Rozdział 1.
Październikowy śnieg
Tamtego dnia, gdy po raz pierwszy spotkałam Peetę Mellarka, od samego rana padał śnieg. A był dopiero październik. Szaro-bure zwały topniejącej breji zalegały na ulicy, ale w powietrzu, nim spadł na ziemię, śnieg był biały i lśniący – zapowiedź zbliżającej się zimy.
Wybiegłam z domu tylko na chwilę, bez czapki i rękawiczek, w palcie niedbale zarzuconym na ramiona. Wiatr dmuchnął mi śniegiem w twarz, włosy mi się splątały, a policzki niemal od razu zaczęły szczypać od zimna. Przebiegłam przez ulicę i wpadłam do sklepu pana Hopsona, pospiesznie zamykając za sobą drzwi.
Mama kazała mi kupić syrop sosnowy, owoce dzikiego bzu i susz malinowy. Minty, najmłodsza z moich trzech sióstr, znowu była przeziębiona i trzeba ją było szybko podleczyć.
W sklepie zielarskim pana Hopsona zaopatrywała się cała nasza rodzina – można tu było znaleźć medykamenty na wszystkie bolączki tego świata. Fileas Hopson miał dostawców w całym Panem – bardzo dbał o różnorodność asortymentu i aktualność oferty. Odwiedzali go regularnie zielarze, znachorzy, guślarze i szamani – często niesłychanie barwne osoby, które załatwiwszy sprawy zawodowe rozsiadały się w najlepsze na wysokim krześle przy kontuarze i wdawały w pogawędkę z właścicielem sklepu. Ja też lubiłam tu przychodzić i rozmawiać z panem Hopsonem. Gdy byłam mała i czymś się martwiłam, dostawałam od niego na pocieszenie cukierki z wielkiego szklanego słoja stojącego na ladzie. To miejsce nadal działa na mnie kojąco.
Mały metalowy ptaszek zawieszony przy drzwiach zaświergotał, gdy weszłam do środka.
- Dzień dobry panie Hopson! – rzuciłam, trochę głośniej niż normalnie. Po tym jak mu stuknęła siedemdziesiątka stary Hopson zrobił się trochę przygłuchy, choć nie chciał się do tego przyznać i za żadne skarby nie dawał się namówić na aparat słuchowy – Chyba w tym roku zima postanowiła wcześniej do nas zawitać…
Urwałam, bo zorientowałam się, że właściciel sklepu nie jest sam. Jakiś niewysoki, mocno zbudowany mężczyzna o jasnych włosach wyszedł za nim z zaplecza sklepu. W ledwo zauważalny sposób powłóczył nogą. U jego boku dreptał mały, może pięcioletni chłopiec.
- Do widzenia – rzucił mężczyzna do Hopsona i ruszył do wyjścia. Gdy mnie mijał, nasze spojrzenia na moment się spotkały. Pierwszą moją myślą było to, że nigdy nie widziałam tak niebieskich oczu. Drugą – że wiem, kim jest ten człowiek.
Peeta Mellark. Zwycięzca słynnych 74 Głodowych Igrzysk. Razem z Katniss Everdeen zadrwili z władz Kapitolu, zagrali na nosie ówczesnemu dyktatorowi, który trzymał w szachu całe Panem, a przy okazji stali się romantycznymi bohaterami i ulubieńcami tłumów. Ona stała się nawet kimś więcej – była Kosogłosem. Ale teraz…
Zmieszana odwróciłam wzrok. Różne plotki chodziły po mieście, ale trudno było mi ocenić, która z nich mogła być prawdziwa. Z oczu tego człowieka bił taki spokój, taka pewność siebie, że skłonna byłam przyznać, że to, co słyszałam o rodzinie Mellarków to wierutne bzdury.
Bo mówią, że ona to wariatka. Że nigdy nie doszła do siebie po stracie ukochanej siostry.
- Lil, czy coś ci podać, dziecino? – drgnęłam, gdy stary Hopson położył mi rękę na ramieniu.
- Minty znowu jest przeziębiona – odparłam, kątem oka wciąż zerkając na Mellarka. – Poproszę to co zawsze.
Hopson zaczął krzątać się za ladą, w poszukiwaniu potrzebnych mi specyfików. W pewnym momencie wychylił się i zawołał do małego chłopca, który był już prawie przy drzwiach.
- Finn! Zapomniałem o lizaku.
Chłopiec rozpromienił się i w podskokach zawrócił do staruszka. Miał jasne włosy ojca i szare oczy matki. Wyciągnął ręce po łakoć, i już miał wpakować do buzi słodki ulepek, gdy nagle spoważniał i potrząsnął głową.
- Nie, panie Hopson. – odezwał się posmutniałym głosem i odłożył lizak na ladę – Mama mi nie pozwala.
Sprzedawca uniósł brwi w zdziwieniu i pytająco spojrzał na ojca. Mimowolnie powiodłam za nim wzrokiem. Peeta stał przy drzwiach z rękami w kieszeniach. Jego oczy już nie były spokojne, tylko jakby… spłoszone? Zanim zdążył coś odpowiedzieć, malec rzucił płaczliwym tonem:
- Bo mama mówi, że ja jestem łakomy… i że gdybym wiedział, co to głód… mówi, że stanę się taki jak oni, jak kapitolińczycy, jeśli nie nauczę się odmawiać, a wtedy ona odejdzie…
Peeta jednym susem znalazł się przy chłopcu, szorstkim gestem złapał go za rękę i skinąwszy głową Hopsonowi, pospiesznie wyszedł z synem ze sklepu.
Stary sklepikarz przez chwilę w milczeniu wpatrywał się w leżący na ladzie lizak.
- Zawsze wiedziałem, że to się źle skończy… – mruknął pod nosem. Potem westchnął, wrzucił lizaka do słoja ze słodyczami i zwrócił się do mnie, podając mi papierową torbę z lekarstwami:
- Susz malinowy ma domieszkę hibiskusa – Arhornowie nawalili z dostawą i musiałem sięgnąć po zapasy mieszanek. – Przyjdź rano Lil, będę mieć świeżo tłoczony sok.
Ledwo go słuchałam. Myślałam o tym, czego świadkiem byłam przed chwilą.
- Panie Hopson, to był „ten" Peeta, prawda? Zwycięzca 74 Głodowych Igrzysk? I jego syn?
Hopson pokiwał głową.
- We własnej osobie. Mellarkowie przeprowadzili się do naszej dzielnicy ze dwa tygodnie temu. A on… no nie ma ostatnio lekko chłopina. Stary Aurelius mówi ponoć, że ta jego żonka… – zaczął, ale nagle jakby się zreflektował, do kogo mówi, i odchrząknął – No mniejsza z tym, Lil. Pędź do domu z lekami, bo Minty pewnie czeka. I koniecznie zajrzyj jutro!
Na dworze śnieg sypał coraz gęściej. Otulał białą kołdrą domy i drzewa, na których gdzieniegdzie wciąż drżały jesienne liście. Wsunęłam głowę w ramiona i szybkim krokiem ruszyłam ku domowi. W głowie kłębiły mi się różne myśli. Nie mogłam się doczekać, by opowiedzieć dziewczynom w szkole, co wydarzyło się w sklepie pana Hopsona. Zwycięzcy Głodowych Igrzysk byli bohaterami, poznawaliśmy na lekcjach ich biografie, zapraszano ich na akademie i wspominkowe wieczorki, uczono nas traktować ich z szacunkiem i podziwem. Katniss Everdeen i Peeta Mellark byli najlepszymi z najlepszych. Parą wyjątkową, niesłychanie waleczną, barwną, romantyczną. Ciężko było sobie wyobrazić, że na tym idealnym obrazie mogłaby się pojawić jakaś rysa. A jednak…
Czyjaś ręka gwałtownie schwyciła mnie za ramię i zatrzymała w pół kroku. Przerażona podniosłam wzrok, gotowa krzyczeć i rzucić się do ucieczki.
- Musimy porozmawiać – powiedział szeptem Peeta Mellark, i nie czekając na moją reakcję, pociągnął mnie w narożnik najbliższych zabudowań. Zszokowana patrzyłam, jak jego mały synek biegnie za nami, potykając się na przykrytych śniegiem nierównościach bruku.
- Nie wolno ci choćby słowem wspomnieć o tym, co usłyszałaś dzisiaj u Hopsona – szeptał Peeta, wciąż przytrzymując poły mojego palta, choć wcale się nie wyrywałam. Wpatrywałam się w niego szeroko otwartymi oczami. Płowe kędzierzawe włosy, intensywnie błękitne oczy okolone tak jasnymi rzęsami, że prawie nie było ich widać, mocna sylwetka i silne zaprawione w fizycznej pracy dłonie – takiego Peetę Mellarka widywałam na plakatach propagandowych w szkole i na zdjęciach w podręczniku. Ten realny, stojący teraz o krok ode mnie wyglądał właściwie podobnie, był tylko starszy, co zdradzały pojedyncze pasma siwych włosów na skroniach, połyskujące srebrzyście w świetle latarni i poprzeczne bruzdy na czole, teraz dodatkowo zmarszczone w zatroskanym grymasie.
- Nikomu nie powiem, proszę się nie martwić – zapewniłam go cicho, bezwiednie kierując wzrok na malca, który wtulił się w płaszcz ojca i łypał na mnie przestraszonym spojrzeniem.
- Obiecujesz? – naciskał, a ja usłyszałam w jego głosie taką rozpacz, że aż zadrżałam.
- Obiecuję – wyszeptałam, po czym wyrwałam ramię ze słabnącego uchwytu i odeszłam szybkim krokiem, zostawiając za sobą tę dziwną scenę. Ostatnie metry mojej ulicy prawie przebiegłam, i kiedy wpadłam do domu, poczułam, jak nogi się pode mną uginają. Oparłam się o drzwi, próbując uspokoić oddech.
- Lil, to ty? Co się stało? – mama wyjrzała z kuchni, a widząc, że się nie ruszam, podeszła i wyjęła mi z ręki torbę z lekami – Zobaczyłaś ducha, czy co? Czemu tak się trzęsiesz?
- Widziałam u pana Hopsona Peetę Mellarka, mamo – odpowiedziałam, po czym natychmiast ugryzłam się w język. Nic więcej nie mogłam jej powiedzieć.
W szkole nigdy nie byłam popularną dziewczyną. W towarzystwie robiłam się trochę sztywna, nie umiałam przekomarzać się z chłopakami i brakowało mi refleksu do humorystycznych ripost. No i nie potrafiłam chichotać. Z nieskrywaną fascynacją obserwowałam dziewczyny, które na zawołanie wybuchały perlistym, a czasem piskliwym śmiechem, z towarzyszącą temu gwałtowną gestykulacją i trzepotaniem rzęsami. Chłopcy to uwielbiali. Jak zaczarowani krążyli wokół nich, strosząc piórka, czyli żartując i niemiłosiernie się przechwalając. Taniec godowy trwał w najlepsze. Nigdy w nim nie uczestniczyłam. Ale nie byłam odludkiem – miałam dwie serdeczne przyjaciółki i niewielkie grono znajomych, z którymi całkiem fajnie spędzałam czas, tyle że wiele rzeczy lubiłam robić sama – wędrować po łąkach z Bazylem, moim psem, spędzać długie godziny z książką, no i rysować. Zamalowywałam całe zeszyty moimi arcydziełami, i w szkole nie jeden raz mi się dostało od nauczycieli za to rysunkowe bujanie w obłokach. Lubiłam mój mały świat, ale męczyło mnie przekonanie, że w moim niespełna osiemnastoletnim życiu nie zdarzyło się, jak dotąd, nic wyjątkowego czy choćby szczególnie ciekawego. Tęskniłam za bliżej nieokreślonym czymś, co wyrwało by mnie ze spokojnej codzienności.
Może dlatego tyle emocji wzbudziło we mnie spotkanie Peety Mellarka. Chyba podświadomie uznałam, że oto coś zaczęło się dziać, wreszcie stałam się świadkiem jakiegoś ciekawego, nietypowego zdarzenia. Pałałam chęcią natychmiastowego opowiedzenia o wszystkim Madice i Nerril, i wspólnego rozłożenia tego zdarzenia na czynniki pierwsze, ze wszystkimi szczególikami i drobiazgami, roztrząsania go i analizowania w nieskończoność, i rzecz jasna snucia przypuszczeń co to wszystko może oznaczać i co się za tym kryje.
Tymczasem musiałam milczeć, i to było po prostu okropne. Jak łyżka dziegciu w słoiku z miodem.
Na dodatek mama i siostry wzięły mnie na spytki.
- I jaki jest ten Peeta? Taki jak go pokazują w telewizji? Miły facet? Co kupował u Hopsona? Była z nim Katniss? Rozmawialiście? Jaki jest jego syn?
- No… wydaje się całkiem sympatyczny – bąknęłam, wpatrując się w skomplikowany wzór na dywanie, jakbym widziała go pierwszy raz w życiu – A ten mały bardzo jest do niego podobny. Byli sami. Pan Hopson powiedział, że Mellarkowie przeprowadzili się niedawno do naszej dzielnicy.
- Tak, tak, też to słyszałam, wczoraj ktoś mówił na targu – mama wyglądała na zamyśloną – Kupili chyba ten stary dom Thornów. Pomyśleć tylko – najsłynniejsi trybuci Dwunastki będą naszymi sąsiadami. Może w końcu zobaczymy, jak sobie naprawdę poukładali życie. Po tym wszystkim… – westchnęła, jak zawsze na wspomnienie powstań w dystryktach, zagłady i odradzania się Panem – Bo w telewizji to plotą jakieś farmazony – machnęła ręką z lekceważeniem.
Moi rodzice stracili w pożarze naszego dystryktu większość bliskich. Uratował się tylko dziadek – ojciec mojego taty oraz starsza siostra mamy, stuknięta cioteczka Mae. Najcięższe bombardowanie zastało ją na Ćwieku – dwójka jej małych dzieci zginęła na miejscu, ona zaś cudem przeżyła, gdy podmuch eksplozji dosłownie wbił ją w stos starych górniczych ubrań. Połamana i pokiereszowana w końcu wygoiła fizyczne rany, ale psychicznie już nigdy nie doszła do siebie. Mama opowiadała, że gdy wrócili do Dwunastki, ciotka całymi dniami snuła się po pogorzelisku, nawołując swoje dzieci. Można tam było wtedy znaleźć koszmarne rzeczy – dziecięce buciki, spopielałe resztki ubrań i fragmenty zwęglonych kości, których nie zebrano w zbiorowej akcji masowego pochówku zmarłych, i dopiero z czasem wiatr wydobył je spod piasku i zwałów przeoranej ziemi. Ojciec pracował dzień i noc, zwożąc razem z innymi mężczyznami te szczątki na Łąkę, gdzie wykopano gigantyczny dół – zbiorową mogiłę bezimiennych. Konie ledwo ciągnęły wozy ze stertami trupów. Robotnicy pracowali w rękawicach i maskach, ale odór i tak był ponoć tak straszny, że niejeden z osiłków padał na ziemię, miotany torsjami. Teraz Łąka jest znowu zielona i piękna, pełna słońca i bujnych mleczy, i trudno wręcz uwierzyć w to, co kryje się pod ich żółto-złotym dywanem.
Ciotka Mae rozstała się z mężem i wyjechała z Dwunastki. Rzadko ją widujemy, ale gdy już nas odwiedzi, ciężko się z nią porozumieć, bo zaczyna coś opowiadać, po czym urywa w pół zdania, niespodziewanie wybucha gwałtownym śmiechem albo całymi godzinami milcząco wpatruje się we mnie i moje siostry, jakby zastanawiała się, dlaczego mama ma nas aż trzy, a ona musiała pogrzebać swoje maleństwa. Ojciec wytłumaczył mi, że to zespół stresu pourazowego i że potrzeba czasu, dużo czasu, by się z tego wyrwać. Nie wiem czy ciotce się to uda przed śmiercią, skoro 20 lat niczego nie zmieniło…
W każdym razie nie dziwię się rodzicom, że sceptycznie podchodzą do podkoloryzowanych newsów o tym, jak to się dobrze wiedzie trybutom. Sami za dużo przeżyli, by dać sobie mydlić oczy.
- A dlaczego właściwie wpadłaś tu taka zdyszana? – wypaliła nagle moja najmłodsza siostra, Minty – Czy ten cały Peeta Mellark gonił cię czy co? – i obie z Eireen zaczęły chichotać i mrugać do siebie porozumiewawczo. Skrzywiłam się i skierowałam w stronę swojego pokoju.
- A odczepcie się, paskudy. Nic wam więcej nie powiem.
Tej nocy długo nie mogłam zasnąć. Przekręcałam się z boku na bok i wierciłam tak niemiłosiernie, że w końcu nawet Bazyl dał za wygraną i wylazł spod łóżka, żeby ułożyć się spać w spokojniejszym miejscu. Zastanawiałam się, co mogłabym zrobić, żeby poznać przyczyny dziwnego zachowania Peety Mellarka. W końcu postanowiłam, że następnego dnia spróbuję wyciągnąć coś więcej od pana Hopsona. Ostatecznie on też był świadkiem całego zdarzenia. Zdecydowałam też, że odwiedzę dziadka, który znał połowę mieszkańców naszego dystryktu, a w pamięci przechowywał wspomnienia kilkudziesięciu głodowych igrzysk.
Było już dobrze po północy, gdy na palcach przebiegłam do kuchni, żeby się czegoś napić. Widziałam, że rodzice też jeszcze nie spali, bo z ich pokoju sączyła się na korytarz smużka światła. Śnieg przestał w końcu padać, ale pochylone pod jego ciężarem drzewa wciąż wyglądały bajkowo. Wyjęłam szklankę z szafki, nalałam sobie wody z kranu i już miałam wrócić do łóżka, gdy usłyszałam podniesione głosy. Rodzice o coś się sprzeczali. Znieruchomiałam i zaczęłam nasłuchiwać.
- Lil nie ma o niczym pojęcia – mówiła mama. – I co ty Thom w ogóle sobie myślisz, że kogoś to jeszcze obchodzi? W końcu Peeta tego właśnie chciał! Zawsze.
Jej głos zadrżał i lekko się załamał, jakby chciała coś jeszcze dodać, ale nie była w stanie. Tata coś tylko mruknął w odpowiedzi i zapadła cisza. Po chwili światło w ich pokoju zgasło.
Zdezorientowana, oparłam głowę o chłodną framugę drzwi. O czym to niby nie mam pojęcia? I czego, do diabła, dotyczyła właściwie ta rozmowa?
