Autor: Epic Solemnity
Tytuł oryginału: Death of Today
Link do oryginału: s/5402147/1/Death-of-Today
Tłumacz: Ebony (rozdziały 1-6), Panna Mi (rozdziały 7-71)
Tytuł tłumaczenia: Gdy umiera dzisiaj
Zgoda: jest (przynajmniej autorki, z poprzednią tłumaczką niestety nie udało mi się nawiązać kontaktu)
Beta: Himitsu (rozdziały 7-29, 31-34, 40), Felly (rozdziały 47-71), anga971 (rozdziały 48-71)
Długość: 71 rozdziałów
Rating: M
Opis: AU: Wychowany w mugolskim sierocińcu Harry (Izar) przybywa do Hogwartu jako dość zgorzkniały chłopiec, który dzięki niespotykanej inteligencji w młodym wieku zostaje Niewymownym oraz Śmierciożercą. Dorastając, zmuszony jest do zmagania się z tym, aby nie ulec manipulacyjnemu Czarnemu Panu, któremu wyraźną przyjemność sprawia granie na jego emocjach i przy okazji stara się rozwikłać tajemnicę własnego pochodzenia.
Ostrzeżenia ogólne: Mroczny/zgorzkniały/przebiegły/OOC/mądry Harry. SLASH HP/LV (zdecydowanie w późniejszych rozdziałach). Graficzne sceny seksu (aczkolwiek jedynie dwie i pół na całe siedemdziesiąt jeden rozdziałów; zostaną przeze mnie uprzedzone dodatkowymi ostrzeżeniami). Creature!fic. Graficzne sceny tortur. Śmierć postaci. Okazjonalnie wulgaryzmy.
Okładka autorstwa DragonDream08.
Przybywam z obiecanym, nowym tłumaczeniem. Wiem, że początkowo może nie wydawać się ono ciekawe, ale gorąco zachęcam was do tego, abyście dali mu szanse – osobiście uwielbiam ten fick i po prostu… zaufajcie mi, okej? ;)
(Da to coś w ogóle, jeżeli szczerze od serca powiem wam, abyście nie odrzucali ficka również z powodu slashu HP/LV?)
Jak pewnie już zauważyliście, nie tłumaczę ficka od początku i nie widzę potrzeby, aby powtarzać pracę, którą wykonał ktoś inny. Nie ukrywam, że boję się porównania z poprzednią tłumaczką, bo była ona po prostu świetna, i mam tylko malutką nadzieję, że nie będzie tak źle i że wybaczycie mi wszystkie błędy (chociaż jak najbardziej zachęcam do ich wytykania).
Rozdziały będą pojawiać się przynajmniej raz na miesiąc - co nie znaczy, że w danym miesiącu nie może pojawić się ich więcej, a jedynie zapewnia, iż z pewnością chociaż ten jeden się pojawi.
Och, no cóż mi pozostaje? Życzę wam wszystkim miłego czytania i mam wielką nadzieję, że znajdą się osoby chętne do przeczytania tego tłumaczenia.
/EDIT: Pojawiło się wiele próśb (i sugestii) o umieszczenie tutaj całości ficka, wraz z poprzednimi, przetłumaczonymi przez Ebony rozdziałami. Początkowo nie chciałam tego zrobić, gdyż niestety nie udało mi się skontaktować z poprzednią tłumaczką i uzyskać na to zgody, jednak po głębokim zastanowieniu postanowiłam zrobić tak, jak prosicie i mam tylko nadzieję, że Ebony, jeżeli się o tym dowie, nie będzie mi miała tego za złe. Przepraszam, jeżeli wyniknęło z tego jakieś zamieszanie.
Gdy umiera dzisiaj
Część pierwsza
Prolog
Kobieta przycisnęła mocno do piersi trzymane w ramionach niemowlę, czekając, aż drzwi do sierocińca w końcu się otworzą. Najlogiczniejszym wyjściem byłoby po prostu położyć dziecko na progu, zastukać i uciec, jednak z jakiegoś powodu nie mogła się na to zdobyć. Stała nieruchomo pod drzwiami, a gdy te w końcu się otworzyły, nawet nie drgnęła.
To nie było w jej stylu. Zazwyczaj była bystra i reagowała szybko.
- Mogę jakoś pomóc?
Głos wydawał się miły, zanotowała nieświadomie Lily. Ścisnęła mocniej dziecko w ramionach, odchrząkując, by móc wydobyć z siebie głos. Otworzyła usta, jednak ponownie się zawahała, gdy jej szmaragdowe oczy spoczęły na kobiecie stojącej przed nią. Starsza pani miała brązowe włosy, związane i ściśnięte tuż u podstawy karku. Wokół ust i oczu dostrzec było można wyraźne zmarszczki mimiczne. Z pozoru wydawała się wystarczająco miła, wystarczająco ciepła i delikatna, by dobrze wychować jej syna.
Lily skłoniła głowę. Kaptur opadł jej na twarz, kryjąc jej oblicze przed mugolką stojącą przed nią. Spojrzała ponownie na dziecko, spokojnie śpiące w jej ramionach. Widok tego kilkutygodniowego malca był jednocześnie bliski jej sercu i bolesny. Ale nie mogła go przecież zatrzymać... Nie mogła.
Wyciągnęła ramiona przed siebie. Gdy podawała dziecko mugolce, miała wrażenie, że jej ręce ważą co najmniej tonę. Zauważyła również, że potwornie się trzęsą.
- M-masz - wyszeptała. - Proszę, weź go.
Oczy mugolki rozszerzyły się ze zdumienia, gdy ujrzała, jak bardzo Lily drży. Wzięła od niej chłopca i spytała:
- Wszystko w porządku, moja droga?
Czarownica nic nie odpowiedziała, wpatrując się w dziecko leżące teraz spokojnie w ramionach drugiej kobiety. Merlinie, doskonale wiedziała, że to jedyne słuszne wyjście. Pomimo tego widok własnego syna w ramionach innej kobiety na nowo rozbudził w niej wątpliwości.
- Moja droga?
- Izar... - wydusiła z siebie Lily zachrypniętym szeptem. - Jego imię... Harrison...
Usta drżały jej pod naciągniętym na głowę kapturem. Gdy zobaczyła, jak mugolka kołysze w ramionach ciemnowłose dziecko - jej dziecko, a jednocześnie już nie jej, poczuła, jak jakaś cząstka niej umiera.
- Izar? - zapytała kobieta, a grymas zdziwienia wykrzywił jej usta. - Nazywa się Izar Harrison?
Nie, nazywa się Izar, Harrison to jego drugie imię, chciała powiedzieć, ale w końcu tylko kiwnęła głową i zaczęła się wycofywać.
- Zaopiekuj się dobrze moim dzieckiem - jęknęła z rozpaczą, po czym odwróciła się i uciekła. Łzy napłynęły jej do oczu, oślepiając i rozmazując drogę przed nią.
- Zaczekaj! - krzyknęła za nią mugolka, ale Lily wiedziała, że ta nie pobiegnie za nią, trzymając na rękach dziecko. Dziecko, które nosiła w sobie i które wydała na świat, ale które już nie należało do niej.
Tak będzie najlepiej.
Rozdział pierwszy
- Świr. - Usta rozchyliły się i splunęły.
Izar drgnął, uchylając się przed kropelkami śliny, starając się nie dać starszemu chłopakowi sobą pomiatać. Skurczył ramiona w samoobronie, a wzrok utkwił w stojących nieopodal huśtawkach. Z jego ust wydobył się lekki jęk, a palce zacisnął ciasno w pięści.
- Jesteś świrem, świrem, świrem, świrem! - Zaśmiał się chłopak, popychając Izara.
Ciemnowłosy chłopak zachwiał się, próbując utrzymać równowagę. Czubkiem buta zahaczył o kamień i upadł ciężko na ziemię, raniąc sobie dłonie i kolana.
Dzieciaki wybuchnęły głośnym śmiechem.
Leżał na ziemi, wpatrując się nieobecnym wzrokiem w krople krwi na swojej skórze. Jego jasne, grafitowo-zielone oczy z dziwną tęsknotą obserwowały szkarłatną wstęgę krwi wijącą się wokół jego nadgarstka. Nawet nie zaszlochał, gdy starszy chłopak kopnął go mocno w żebra i obrócił się, by odejść.
Łzy skończyły mu się dawno temu.
Jego jasne oczy zwróciły się teraz na odwróconą postać prześladowcy. Zacisnął usta, a w jego wnętrzu zawrzała furia. Oddech Izara stał się chrapliwy, siłą woli zmusił się do siadu. Dookoła niego cały świat wirował, a do tego doskonale zdawał sobie sprawę, że inne dzieciaki obserwują go z oddali. Nikt nigdy do niego nie podszedł. Albo się go bali, albo nie chcieli by Louis, łobuz z sierocińca, obrał ich za swój cel.
Gardził nimi wszystkimi. Byli słabi. Za bardzo się bali, byli po prostu zbyt głupi.
Rzucił im spojrzenie spode łba, trzymając się za obolały żołądek i opuszczając podwórko. I tak był sam sobie winny. Powinien wiedzieć, że lepiej o tej porze się tutaj nie pokazywać.
Sztywnym krokiem przemierzał sierociniec, który od jedenastu lat stanowił jego jedyny dom. Przez cały ten czas nic się tu nie zmieniło. Nadal był stary i zniszczony. Co prawda nie był brudny, ale przydałby mu się generalny remont. Żaden potencjalny rodzic nie czułby się komfortowo adoptując dziecko z tak zaniedbanego sierocińca.
- Wszystko w porządku, Izar? - wymamrotała jedna z opiekunek, której twarz wyrażała doskonałą wręcz obojętność. Opiekunowie nauczyli się nigdy nie pocieszać go ani rozpieszczać. Nie gdy tyle razy wcześniej z furią ich od siebie odsuwał. Nienawidził ich. Nawet jeśli wiedzieli, jak wygląda jego sytuacja, nigdy żaden z nich się tym nie zainteresował.
Izar minął ją bez słowa, spiesząc do swojego pokoju, które dzielił z młodszym od siebie chłopakiem.
Doskonale wiedział, że był od nich wszystkich lepszy. Głaszcząc swoje poranione dłonie, wszedł do pokoju i rzucił się na łóżko. Cienki materac zajęczał, napierając na zardzewiałe sprężyny. Nie bacząc na krew na dłoniach, Izar odgiął róg materaca i wyjął spod niego kawałek pergaminu, który uprzednio pieczołowicie tam schował.
Wpatrując się w list pozwolił, by lekki uśmiech wykwitł na jego ustach. Hogwart.
Przyciskając list do piersi zamknął oczy, wyobrażając sobie świat magii i czarodziejstwa. Krew zdążyła już splamić pergamin, ale nie zwracał na to uwagi. Wyobrażał sobie świat, w którym byłby taki, jak wszyscy, gdzie nikt nie dręczyłby go z powodu jego odmienności. A przede wszystkim głodny był wiedzy, którą mógł zdobyć w tym nowym świecie. Pomimo młodego wieku, Izar doskonale wiedział, jak ważna w życiu była inteligencja.
Najbardziej jednak podniecała go myśl, że w końcu będzie mógł wszystkim coś udowodnić. Chciał, by jego imię odbiło się echem w czarodziejskim świecie. Nie chciał być sierotą czy też zwykłym chłopcem, na którym wszyscy mogli się wyżywać, nie - chciał wykorzystać swoje moce dla osobistych korzyści.
Od zawsze wiedział, że różni się od innych dzieci w sierocińcu. Mógł manipulować rzeczami wedle własnego uznania. Bywały chwile, że gdy koncentrował się naprawdę, naprawdę mocno, mógł sprawić, że zabawki i inne tego typu przyziemne rzeczy poruszały się samoistnie po pokoju. Zdarzały się także różne wypadki. Wypadki, które zawsze go fascynowały.
Pewnego razu, gdy Izar był szczególnie wściekły, Louis upadł nagle na kolana, nie mogąc złapać oddechu. Samo wspomnienie tego wydarzenia sprawiało, że ręce drżały chłopakowi z podniecenia.
- Izar?
Chłopiec drgnął, wciskając pergamin pod poduszkę i odwracając się w stronę drzwi. Kolejna znana mu opiekunka, Julian, stała w drzwiach, wraz z kobietą dotychczas mu nieznaną.
- Profesor McGonagall przyszła cię odwiedzić.
Wyprostował się na łóżku, a bijąca z niego ciekawość była wręcz namacalna. Swoimi czujnymi, spostrzegawczymi oczami obserwował jak profesor kiwa oschle głową w stronę Julian i wchodzi do pokoju. Obserwował chód starszej kobiety, spiętą postawę, sugerującą jej srogie usposobienie.
- Panie Harrison, to przyjemność móc pana poznać. Rozumiem, że otrzymał pan już list z Hogwartu? - zapytała kobieta, gdy opiekunka zostawiła ich samych w pokoju.
Chłopak przypatrywał się jej chłodno, badając oczami całą jej postać. Nie wyglądała jakoś nadzwyczaj wyjątkowo. Nie wyczuwał w niej nic... nienormalnego, chociaż wyczuwał to w sobie. Niczym nie różniła się od przeciętnego przedstawiciela rasy ludzkiej.
Nieco go to rozczarowało. Sądził, że czarodzieje i czarownice będą nosić się inaczej niż normalni ludzie z ulicy.
- Tak, pani profesor - wyszeptał z szacunkiem, nadal obserwując jej sylwetkę z uniesieniem. Kobieta zesztywniała, a jej źrenice zwęziły się, gdy odwzajemniła spojrzenie. Obserwowała go teraz tak samo uważnie, jak on obserwował ją.
Nie przeszkadzało mu to. Jego twarz pozostała bez wyrazu. Dał czarownicy tyle czasu ile potrzebowała, by dobrze go ocenić.
Coś w jej postawie się zmieniło. Jego granitowo-zielone oczy obserwowały uważnie jej sztywniejącą sylwetkę i niepewny wyraz twarzy. Przez jej rysy przez chwilę przebiło się zwątpienie, które jednak natychmiast z wprawą zamaskowała. Chłopak uniósł brwi w chwilowym przebłysku zrozumienia.
- Jestem tutaj, by potowarzyszyć panu na zakupach, panie Harrison - ciągnęła, głosem poważnym i surowym, chociaż oczy zdradzały nieco delikatniejszą postawę.
- Zakupach? - zapytał Izar naiwnie. Podejrzewał, że chodzi jej o zakup szkolnych przyborów, czarodziejskich przyborów. Puls natychmiast przyspieszył mu na tę myśl, jednak szybko się uspokoił. - Ale pani profesor, ja nie mam żadnych pieniędzy.
- Hogwart posiada specjalny fundusz przeznaczony specjalnie dla dzieci osieroconych, panie Harrison. - Obdarzyła go uśmiechem, którego on nie odwzajemnił. Nie znosił, gdy ktoś mu przypominał, że jest tylko sierotą, porzuconą jeszcze za niemowlaka. Jej uśmiech zgasł, a po chwili usta ułożyły się ponownie w cienką, srogą linię. - Chciałby mi pan dzisiaj towarzyszyć?
- Z chęcią, pani profesor.
Po raz pierwszy od długiego czasu obdarzył drugą osobę uśmiechem.
Z wyrazu twarzy profesor McGonagall zrozumiał, że musi nad nim jeszcze popracować.
Izar skubał skraj szaty, wygładzając drobne zmarszczki na materiale. W cichym oszołomieniu przemierzał peron, wciąż zdumiony wszystkim, co go otacza. Dla osoby z zewnątrz mogłoby się wydawać, że jest znudzony i opanowany. Wewnątrz jednak z trudem udawało mu się uporządkować całą nową wiedzę, którą niedawno zdobył. Było tego tak wiele. Nie znosił myśli, że nie dorównuje w tym względzie innym dzieciom. Z tego co mówiła McGonagall, większość z nich wychowana została w czarodziejskich domach.
Wiedzieli zatem więcej niż on. Ale zamierzał zatrzeć tę różnicę tak szybko, jak tylko będzie się dało.
Gdy już doszedł do siebie po pierwszym szoku związanym z wizytą na ulicy Pokątnej, McGonagall zaprowadziła go w głąb miasta. Zakupili razem wszystkie wymagane w szkole przedmioty, które uwzględniała lista. I tylko te przedmioty. On sam pragnął zakupić więcej książek i czarodziejskich szat dla siebie. Szybko jednak zdał sobie sprawę, że jako sierota ma ograniczoną kwotę na wydatki.
Odchrząknął i zaczął zbliżać się leniwie w stronę pociągu. Wszędzie dookoła widać było uczniów i ich rodziców, odprowadzających swoje pociechy na kolejny rok szkolny w Hogwarcie. Przyglądał się, jak matki całują zaróżowione policzki swoich dzieci, jak ojcowie z dumą poklepuję po plecach synów lub córki. Izar lubił łechtać swoje ego myślą, jak bardzo jest niezależny, ale w rzeczywistości miał tylko jedenaście lat i obserwowanie tych wyrazów czułości budziło w nim lekkie rozżalenie.
Wzrok chłopaka przykuła pewna przystojna para. Sądząc po identycznym kolorze włosów, byli to ojciec i syn, w specyficzny sposób żegnający się na peronie. Stali sztywno, w lekkim oddaleniu od siebie. Dystans między nimi wydawał się wręcz nosić znamiona jakieś oficjalności. Żaden z nich nie wydawał się przejęty myślą o bliskim rozstaniu. Ich ubiór wydawał się być uszyty z najlepszych gatunków jedwabiów i materiałów. Nawet guziki i szwy miały w sobie coś luksusowego.
Chłopak nieświadomie zaczął się zbliżać w ich kierunku. Stali niemal naprzeciwko wejścia do pociągu, więc dla postronnego obserwatora nie wydawało się to dziwne.
Ojciec, którego wysoka sylwetka wyróżniała się znacząco z tłumu, rzucił mu obojętne spojrzenie i odwrócił się do niego plecami. Dopiero gdy mężczyzna spojrzał na niego po raz drugi, Izar zesztywniał. Czuł, jak te zimne, szare oczy studiują go cal po calu.
Ani McGonagall, ani żaden inny czarodziej na Pokątnej dotąd nie sprawił, że chłopak czuł się tak bezbronny. Jego pewny siebie wyraz twarzy na chwilę zniknął, ale udało mu się szybko z powrotem nałożyć maskę obojętności. Im dłużej obcy czarodziej mu się przypatrywał, tym silniejszy się czuł. Być może był to dobry trening, który w przyszłości pomoże mu poradzić sobie z wszystkimi czarodziejami, którzy sprawią, że na chwile przestanie się pilnować.
Ten... Ten blondwłosy mężczyzna miał w sobie coś, potęgę i urok, których oczekiwał od innych czarodziejów. Gdy po raz pierwszy spotkał się z McGonagall był rozczarowany tym, jak bardzo przypominała wszystkie pozostałe niemagiczne osoby. Sądził, że tak samo będzie z pozostałymi czarodziejami i czarownicami. Ale ten mężczyzna był inny. Nie był zwyczajną osobą. Był potężny.
- Pierwszoroczniak? - wyszeptał chłopiec do ojca, gdy zauważył, na czym jego opiekun skupia taką uwagę.
Izar przyspieszył kroku, chcąc jak najszybciej znaleźć się w pociągu, z dala od wzroku tego mężczyzny. Minął ich, nie odwracając chłodnego spojrzenia od oczu czarodzieja. Wewnątrz jednak cały dygotał od siły jego wzroku.
Gdy ich minął, usłyszał za sobą głos mężczyzny - głęboki, aksamitny baryton:
- Bez wątpienia trafi do Slytherinu, Draco. Trzymaj się blisko niego i pomóż mu przejść przez pierwszy rok.
Gdy tylko chłopak zatrzasnął za sobą drzwi pustego przedziału, jego wyprostowana postawa zniknęła. Oparł kark o szklane drzwi przedziału i trzęsąc się, chwytał powoli powietrze w płuca. Jego ręce drżały, a puls bił z niewyobrażalną szybkością.
Nie rozumiał, czemu jego ciało reaguje w ten sposób. Owszem, czuł się przy nim bezbronny i bardzo podatny na zranienie, ale to nie wszystko. Niemal mógł wyczuć aurę krążącą wokół niego. Miała w sobie coś z ciężkiego powietrza, wypełnionego wyładowaniami elektrycznymi. Chłopak miał wrażenie, że wyczuwa jego magię. Ale to chyba niemożliwe, prawda? Nawet jak na czarodziejów, to chyba nie było normalne.
Mimo wszystko nie mógł powstrzymać uśmiechu, który pojawił się na jego wargach. W końcu ujrzał prawdziwego czarodzieja, prawdziwą czarodziejską postać, która wyróżniała się na tle wszystkim niemagicznych ludzi. Mógł tylko mieć nadzieję, że on również rozsiewa tę samą aurę co blondwłosy mężczyzna. Nie chciał być jak McGonagall albo którykolwiek z czarodziejów, których dzisiaj spotkał. Nie chciał być taki sam jak niemagiczni ludzie - jak wszyscy z sierocińca. Sama myśl, że mógłby być tak samo normalny jak oni sprawiała, że puls mu przyspieszał.
Izar złapał się drzwi dla utrzymania równowagi, gdy pociąg szarpnął i ruszył. Oddychał ciężko, stojąc przy szybie i próbując się uspokoić.
Zmierzał w stronę nowego życia, nowego świata, zostawiając za sobą ten okropny sierociniec. Ale na jak długo, zanim będzie zmuszony tam powrócić?
Ostre pukanie do drzwi sprawiło, że natychmiast się wyprostował, a gdy zobaczył za drzwiami blond chłopca z kilkorgiem przyjaciół, znów przywdział swój beznamiętny wyraz twarzy. Zanim jednak otworzył im drzwi, zastanowił się chwilę nad tym kłopotliwym terminem, jakim są "przyjaciele".
W sierocińcu nigdy się z nikim nie zaprzyjaźnił. Przeżył osiem długich lat zanim zdał sobie sprawę, że nie czuje potrzeby, by mieć przy sobie kogoś tak bliskiego. Widział jak układały się relacje w sierocińcu, widział jak wyglądały przyjaźnie innych dzieci. Nigdy nie spotkał się z przyjaciółmi, którzy sztywno trzymali się definicji lojalności. Zawsze znajdywała się sytuacja, w której jeden przyjaciel potrafił wbić drugiemu nóż w plecy tylko po to, by wspiąć się wyżej w rankingach popularności lub w nadziei na zyskanie jakichś korzyści wynikających z tej zdrady.
W naturze ludzkiej było działać samemu i dbać tylko o siebie.
Dla Izara przyjaźń nie istniała.
Musiał jednak podjąć jakąś decyzję odnośnie tego blond chłopca. Być może mógłby go użyć jako sprzymierzeńca, nie przyjaciela. Mógłby mieć go na wyciągnięcie ręki, służyłby mu do pozyskiwania informacji i sympatii innych ludzi. Sądząc po wyrazie twarzy stojącego za szybą chłopaka, ten najwyraźniej miał dokładnie te same zamiary.
Z ociąganiem otworzył drzwi i wpuścił do przedziału czwórkę uczniów.
- Masz coś przeciwko temu, byśmy tu siedli? Wszystkie inne przedziały są zajęte - wycedził chłopak i nie czekając na odpowiedź, usiadł. Dziewczyna zajęła miejsce obok niego, wobec czego dwóch większych uczniów ścisnęło się na siedzeniu obok Izara.
- Nie, nie mam nic przeciwko - powiedział Izar, przypatrując się chłopcu. Nazywał się chyba Draco? Tak zwracał się do niego ojciec.
- Skąd wytrzasnąłeś takie szkła? Są niesamowite.
Zmarszczył brwi, gdy ciemnowłosa dziewczyna nachyliła się ku niemu z zainteresowaniem.
- Moje szkła? - Przecież nie nosił okularów.
- Tak. Twoje oczy mają tak niepowtarzalny kolor... To na pewno soczewki. Drake, widzisz je? Zmatowiałe srebro z drobinkami kwaskowatej zieleni... Kolory Slytherinu. Są niesamowite, skąd je wytrzasnąłeś? - Powtórzyła, jakby zwracała się do kogoś niedorozwiniętego.
- To moje prawdziwe oczy - wymamrotał ponoru, poirytowany jej przytłaczającym sposobem bycia. Odwrócił się od niej i spojrzał na Draco. Blondyn był najwyraźniej rozbawiony jego zdenerwowaniem. - Rozumiem, że oczekujesz, iż Tiara przydzieli cię do Slytherinu? - zapytał z nonszalancją.
Przeczytał Historię Hogwartu tuż po jej nabyciu. Wiedział o czterech domach i ich charakterystyce. W głębi duszy pragnął być przydzielony do Slytherinu. Każde nowe wieści o zamku brzmiały wręcz spektakularnie, a z każdą kolejną przeczytaną stroną jego podniecenie jeszcze bardziej rosło. Teraz, siedząc w pociągu do Hogwartu, z trudem pohamowywał przytłaczającą ulgę, wynikającą z oddalania się od sierocińca i przebywana wśród swojej "rasy".
Draco uśmiechnął się pod nosem, przymykając oczy.
- Ja już jestem w Slytherinie. To mój drugi rok w tej szkole. Pansy, Crabbe i Goyle również są drugoroczniakami. Nasze rodziny były przydzielane do Slytherinu już wiele pokoleń wstecz. A twoja? - Zanim Izar mógł pojąć znaczenie tego pytania, chłopak znów się odezwał. - Ach, wybacz mi. Nie przedstawiłem się jeszcze porządnie. Jestem Draco Malfoy.
Wyciągnął bladą dłoń w kierunku Izara. Ten spojrzał na nią krótko, zanim wyciągnął swoją, by nią potrząsnąć.
- Izar Harrison.
Blondyn cofnął wyciągniętą dłoń tak szybko, że nie zdążył jej nawet uchwycić. Izar zamrugał, a przez jego maskę przebiło zmieszanie. Gdzie popełnił błąd? Dlaczego twarz Draco powoli zmieniała się w gorzki grymas?
- Harrison? - powtórzył Ślizgon, a niezadowolenie na jego twarzy zaczęło teraz wyrażać zdegustowanie. - Jesteś szlamą?
- To określenie jest mi nieznane - odpowiedział chłodno Izar, czując, jak pod wpływem niechętnego spojrzenia pozostałych uczniów jego bariery ochronne znów wracają na swoje miejsce.
- Oczywiście, że jest ci nieznane - wycedził Draco, odsuwając się od chłopca. - Szlama, inaczej zwana też mugolakiem... Zostałeś wychowany przez mugolskich rodziców.
Widząc zdezorientowanie na twarzy Izara, Ślizgon zaśmiał się krótko, kpiąc z jego niewiedzy. Chłopak momentalnie poczuł się kompletnie zmieszany z błotem.
- Mugole to ludzie niemagicznego pochodzenia. To żałosne ścierwa tego świata. To ja, czystokrwisty czarodziej, jestem elitą naszego świata. W naszym rodzie nie ma ani jednej mugolskiej krwi. A ty, szlamo, jesteś tylko śmieciem, które nie sięga mi do pięt.
Izar siedział bez ruchu, nie chcąc uwierzyć, że coś takiego miało miejsce tutaj, w czarodziejskim świecie. Sądził, że wszyscy czarodzieje są równi...
- Crabble, Goyle, wyprowadźcie tę szumowinę z przedziału. Nie mogę uwierzyć, że mój ojciec mógł się tak pomylić.
Zanim Izar zdążył zrozumieć co się dzieje, dwie silne ręce złapały go za ramiona, podnosząc z siedzenia. Zesztywniał pod ich dotykiem, przypominając sobie wszystkie sytuacje w sierocińcu, gdy był maltretowany przez inne dzieci. Skulił się w sobie, a dwóch chłopców wyciągnęło go na korytarz i rzuciło na podłogę. Wylądował na kolanach w tym samym momencie, w którym drzwi za jego plecami się zatrzasnęły. Oglądając się za siebie zdążył jeszcze ujrzeć wściekłą twarz Draco, który po chwili szczelnie zaciągnął zasłony.
Żadni uczniowie nie kręcili się w tym momencie w pobliżu, więc pozostał w tej pozycji na ciemnym korytarzu. Słyszał radosne głosy, dochodzące zza zamkniętych przedziałów.
Opuścił głowę, wpatrując się pustym wzrokiem w dywan na podłodze. W końcu dowiedział się, jak nazywali się niemagiczni ludzie. Mugole. Dzieciaki w sierocińcu, one wszystkie były mugolami, których on tak bardzo nie cierpiał. Mugole... Nienawidził ich wszystkich.
Jednak według Draco niczym się od nich nie różnił. Izar był mugolem, dzieckiem zrodzonym z niemagicznych rodziców. To mugolscy rodzice porzucili go w tym mugolskim piekle.
Zza jego zaciśniętych zębów wydobył się syk, palce zacisnął na dywanie. Ramiona trzęsły się od powstrzymywanego gniewu i smutku.
Draco może i jest "czystszy" niż on. Być może faktycznie to czystokrwiści są elitą tego świata. Ale jedno wiedział na pewno.
Będzie najlepszą szlamą, jaką świat czarodziejski kiedykolwiek widział. Przewyższy Draco w każdej pojedynczej rzeczy, stanie się potężniejszy niż którykolwiek z czystokrwistych. Mógł sobie pozwolić na porównywanie go z tymi brudnymi mugolakami, bo doskonale wiedział, jak bardzo jest lepszy od tych plugawych stworzeń, od tych... zwyczajnych ludzi. On nigdy nie będzie zwyczajny.
Udowodni to, za wszelką cenę.
- Mmm... Wszystko w porządku, kolego? Potrzebujesz pomocy? - Kolejna blada dłoń została wyciągnięta w stronę Izara.
Jego ramiona zadrżały raz jeszcze, zanim podniósł głowę i spojrzał stojącemu nad nim rudzielcowi w oczy.
- Nie - wyszeptał, obnażając zęby. - Nie potrzebuję pomocy. Ani od ciebie, ani od nikogo.
Podniósł się i ominął gwałtownie zdumionego chłopaka.
Na drodze do udowodnienia swojej wielkości, nie będzie potrzebował nikogo. Żadnych przyjaciół.
Żadnej pomocy.
Wciąż czuł się nieco roztrzęsiony i zmarznięty, gdy czekał, aż Tiara skończy swoją pieśń. Chociaż był zgorzkniały i nachmurzony, nie mógł nie zauważyć piękna Hogwartu. Zamek rzucał na studentów ciepły blask, ale jego cienie były równie urzekające, oferując Izarowi ucieczkę, gdy będzie jej potrzebował. Prawdopodobnie bez trudu znajdzie w zamku kilka miejsc, w których będzie mógł schować się przed wzrokiem innych.
Nie mógł doczekać się zwiedzania Hogwartu. Nie mógł doczekać się odkrywania go i wyprzedzania zawsze o krok pozostałych uczniów.
Wiedza była potęgą, prawda? O ile mógł powiedzieć, zdecydowanie była. Im ktoś bystrzejszy, tym trudniej go pokonać i wykorzystać. W tym momencie mógł nie wiedzieć, jak działa polityka tego świata, magia, zaklęcia, ludzie. Nie miał pojęcia o magicznych tradycjach, ani o tym, jakie relacje jednostka powinna utrzymywać z ludźmi wyżej postawionymi. Miał przed sobą wiele nauki w ciągu tych siedmiu lat.
Jego dłonie zacisnęły się w pięści, gdy czekał, aż McGonagall wywoła jego nazwisko. Doskonale zdawał sobie sprawę ze wzroku utkwionego w jego plecach. Należał do nikogo innego, lecz Draco Malfoya. Ale Izar nie zamierzał pozwolić, by blondyn dręczył go w szkole.
- Harrison, Izar - powiedziała McGongall ostro i wyraźnie.
Chłopak ruszył wzdłuż kolumny nieruchomych pierwszoroczniaków. Zaczął wspinać się po drewnianych schodach, zmierzając w stronę Tiary. To, co teraz nastąpi, zadecyduje o jego przyszłości; zmieni ją na lepszą lub gorszą. Dom, do którego zostanie się wybranym jest bardzo istotnym czynnikiem w hogwarckim życiu. Ale Tiara Przydziału była przecież uzdolniona, potrafiła odczytywać umysły i charaktery. Tylko ona wiedziała, do którego domu nadajesz się idealnie.
Zanim usiadł na stołku, jego spojrzenie padło na dyrektora. Dopiero wtedy po raz pierwszy spojrzał na szczyt stołu nauczycielskiego. Zatrzymał się teraz, czując, że ogarnia go to samo uczucie, które poznał dzięki ojcu Malfoya, jednak tym razem było ono o wiele silniejsze. Izar przełknął ślinę, zdumiony siłą magicznej aury i potęgi tego mężczyzny, która sprawiła, że włosy stanęły mu dęba. Sympatyczne niebieskie oczy mrugnęły do chłopaka, sprawiając wrażenie, jakby czarodziej nie miał pojęcia o sile swojej własnej mocy. A przecież był czystą potęgą.
Gdy dyrektor skinął życzliwie głową w stronę Izara, on ponownie ruszył z miejsca. Musiał teraz wziąć się w garść. Jednak nawet upominanie się w myślach nie mogło pozbyć się uczucia, które ogarnęło go po kontakcie ze starym mężczyzną.
Gdy usiadł, zdążył jeszcze zobaczyć wpatrzone w siebie czarne oczy. Kolejny profesor, z mocą podobną do mocy ojca Draco Malfoya, siedział niemal na końcu stołu nauczycielskiego.
Chwilę później Tiara opadła mu na oczy.
- Ravenclaw!
