, ale zrozumiał… Chociaż to nadal bolało.
Sherlock nakarmił małą z wprawą, nasłuchując, czy John śpi. Na razie słyszał jak wierci się w łóżku, nie mogąc się uspokoić. Zaczął się zastanawiać, od kiedy John tyle myśli, a potem doszło do niego, bo akurat ten powód mlasnął głośno, odrywając się na chwilę od butelki, bo akurat mu się odbiło. Jak na małe dziecko, faza ulewania się, szybko minęła i Rose wypuszczała powietrze, bez strat pokarmowych. Sherlock przyjął to z ulgą, bo wątpił, czy pielucha na ramieniu pasuje do jego wizerunku.
Kiedy opróżniła butelkę, jej oczka zaczęły się sennie kleić, ale mężczyzna wiedział, że jeśli nie zawinie jej w coś swojego i nie zagra na skrzypcach, za piętnaście minut znowu będą mieć syrenę alarmową rozbrzmiewającą na całej ulicy, miała mała płuca…
Owinął ją swoją marynarką, która leżała na krześle i zaczął grać jakąś swoją wariację, po czym przeszedł do spokojnych nut Titanium Pavane'a. Zarejestrował też, że Jon przestał się wiercić i usnął, zmęczony i spokojny. Zaczynało świtać, co przypomniało mu o eksperymencie w kuchni. Nie przestając grać, zaczął przyglądać się gałkom ocznym a na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Tak, jak przypuszczał, to była trucizna, cyjanek. I to była pokojówka! Przez jego głowę przemknęła lawina myśli i w sekundę zdecydował, że nie musi się spieszyć. Kobieta obecnie była u swojego kochanka, który był totalnie nieświadomy, że sypia z zabójczynią, zdradzając żonę… Ale to za kilka godzin. Lestrade pewnie by się wściekł, jakby Holmes obudził go o tej porze. Jon byłby zły, że nie zjadł totalnie nic. A Rose by płakała… Spojrzał na spokojnie śpiące dziecko, nie przerywając gry.
- Przez ciebie jestem mniejszym socjopatą – odparł, sam nie wiedząc jak na to zareagować. Może lepiej wcale. Może zostawić to jak jest… Ale doświadczenie uczyło go, że nic nie trwa wiecznie i w końcu trzeba będzie zareagować.
