EDUKACJA TOMA
Opowieść wojenno – szpiegowska w świecie magii – czyli MacLean i Rowling w jednym
Wstęp
Gdzieś w centralnych Niemczech. 2 czerwca 1944
Sama okolica miała w
sobie cos magicznego. Brzozowy las otaczał z trzech stron
kryształowo czyste jezioro – przez wodę w najgłębszym miejscu
widać było piaszczyste dno. Z czwartej strony wody jeziora obmywały
pionową kilkunastometrowej wysokości ścianę – w jeziorze
przeglądał się zamek. Nie renesansowy, lekki i swobodny w swej
architekturze – lecz ostry, niemal brutalny gotycki profil trzech
wysokich baszt, połączonych czarno-czerwonym ceglanym murem. Nad
zębatym szeregiem strzelnic zachodziło właśnie słońce.
Gospodarz
zamku też miał w sobie coś kojarzącego się z brutalnością –
mlecznobiałe włosy ścięte krótko, sterczały nad jego
głową jak ostra szczotka. Gęste, siwe brwi były tak długie, że
opadały niemal do powiek zimnych, niebieskich oczu. Zawinięty w
czarny płaszcz z białym runicznym emblematem Wotan Grindewald –
największy czarnoksiężnik swoich czasów obserwował
zmierzch, rozmyślając nad swoją sytuacją – która
zadziwiająco przypominała właśnie tę porę dnia...
Przez
wiele dziesiątek lat pracował na swoja obecną pozycję. Wiele lat
studiowania czarnej magii, różnorakich, nieraz bardzo
niebezpiecznych eksperymentów wyposażyły Grindewalda w
wiedzę, jakiej nie posiadł żaden czarodziej przed nim. Ale też
misja, jaką przed sobą postawił nie miała sobie równych w
dziejach. Zapragnął on bowiem panowania nad oboma światami – tym
niemagicznym i tym czarodziejskim. Wśród czarodziejów
wywalczył sobie sam należna mu pozycję – szeregi jego
zwolenników nie były może zbyt liczne, lecz bezwzględne i
pozbawione skrupułów. W Europie jedynie Brytyjczycy nie
uznawali otwarcie jego potęgi – ale do niedawna Grindewald
wierzył, że to tylko kwestia czasu..
W niemagicznym świecie
było to jeszcze prostsze. Wystarczyło znaleźć człowieka,
podobnie jak Grindewald opanowanego żądzą władzy nad całym
światem. Za pomocą kilku magicznych sztuczek dopomóc mu w
znalezieniu rzeszy zwolenników – a później jedynie
dyskretnie kontrolować. Grindewald znalazł tego człowieka w osobie
niskiego, niepozornego bruneta ze śmiesznym wąsikiem. Niespełniony
artysta zapragnął być wybawicielem swojego narodu – dla
Grindewalda był idealnym narzędziem. Pomógł mu objąć
władzę w kraju w którym sam mieszkał – i przez wiele lat
był głównym doradcą – choć dla niemagicznych pozostał
zupełnie nieznany. Jego podopieczny był na najlepszej drodze do
opanowania całego SWOJEGO świata, kiedy zderzył się z drugim –
podobnie myślącym człowiekiem. Tamten – niski, ospowaty, z
wielkim wąsem – zaprzeczał samemu istnieniu magii, w jego
światopoglądzie nie było na nią miejsca. Był jednak zdolniejszy
nawet od Grindewaldowego podopiecznego. Dążąc po trupach zdobył
władzę w największym na świecie kraju – i uczynił z niego
militarna potęgę. A od trzech lat armie obu tyranów
wyrzynały się nawzajem w morderczej wojnie.
Tymczasem na
Zachodzie narastało niebezpieczeństwo zarówno dla
czarnoksiężnika – jak i dla jego sługi. Cztery lata temu
przywódca niemagicznych Niemców skierował swoje wojska
na Zachód – ale nie zdołał pokonać kanału La Manche. Od
tego czasu w Wielkiej Brytanii wrogowie rośli w siłę. Grindewald
nie bał się pozbawionych magii milionowych armii – do tego, jego
zdaniem, wystarczyłyby siły, które zgromadził jego
podopieczny. Ale na Wyspach, w szkockim zamku, przebywał czarodziej,
który z każdym dniem umiał coraz więcej. Podobnie jak
Grindewald studiował czarna magię – ale jego cel był zupełnie
inny. Chciał obronić magiczny świat przed czarnoksiężnikami –
i był już najbardziej znanym przeciwnikiem niemieckiego maga w
całym toczącym wojnę świecie. Patrząc na spływające niemal
wprost do jeziora słońce Wotan Grindewald rozmyślał nad sposobami
pozbycia się Albusa Dumbledore'a...
Wieczorem, siedząc w wygodnym fotelu przed wielkim, kamiennym kominkiem Grindewald znalazł wreszcie właściwy pomysł. Wiedział, że do zwycięstwa potrzebuje sojusznika. Kogoś młodego, ze świeżym, chłonnym umysłem, kto wsparłby jego działania i kontynuował poszukiwania coraz doskonalszych metod zdobywania i utrzymywania władzy. Wiedział, gdzie znaleźć kogoś takiego... Dwa lata temu otrzymał list od piętnastoletniego wówczas angielskiego czarodzieja – równie jak on żądnego władzy, zakochanego w czarnej magii i w duszy nienawidzącego niemagicznych, pragnącego uczynić z nich jedynie swoich niewolników. Młody człowiek miał wielkie talenty – samo utrzymywanie stałej korespondencji z Grindewaldem było dużą sztuką – brytyjskie Ministerstwo Magii przechwytywało agentów czarnoksiężnika równie sprawnie jak mugolski „kontrwywiad" – a bywało, że obie instytucje współpracowały ze sobą. Młodzieniec miał jeszcze jeden niezaprzeczalny atut – był uczniem Dumbledore'a, choć ten nie darzył młodego czarodzieja specjalną sympatią, swoje nauczycielskie obowiązku wypełniał bez zarzutu. ..
Jeszcze tej samej nocy nad pogrążoną w mroku Europą leciała wielka, szara sowa. Kierowała się na zachód – przeleciała Morze Północne i sunąc nisko nad wrzosowiskami dotarła do wielkiego, starego zamczyska z mnóstwem wież, baszt i przybudówek. O dziwo – nie zobaczył jej żaden z licznych agentów Ministerstwa Magii, obserwujących wschodnią stronę nieba nad morzem i kanałem La Manche. Niemagiczni zaś radarzyści i artylerzyści wypatrywali w tym czasie samolotów – obserwacją ptaków nikt w czasie wojny nie zawracał sobie głowy... W porze śniadania sowa dostarczyła przesyłkę do adresata. Na pergaminowej kopercie, gotyckim krojem pisma odznaczały się czarne litery:
Tom Marvolo Riddle
Szkoła Magii i
Czarodziejstwa
Hogwart.
ROZDZIAŁ I
3 czerwca 1944. Londyn. Downing Street 10
Mężczyzna
siedzący w głębokim fotelu najbardziej przypominał Ministrowi
Magii smutnego buldoga. Niski, z obwisłymi policzkami i siwiejącą
koroną włosów dookoła wydatnej łysiny. Najbardziej
widoczną różnicę stanowił fakt, że buldogi nie palą
cygar – no i nie pija whisky szklankami... Arsenius Redgreave nie
lekceważył jednak siedzącego po drugiej stronie biurka człowieka.
Choć był mugolem – dysponował wielka inteligencją i wiedzą,
oraz olbrzymim doświadczeniem życiowym. Winstona Churchilla nie
lekceważyli ani wrogowie, ani przyjaciele – o ile ten stary
polityczny wyga miał jeszcze jakiś prawdziwych
przyjaciół....
Dzisiejsze spotkanie zostało zaaranżowane
w sposób nadzwyczajny. Zaledwie godzinę wcześniej Redgreave
siedział w swoim gabinecie w Ministerstwie Magii, rozmyślając o
kolejnych problemach dotykających społeczność czarodziejów
– a było ich niemało – wojenne kłopoty dotknęły bowiem
również magicznych rodzin na Wyspach. Alarmowa sowa wysłana
przez specjalnego łącznika pomiędzy Gabinetem Wojennym premiera, a
Ministerstwem Magii, trzymała w dziobie dwuzdaniowe zaproszenie do
natychmiastowego spotkania w siedzibie Churchilla. Nie przedstawiono
jego tematyki...
Po rutynowym przywitaniu Churchill przeszedł do
rzeczy. Nie zwykł tracić czasu na rozbudowane konwenanse.
- Sir
Arseniusie – zbliżamy się do decydującego momentu w historii tej
wojny. Nasze wojska stoją w gotowości do forsowania Kanału
Angielskiego. Montgomery – wie pan, jeden z moich marszałków
– powiadomił mnie właśnie przed dwiema godzinami, że
głównodowodzący, ten jankes Eisenhower podjął decyzję.
Uderzymy na Niemców 5 czerwca o świcie. Wszystko przemawia na
nasza korzyść. Stosunek sił, gotowość bojowa, morale wojsk.
Przeszkodzić nam mogą tylko dwie rzeczy. Pierwszą jest pogoda –
synoptycy zapowiadają deszcze i burze, co może opóźnić
moment ataku. Drugą zaś jest zakres działania pańskiego
departamentu... Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy – 4 lata
temu, opowiadał mi pan o niejakim Grindewoodzie – który
podobno stoi za ta całą wojenną awanturą na kontynencie. Czy może
on w jakikolwiek sposób pomóc Niemcom w wygraniu tej
wojny?
Minister magii przez chwilę powrócił myślą do
pierwszego swojego spotkania z Churchillem. W maju 1940 roku, po
sformowaniu przez otyłego konserwatystę nowego gabinetu,
przedstawił premierowi oczekiwania i nastroje społeczności
czarodziejów. Opowiedział mu tez o knowaniach Grindewalda,
które w magicznej Anglii nie były tajemnicą. Sir Winston
przyjął nieznany mu dotychczas fakt istnienia równoległego
świata raczej spokojnie – być może dlatego, że miał na głowie
o wiele większe – jego zdaniem – kłopoty. Niemieckie czołgi
stały właśnie pod Dunkierką...
- Czarodziej, o którym
pan wspomniał, sir, nazywa się w rzeczywistości Grindewald. Nie
jest dla nas kimś nieznanym – można powiedzieć, że to
odpowiednik Adolfa Hitlera w magicznym świecie Sądzimy nawet, że
dopomógł Hitlerowi w objęciu władzy w mugolskich Niemczech
– i przez cały czas słucha on jego rad. Czy może przeszkodzić
sojuszniczej armii? To zależy od jego aktualnych zamiarów...
Chce rządzić w całym magicznym świecie – i uznał, że do tego
celu potrzebne mu również panowanie nad światem mugoli. Z
drugiej strony jest czarodziejem czystej krwi i starej daty – żywi
głęboki wstręt do mugoli i pomaga im bardzo niechętnie. Mimo, iż
opiekuje się od lat Hitlerem, nikt poza samym fuhrerem i jego
osobistym kamerdynerem nie wie nawet o istnieniu Grindewalda. Otwarta
pomoc nie leżałaby więc w jego naturze.. Ale lekceważyć go nie
można – zwłaszcza, że wciąż pozostanie śmiertelnym
zagrożeniem dla czarodziejskiej społeczności. Nawet, jeśli wojna
z Niemcami w pańskim świecie zakończy się zwycięstwem wojsk Jego
Królewskiej Mości.
Churchill strzepnął popiół z
cygara i wypuścił z ust kolejny kłąb dymu. Jego gość
niedostrzegalnym ruchem ręki utworzył przed sobą niewidzialna
barierę, chroniącą niego nozdrza przed zapachem tytoniu. Zawsze
był wrogiem palenia.
- Czy istnieje jakiś sposób na
powstrzymanie pana Grindewalda? – zapytał gospodarz.
-
Pracujemy nad tym co najmniej od czterech lat, sir. Musi pan jednak
zrozumieć, że to osoba obdarzona wyjątkową mocą magiczną i
przez wiele lat studiująca największe tajemnice czarnej magii. Dla
przeciętnego czarodzieja spotkanie z nim zakończyło by się tak,
jak dla dwulatka pojedynek bokserski z Joe Louisem.
- Interesuje
się pan boksem, sir Arseniusie? O ile wiem, do dyscyplina zupełnie
nieznana w pańskim świecie... – zdziwił się Churchill.
-
Nie, panie premierze. Ale czytuję mugolskie gazety. Chcę mieć
lepszy obraz rzeczywistości – odparł czarodziej. – Tak więc do
pokonania Grindewalda potrzeba wielu sił. Najważniejszą jednak
sprawą jest ustalenie miejsca jego pobytu. Nie ma go na żadnych
mapach, nie możemy też ustalić tego przesłuchując zwolenników
Grindewalda – bo chroni go dość szczególne zaklęcie.
Jedyną możliwością jest doprowadzenie do sytuacji, aby sam
Grindewald, świadomie, lub nie, ujawnił nam swoja kryjówkę.
Wtedy go dopadniemy.
- A jeśli już odkryjecie, gdzie jest? Sam
pan powiedział, że jest niezwykle groźny?
- Panie premierze,
mamy w Anglii czarodzieja, którego obawia się nawet
Grindewald. To dość młody, ale niezwykły człowiek. Olbrzymia
moc, niezwykła wiedza – i chęć służenia dobrej sprawie. Stary
Wotan też o tym wie – dlatego właśnie się ukrywa.
- Kto to
taki? – zapytał premier, podnosząc okulary, które podczas
rozmowy zsunęły mu się aż na czubek nosa – Jakiś doświadczony
agent?
- Nie, sir. Jest obecnie nauczycielem w naszej szkole, w
Szkocji. Ale wykonuje jednocześnie specjalne zadanie dla naszego
Departamentu Tajemnic. Jeśli mu się powiedzie, odkryjemy kryjówkę
Grindewalda...
3 czerwca 1944. Hogwart – Szkocja
Tom
Marvolo Riddle z niecierpliwością odliczał już dni do końca roku
szkolnego – ostatniego z siedmiu, jakie spędził w Hogwarcie. Miał
już za sobą końcowe egzaminy. OWTM-y nie były dla niego
przesadnie trudne. Był przecież najlepszym uczniem w szkole – ba,
jednym z najlepszych w całej jej tysiącletniej historii. Mimo
trudnych czasów nie musiał obawiać się przyszłości –
posady zaoferowały mu zarówno Ministerstwo Magii, jak i wiele
liczących się w czarodziejskim świecie firm i instytucji. Na
przykład Bank Gringotta proponował mu stanowisko zastępcy szefa
Wydziału Zabezpieczeń – rzecz wręcz nie do pomyślenia w wypadku
osiemnastoletniego zaledwie czarodzieja. Tom nie odpowiedział jednak
do tej pory na żadną z propozycji. Oczekiwał innej,
specjalnej...
Dopiero dziś mógł określić swoje plany na
przyszłość. Kłopot w tym, że nie mógł ich ujawnić
nikomu. List od Mistrza pozwalał odpowiedzieć na najważniejsze
pytania – te dotyczące sposobu podróży i środków
na utrzymanie. Wystarczyło tylko czekać. To już zaledwie trzy
tygodnie...- Jesteś pewny , Alastorze? – Albus
Dumbledore spojrzał prosto w oczy wysokiego, szczupłego
czarodzieja, z grzywą ciemnych włosów rozsypującą się na
wszystkie strony.
- Nie mam żadnych wątpliwości – odparł
zapytany. - To ta sama sowa, co dwa tygodnie temu. Nie przyleciała
tu z żadnej miejscowości w Wielkiej Brytanii. Żaden z uczniów
nie przyznaje się do niej – nie jest też własnością szkoły. I
najciekawsze – wykonuje komendy wydawane po niemiecku.
- No
tak... – nauczyciel transmutacji w Szkole Magii i Czarodziejstwa
Hogwart ( i jednocześnie tajny agent Ministerstwa Magii) uśmiechnął
się szeroko – nawet magiczna moc nie chroni przed popełnianiem
drobnych błędów...
4 czerwca 1944. Londyn. Ministerstwo Magii.
Czekając na rozmowę
z ministrem Dumbledore przeglądał leżące na stoliku egzemplarze
mugolskich gazet. Krzyczące tytuły sugerowały bliski już termin
ataku na okupowaną przez Hitlera (i Grindewalda, ale o tym mugole
nie wiedzieli) Europę. Gdy sekretarz ministra, młody Bartemiusz
Crouch otworzył drzwi i zaprosił hogwarckiego nauczyciela do
środka, ten odłożył Timesa na stolik i spokojnym krokiem podążył
do gabinetu. Czekał już tam na niego Arsenius Redgrave, w
towarzystwie zastępcy szefa Departamentu Tajemnic, Korneliusza
Knota.
- Niech pan siada, Dumbledore – powiedział minister i
sam usadowił się w głębokim fotelu, tuż koło niewielkiego
stolika do kawy. – Jak więc wygląda nasza operacja? Wczorajsze
wieści mocno mnie zaciekawiły...
- Panie ministrze, jestem
pewny, że zlokalizowaliśmy kanał korespondencyjny pomiędzy
Grindewaldem, a jednym z uczniów Hogwartu. Jeśli zachowamy
odpowiednie środki ostrożności, będziemy mogli wkrótce
ustalić miejsce, gdzie obecnie przebywa Grindewald. Myślę, że
potrzeba nam jeszcze mniej, więcej miesiąc...
- Świetnie,
Dumbledore. Potrzebujemy tego jak najszybciej. Ale, Korneliuszu –
czy mamy już plan działania po zlokalizowaniu naszego niemieckiego
znajomego?
Korneliusz Knot poprawił pelerynę i przekręcił się
w fotelu. – W zasadzie tak. Mamy kilka możliwości. Pierwszą jest
próba porwania Grindewalda i dostarczenia go do Anglii. Druga
– to zabicie tego "jerrego" w jego własnej kryjówce,
trzecia - neutralizacja, poprzez odcięcie możliwości komunikowania
się z otoczeniem.
- A kto tego dokona? – zapytał Dumbledore
podnosząc ze zdziwienia brwi.
- Specjalnie wyszkolona grupa
uderzeniowa. Mamy nawet dwie – główną i rezerwową. W ich
skład wchodzą najlepiej przygotowani niewymowni z kilku krajów.
Jestem przekonany, że jeśli poda mi pan miejsce pobytu Grindewalda,
moi ludzie wykonają swoje zadanie.
- O to może być pan
spokojny, Knot – Dumbledore z zamyśleniem podrapał się w
końcówkę długiego nosa – Odnajdę Grindewalda. Ale nie
jestem do końca pewien, czy niewymownym uda się ta sztuka...
Po
skończonej rozmowie nauczyciel pożegnał się z ministrem i wyszedł
z gabinetu. Przed drzwiami czekał na niego bliski przyjaciel, a do
tego jeden z najlepiej wyszkolonych aurorów w całej Anglii.
Kiedy Dumbledore podjął się pracy dla Departamentu Tajemnic,
postanowiono przydzielić mu ochronę. Aurora wybrał sam. Któż
mógłby lepiej z nim współpracować niż Alastor
Moody?
25 czerwca. Hogwart.
Miał uczucie, jakby
wynurzył się z wody po długotrwałym nurkowaniu. Swoboda
oddychania i ruchów, a jednocześnie tęsknota za tym, co
zostało tam, na dnie. Po raz ostatni w życiu (tego akurat był
pewien) szedł korytarzem, wiodącym do Sali Wejściowej. Na ramieniu
niósł niewielki worek. Tyle tylko miał swojego. Nie miał
przecież możliwości dorobienia się wielu rzeczy jako uczeń – a
w sierocińcu, z którego przeniósł się do Hogwartu,
nie obdarzano wychowanków posagami. Omnia mea mecum porto...
Jakie to prawdziwe – pomyślał. W gruncie rzeczy niewiele
potrzebował – przynajmniej, jeśli chodzi o dobra doczesne...
Za
chwilę nie będzie już w Anglii. Deportuje się stąd na spotkanie
ze swoim mistrzem. Ale powróci tu – był tego pewien –pod
innym, strasznym imieniem. I będzie tu panem – znacznie
potężniejszym niż wszyscy królowie Anglii razem wzięci. Bo
nikt nie dysponował jeszcze mocą, którą On posiądzie –
obiecał mu to Mistrz...
Wpadł na kogoś. Z trudem utrzymał
równowagę na śliskiej, kamiennej posadzce. Tuż przy
drzwiach wyjściowych stał akurat ten nauczyciel, z którym
nie miał zamiaru już się spotykać. Wielbiciel mugoli, miły i
SPRAWIEDLIWY aż do mdłości. Albus Dumbledore patrzył na Toma
Riddle'a spod przymrużonych powiek.
- Wychodzisz o tej porze,
Tom? Ekspres do Londynu już odjechał, następny będzie dopiero
jutro. Jak sam wiesz, mamy wojnę.. Może zostań jeszcze przez jedną
noc w Slytherinie? Dyrektor zapewne nie będzie miał nic przeciwko
temu – zaproponował uprzejmym tonem nauczyciel transmutacji.
-
- Dziękuję, panie profesorze. Przenocuję u jednego ze znajomych w
Hogsmeade – odparł Riddle. Jak najszybciej chciał wyjść poza
obręb zamku. Godzina bezpiecznej aportacji zbliżała się
nieubłaganie. Zarzucił worek na ramię i próbował obejść
stojącego mu na drodze nauczyciela.
- Jak chcesz, Tom. – w
oczach Dumbledore'a było coś, co przez chwilę zaniepokoiło
Riddle'a. – Ale jeszcze moment... Gdzie będzie można cię
znaleźć... Powiedzmy – za dziesięć miesięcy?. Jak wiesz,
jestem opiekunem stowarzyszenia absolwentów Hogwartu. W
przyszłym roku planujemy zjazd. Myślę, że chciałbyś w nim
uczestniczyć.
- Nie wiem, panie profesorze. Nie podjąłem
jeszcze decyzji co do przyszłej pracy. Przepraszam, spieszę
się.
Riddle przekroczył już próg. Jeszcze tylko błonia
przed szkołą, brama – i będzie wolny...
- Nieważne, Tom –
odparł głośno Dumbledore – na pewno jakoś cię odnajdę.
A
pod wydatnym nosem dodał już znacznie ciszej – I to znacznie
szybciej, chłopcze, niż tego się spodziewasz...
25 czerwca. Gdzieś w centralnych Niemczech.
Hans Mufke nie znosił takich
nocy. Od czterech lat, jakie przyszło mu spędzić w jednostce
artylerii przeciwlotniczej nie cieszył go widok księżyca na nowiu.
Przy bezchmurnym niebie znaczyło to jedno – znowu przylecą
alianckie samoloty. Znów gdzieś spadną bomby. Pozostawało
tylko mieć nadzieję, że stanie się to z daleka od miejsca, gdzie
na zamaskowanym stanowisku ulokował się jego działon. Lufa
88-milimetrowej armaty – najcelniejszego działa, jakie do tej pory
wymyślił człowiek, skierowana była wprost w niebo. Telefon
milczał – widocznie stanowisko dowodzenia do tej pory nie
namierzyło wrogich maszyn. Pozostało tylko czekać.
Mufke
postanowił zrobić kilka kroków, aby rozprostować kości.
Skrajem brzozowego lasu doszedł aż do potężnego muru, nad samym
brzegiem jeziora. Zawsze interesowały go stare budowle – tej
jednak nigdy nie zdołał zwiedzić. Kiedyś nawet załatwił u
sierżanta – szefa specjalną przepustkę – ale wchodząc w bramę
usłyszał sygnał alarmu i myszkowanie po zamczysku diabli wzięli...
Teraz też nie miał czasu – ale coś kusiło go, by choć spojrzeć
z daleka...
Wiodąca wzdłuż muru ścieżka zaprowadziła go do
starej kamiennej bramy – najwyraźniej od dawna nie konserwowanej.
Na drewnianych wrotach przybito tabliczkę „Grozi zawaleniem –
wstęp wzbroniony" – ale Hans wiedział już, że nie jest tak
źle, raz przecież już ją otworzył. Z wysiłkiem uchylił jedno
skrzydło wrót. O dziwo, nie zaskrzypiało. Zajrzał do środka
– ale nie zdążył wiele zobaczyć...
Tuż przed nim wyrosła
znikąd w mroku jakaś postać. Czarna, szczupła, ubrana w coś w
rodzaju peleryny, ze spiczastym kapeluszem na głowie... Nawet nie
zdążył zapytać "Stój, kto idzie?". Zabłysło zielone
światło i to był ostatni widok w jego życiu...
Ciało Hansa
Mufke znaleziono następnego dnia. W otwartych oczach zastygło
przerażenie. Nie ustalono przyczyny śmierci – bo weteran spod
Moskwy, Leningradu i obrońca Zagłębia Ruhry podczas najgorszych
nocy nie mógł przecież umrzeć ze strachu...
ROZDZIAŁ II
10 września 1944. Gdzieś w centralnych Niemczech.
Po raz pierwszy w życiu Tom Riddle był naprawdę szczęśliwy. Mieszkał sam w pokoju – on, który do tej pory znał jedynie wielkie sale sypialne sierocińca i dormitorium Hogwartu. Całe dnie spędzał ze swoim mistrzem – ucząc się czegoś, co z całej duszy pragnął poznać. Grindewald nie ukrywał przed nim żadnych tajników swojej ogromnej wiedzy – wręcz przeciwnie - zachęcał go do nauki wszystkiego, co sam zdołał poznać. A było tego wiele. Tom wstawał codziennie o świcie, a kładł się dobrze po północy. Był zmęczony – ale to było przyjemne znużenie... Czuł wzrastającą moc – jakże wiele już zdołał poznać – i jakże wiele jeszcze miał się nauczyć. Zasypiał zadowolony...
10 września 1944. Londyn. Ministerstwo Magii
Korneliusz Knot chodził wokół swojego biurka
jak wygłodniały tygrys. Nie podnosił głosu, ale co chwila
przeszywał wzrokiem (albo starał się to zrobić) swojego gościa.
Przybysz tymczasem zachowywał się zupełnie spokojnie. Siedział w
fotelu, z dłońmi złożonymi przed sobą – długie palce dotykały
się wzajemnie. Tylko głowa poruszała się w ślad za chodzącym po
gabinecie gospodarzem.
- Twój plan coś nie wypalił,
Dumbledore – powtórzył po raz kolejny zastępca szefa
Departamentu Tajemnic. – To zaklęcie po prostu nie działa.
Zresztą, jak ma działać, skoro nigdy nie zostało wypróbowane?
Skąd wiesz, że w ogóle istnieje?
- Istnieje, bo sam je
stworzyłem, Knot –odparł spokojnie zapytany. – Nie mam
problemów z rozróżnianiem magii od rzeczywistości.
Zaklęcie jest bardzo proste – a jednocześnie skuteczne. Zadziała
z całą pewnością. Potrzebujemy jedynie cierpliwości...
- To w
takim razie dowiedz się, że ta cierpliwość właśnie nam się
skończyła. Wzywa cię sam minister – i z pewnością będzie
oczekiwał wyjaśnień! – zakrzyknął gromko Knot, najwyraźniej
wyprowadzony z równowagi.
- Świetnie, Korneliuszu. Chodźmy
więc do niego – powiedział spokojnie Dumbledore i podniósł
się z fotela. Knot, nagle uspokojony, ruszył za nim.
Przeszli
wąskim korytarzem, minęli dwu strażników i znaleźli się w
sekretariacie ministra. Na ich widok Crouch jedynie machnął ręką,
jakby popędzał do wejścia. Minutę później siedzieli już
w fotelach naprzeciwko Arseniusa Redgrave, który właśnie
odłożył na bok jakąś teczkę pełną arkuszy pergaminu.
-
Albusie – powiedział spokojnym tonem – Knot poinformował mnie
właśnie dziś rano o fiasku twoich poszukiwań. Czy Grindewalda
rzeczywiście nie sposób odnaleźć?
- Korneliusz wysunął
zbyt daleko idące wnioski z naszej rozmowy – odparł uprzejmym
tonem nauczyciel, nie zwracając uwagi na grymasy Knota, którego
mina mówiła zupełnie coś innego. - Powiedziałem jedynie,
że DO TEJ PORY nie udało nam się go zlokalizować. A to nie do
końca to samo.
- Czy mógłbyś mi w takim razie przybliżyć
szczegóły swego planu? Wiem, że chodzi o jakieś nowe
zaklęcie – ale więcej nie udało mi się dowiedzieć...
-
Oczywiście, sir. Ale wcześniej proszę o opuszczenie pokoju przez
pana Knota. Sprawa jest tajna w najwyższym stopniu – i musi taką
pozostać – Dumbledore spojrzał na wyraźnie już wściekłego
szefa niewymownych. – Wybacz mi, Korneliuszu – znasz zasady
bezpieczeństwa.
Knot bez słowa wstał z fotela i skierował się
w stronę wyjścia. Kiedy zamknęły się za nim drzwi, Dumbledore
mówił dalej.
- Cały plan polega na odpowiednim
wykorzystaniu niedawno stworzonego przeze mnie zaklęcia. Nazwałem
je Zaklęciem Sygnalizacyjnym. Odpowiednio użyte, pozwala na
zlokalizowanie na specjalnej mapie osoby, ubranej w strój,
nasycony wcześniej drugim składnikiem planu – Eliksirem
Sygnałowym – również mojego autorstwa. Mapę stworzył
Alastor Moody – i tylko my dwaj znamy wszystkie szczegóły.
- Ale przecież nie mogłeś użyć ubrań Grindewalda – nie
wiemy gdzie jest. Chyba, że masz dostęp na przykład do jego
praczki? – minister pozwolił sobie na uśmiech. Dumbledore
odpowiedział tym samym.
- Nie sir. Potrzebowałem więc sposobu,
aby ktoś w ubraniu nasączonym eliksirem znalazł się w najbliższym
otoczeniu Grindewalda. I właśnie przed niespełna trzema miesiącami
dokonało się to.
- Ale jak udało Ci się umieścić agenta w
otoczeniu Grindewalda? Wiesz przecież, że jest niezwykle
podejrzliwy. W ostatnich latach zginęły dziesiątki czarodziejów,
którzy próbowali do niego dotrzeć – Redgrave był
coraz bardziej zaintrygowany. – Jak tego dokonałeś, Albusie?
-
Jeśli nikomu nieproszonemu nie udaje się dotrzeć do
czarnoksiężnika, to trzeba sprawić, aby CHCIAŁ on kogoś do
siebie wezwać, sir. Od dwóch lat wiedzieliśmy, że któryś
z uczniów Hogwartu ma kontakt z Grindewaldem. Wkrótce
udało na się ustalić, kto to jest. Pozostało tylko czekać. Na
początku czerwca dostał on zaproszenie do Niemiec. Sprawdziliśmy –
bez wątpienia był to autentyczny list wysłany przez Grindewalda.
Sowy nie kłamią. Wtedy przystąpiliśmy do następnej części
planu...
- Ale kto to jest? – minister aż poderwał się z
fotela. – w ostatnich czterech latach wykryliśmy przecież
wszystkich zwolenników Grindewalda w naszym kraju? Kto to
jest, Dumbledore?
- Osiemnastoletni chłopak, jego rodzice nie
żyją – tak przynajmniej twierdzi. Wychowywał się z mugolskim
sierocińcu – jest półkrwi czarodziejem. Bardzo zdolny,
chłonny wiedzy, a jednocześnie bardzo trudny do okiełznania.
Ambitny, dumny, nawet złośliwy. Wyjątkowo pasuje do planów
Grindewalda. Nazywa się...
- Nie chcę znać nazwiska tego
zdrajcy - przerwał Redgrave – dla mnie jest po prostu łotrem ,
niezależnie od tego, jak go zwą. Ale mów dalej, Albusie..
-
Dalej było już prosto. Alastor nasączył ubrania chłopaka
eliksirem. Jest tak wymyślony, aby nie można było pozbyć się go
nawet w praniu. Nie ma on zbyt wielu ubrań, a Grindewald jest
wyjątkowo skąpy – więc pewnie będzie dalej korzystał ze
szkolnych szat, póki się całkiem nie rozpadną. Nasz
nieświadomy niczego były uczeń opuścił Hogwart wieczorem 25
czerwca. Deportował się z łąki, tuz przed bramą zamku.
- I
co? Widzicie go na mapie? – minister nie mógł opanować
podniecenia.
- Niestety nie, sir. Do tej pory nie udało nam się
go zobaczyć. Sądzimy, że przebywa przez cały czas w kryjówce
Grindewalda, zabezpieczonej przed wszystkimi zaklęciami. Podobnie
ukryto przecież Hogwart. Ale jeśli nasz wychowanek – ba, były
prefekt - wychyli tylko nos , a właściwie kawałek szaty, poza
obręb kryjówki , zobaczymy go natychmiast. Alastor i ja
prowadzimy bez przerwy obserwację. Prędzej, czy później
będziemy go mieli...
- Taaaaak. To przekonujące – powiedział
powoli Redgrave, siadając z powrotem w fotelu. Podniósł
głowę i popatrzył prosto w błękitne oczy Dumbledore'a – A po
co właściwie Grindewald wezwał do siebie tego chłopaka?
- To
proste, sir – hogwarcki mag ponownie się uśmiechnął – ma dwa
cele. Po pierwsze chce wychować sobie następcę. Jest już w mocno
zaawansowanym wieku, a do Kamienia Filozoficznego na szczęście nie
ma dostępu. Wybrał więc bardzo zdolnego młodego człowieka, o
niezwykle silnej aurze mocy. Drugi cel jest równie prosty –
chce zabić MNIE. Wie, że może zbliżyć się do mnie jedynie przy
pomocy kogoś, kto nie wzbudza podejrzeń. Wybrał więc byłego
ucznia...
17 września 1944. Gdzieś w centralnych Niemczech
Tom z trudem
oderwał się od księgi, która właśnie studiował.
Magicznie wzmocniony głos jego mistrza wzywał go do siebie – i
należało zareagować natychmiast. Przez trzy miesiące terminowania
u Grindewalda Tom Marvolo Riddle nauczył się już, że
czarnoksiężnik bardzo nie lubi czekać.
Wyszedł ze swojej
komnaty i długim, mrocznym korytarzem pomaszerował szybko w stronę
dużej sali, gdzie zwykle przebywał Grindewald. Zastał go tuż przy
wielkim stole. Mistrz najwyraźniej przyglądał się mapie. W
powietrzu czuć było coś niepokojącego...
- Wzywałeś mnie,
mistrzu – powiedział Tom, skłaniając głowę.
- A jesteś,
Tom. Doskonale. Mam dla Ciebie małe zadanie. Ale najpierw jedno
pytanie – jak zapatrujesz się na pomoc mugolom? Zwłaszcza innej
narodowości?
- Jak wiesz, panie, mugole są dla mnie jak muchy.
Ich obecność drażni mnie – są tacy prostaccy, tacy
nieokrzesani... i tacy ZWYCZAJNI. A narodowość, panie, nie ma dla
mnie znaczenia – o czym wiesz. Urodziłem się przecież w Anglii –
a jestem tu – czy to nie wystarczający dowód?
- To
prawda, Tom – uśmiechnął się Grindewald. - Większość
czarodziejów nazwałaby to zdradą.. Ale to nieważne. Mam dla
ciebie misję, ale wiąże się ona z koniecznością pomocy mugolom.
Podejdź do stołu i posłuchaj.
Riddle zbliżył się do mapy.
Wyrysowana na niej była szeroka wstęga rzeki – nie, kilku rzek. W
kilku miejscach widać było brunatne plamy miast, resztę zajmowały
burozielone pola i zielone lasy. Grindewald stuknął różdżką
w punkt na mapie – obraz natychmiast zmienił się. Teraz
pokazywała ona duże miasto, położone na dwu brzegach szerokiej
rzeki. Przez błękitna wstęgę przerzucone były dwie czarne krechy
– mosty.
Kolejne stuknięcie różdżki – i kolejna
zmiana. Mapa przedstawiała teraz jakby tylko jedną dzielnicę
miasta – i jeden most. Ze zdumieniem Riddle zobaczył poruszające
się po mapie miniaturowe sylwetki. Młody czarnoksiężnik rozpoznał
figurki żołnierzy – w młodości, spędzonej w mugolskim
sierocińcu nieraz widział piechurów, maszerujących po
ulicach brytyjskich miast.
- Jak wiesz już, opiekuję się
pewnym mugolem.. Jest mi potrzebny, więc czasami mu pomagam. Teraz
właśnie jest taka konieczność. Amerykańscy i brytyjscy
żołnierze, korzystając z białych rozkładanych parasoli (oni
chyba nazywają je „spadochronami"), wylądowali za liniami wojsk
niemieckich. Nie obchodziłoby mnie to, ale mój podopieczny
jest wyraźnie roztrzęsiony, a nie mogę pozwolić na to, by całkiem
się rozkleił... No, i nie lubię Angoli i Jankesów. Pomożemy
więc niemieckim wojskom pobić tych napastników.
- Będę
mógł użyć Zaklęć Niewybaczalnych ? – zapytał wyraźnie
podniecony perspektywą walki chłopak.
- Mój drogi,
przecież nie zamierzam wysyłać cię tam, abyś walczył z
mugolami... Nie, to byłoby poniżej godności czarodzieja, chyba się
z tym zgodzisz? Nie, wszystko, co musimy zrobić, to zmodyfikować
nieco pogodę. To uniemożliwi Anglikom wzmocnienie swoich oddziałów
– a wtedy Niemcy zwyciężą...
- Tylko tyle? Zaklęcie
pogodowe? – Riddle miał wyraźnie zawiedziona minę.
- Tylko,
albo aż, Tom. Jak wiesz, to zaklęcie działa jedynie na określoną
odległość. Musisz więc dotrzeć jak najbliżej pola bitwy i
stamtąd rzucić zaklęcie w kierunku Anglii. To powinno wystarczyć.
Weź płaszcz – wieczory są już chłodne.
- Już biegnę,
panie – Riddle rzucił się w kierunku drzwi. Grindewald zatrzymał
go gestem.
- Nie zapomniałeś o czymś, chłopcze? – kolejny
uśmiech. Niemiecki mag coraz bardziej lubił swojego młodego
podopiecznego. Ten miał wyraźnie zdezorientowaną minę.
- O
czym, panie? – wyjąkał
- GDZIE masz polecieć, Tom.
Chłopiec
uderzył się w czoło. To przecież było takie proste. Podszedł
jeszcze raz do stołu i stuknął różdżką w legendę mapy,
a później przeniósł różdżkę nad miasto.
Pojawił się nad nim jasnoczerwony napis „ARNHEM –
HOLANDIA".
17 września 1944. Hogwart. Szkocja
Alastor
Moody chyba jeszcze nigdy nie biegł równie szybko. W
Hogwarcie nie można było używać aportacji, musiał więc dotrzeć
do prywatnego gabinetu Albusa Dumbledore'a w zwyczajny,
powiedziałby – mugolski sposób. Ciężko dysząc zatrzymał
się przed drzwiami i wysapał hasło. Po chwili wbiegł do niezbyt
dużego pomieszczenia, w którym pełno było dziwnych,
świecących i mrugających urządzeń. Moody nie chciał znać ich
przeznaczenia – sporo z nich było z pewnością
niezarejestrowanych, lub nawet nielegalnych. On jednak miał tu jedno
zadanie – chronić swojego podopiecznego, a nie aresztować go za
łamanie kolejnych dekretów ministerstwa.
- Pokazał się,
Albusie – wydyszał.
Dumbledore poderwał się z fotela.
Książka, którą trzymał na kolanach fuknęła gniewnie,
złożyła kartki i wyraźnie obrażona odpłynęła majestatycznie w
powietrzu, kierując się w stronę biurka.
- Gdzie on jest,
Alastorze? Pokaż – powiedział podnieconym tonem. Trzymiesięczne
wyczekiwanie wyraźnie go już zirytowało.
Moody wyciągnął z
wewnętrznej kieszeni szaty złożoną wielokrotnie płachtę
pergaminu. Rozłożył ją na stoliku, stojącym przy biurku, i
stuknął różdżką w mapę. Ta natychmiast rozjaśniła się
rysunkami. Widniała na niej część jakiegoś nizinnego kraju –
pocięta wieloma rzekami i kanałami. Z północnego wschodu na
południowy zachód przesuwała się po niej niewielka, czarna
sylwetka.
- To on, nareszcie – mruknął Dumbledore. Wyprostował
się i jednym machnięciem różdżki przywołał do siebie
podróżny płaszcz i tiarę (za oknem, jak przystało na
wrzesień na Wyspach, lało jak z cebra). – Myślę, Alastorze –
uśmiechnął się do Moodego i mrugnął okiem – że najwyższy
czas złożyć wizytę panu zastępcy dyrektora Departamentu
Tajemnic. Upoważnił mnie do nachodzenia go o każdej porze dnia i
nocy, jeśli tylko zlokalizujemy naszego ptaszka. Powinien więc być
zadowolony z naszych odwiedzin...
ROZDZIAŁ III
17 września 1944. okolice Arnhem. Holandia.
Tom
lubił latać na miotle. Nie miał ku temu zbyt wielu okazji –
nauczył się tej sztuki dopiero w szkole magii, nigdy nie należał
do domowej drużyny quiddicha – nie miał więc możliwości
częstego treningu. Ale lubił tę specyficzna samotność w górze,
szum powietrza w uszach i zmieniające się przed oczami położenie
horyzontu. Miotła na której leciał była może nieco
kanciasta – ale wykończona w każdym szczególe i na pewno
niezawodna – typowa, niemiecka robota.
Grindewald kazał mu
właśnie na miotle polecieć w okolice pola bitwy. Jak stwierdził –
użycie świstoklika lub aportacji byłoby zbyt niebezpieczne z
powodu zmieniającej się sytuacji - tak jakby mugole mogli zrobić
coś złego JEMU – Tomowi Marvolo Riddle...
Zbliżał się już
do miejsc, gdzie toczyła się walka – z daleka widział
szaroniebieską wstęgę rzeki – to musiał być Dolny Ren. Coraz
lepiej słychać też było odgłosy walki – eksplozje, po których
podnosiły się fontanny ziemi, odgłosy, jakby przeciągano patykiem
po drewnianym parkanie (Riddle nigdy wcześniej nie słyszał
detonacji pocisków artyleryjskich i broni automatycznej).
Leciał dość wysoko, chciał zobaczyć jak najwięcej.
Nagle z
pobliskiego cumulusa wyleciał w jego stronę samolot. Dziwny –
poruszał się prawie bez dźwięku – słychać było tylko szum
przecinanego powietrza. Wyglądał jak olbrzymi, brzydki,
brunatnozielony ptak, z wymalowanymi na burtach i skrzydłach
niebiesko – biało – czerwonymi kokardami. Kierował się
wyraźnie w jego stronę – i choć młodego czarnoksiężnika
chroniło Zaklęcie Niewidzialności (tego zdążył już nauczy go
mistrz), Riddle odruchowo uchylił się przed zderzeniem. Zrobił
ostry zwrot - i o mało nie zderzył się z drugim, podobnym
latającym aparatem – z pewnością wytworem mugoli. Śmieli mu
wejść w drogę...
Wyszarpnął z kieszeni różdżkę.
Jedno zaklęcie – i w przedniej części bliższego samolotu
widniała wielka dziura. Ze zdziwieniem Tom zobaczył ludzi
siedzących wewnątrz tej latającej machiny. Mugoli – zapewne
żołnierzy brytyjskich. Mugolskich Anglików, takich jak jego
znienawidzony ojciec...
Kolejne zaklęcia posypały się jak grad.
Obydwa samoloty runęły w dół jak kamień i chwilę później
roztrzaskały się na podmokłych łąkach. Nikt nie mógł
wyjść z tego żywy. Królewskie Siły Powietrzne straciły
właśnie dwa szybowce desantowe Horsa, które zabłąkały się
za daleko od strefy lądowania...
Dziesięć minut później
Tom wylądował tuż przy nabrzeżu Dolnego Renu. W najbliższym domu
ukrył swą miotłę, zabezpieczywszy ją zaklęciem. Z miejsca,
które wybrał na punkt obserwacyjny, widać było doskonale
potężne przęsła wielkiego, betonowo - żelaznego mostu drogowego,
łączącego dwie dzielnice Arnhem. Po jednej stronie widać było
angielskich żołnierzy w łaciatych kombinezonach i czerwonych
beretach, lub łatwych do rozpoznania płaskich hełmach. Po drugiej
stronie w zakamarkach i załomach murów kryli się ludzie w
czarnych lub szarozielonych mundurach. Niektórzy nosili
garnkowate hełmy, inni czarne berety z charakterystycznym emblematem
dwu błyskawic. Ze swojego miejsca Tom mógł bez kłopotu
obserwować starcie 1 Dywizji Spadochronowej Armii Brytyjskiej z
jednostkami 9 i 10 Dywizji Pancernej Waffen SS. Ale pora teraz była
na wykonanie zadania. Popatrzeć, jak mugole wybijają się nawzajem,
można było później.
Tom skierował różdżkę na
najbliższą chmurę i wymówił Zaklęcie Pogodowe. Obłok,
który jeszcze przed chwilą przypominał spacerującego po
niebie puchatego baranka, zmienił kolor na szarosiny – zaczął
rosnąc i puchnąć. Wkrótce przesłonił pół nieba –
a rozciągał się coraz bardziej na południowy zachód i
zachód. Lunął deszcz. Jednego Tom mógł być pewien –
nawet dobry czarodziej na miotle miałby teraz problemy z lataniem. A
cóż dopiero zwykli mugole...Taka pogoda powinna utrzymać się
do zmroku, co miało nastąpić już wkrótce. A jutro Tom
ponowi zaklęcie...
17 września 1944. Arnhem. Holandia. Na drugim brzegu Renu.
Generał Robert Urquahart nie miał
powodów do zadowolenia. Jego dywizja, zamiast uderzyć w
pustkę, wylądowała niemal na głowach 2 dywizji przeciwnika. Co
prawda rozproszonych i pozbawionych większości sprzętu, ale
walczących z determinacją. Potrzebował rozpaczliwie uzupełnień –
w Wielkiej Brytanii na hasło do odlotu czekały dalsze jednostki - 4
Brygada Spadochronowa i 1 Polska Samodzielna Brygada Spadochronowa.
Zamiary alianckich sztabowców pokrzyżowała jednak pogoda –
zarówno nad Anglią, jak i nad Holandią wisiała gruba
warstwa chmur i lał rzęsisty deszcz. Urquahart odwrócił
głowę znad mapy, w która wpatrywał się przez dłuższą
chwilę, spojrzał w niebo, a następnie zagadnął stojącego obok
dowódcę jednej z jego brygad – Pipa Hickesa.
- Pip,
pogoda sprzysięgła się przeciwko nam. Nie sądzisz, że jakieś
ciemne moce pomagają tym cholernym szwabom?
18 września 1944. Londyn.
Korneliusz Knot z pewnością nie wyglądał na
zachwyconego wizytą dwóch niespodziewanych gości. Z
trudnością podniósł głowę z poduszki i rozejrzał się
nieco półprzytomnie po swojej sypialni. Alastor Moody swoim
zwyczajem stanął w kącie bez ruchu. Dumbledore natomiast usiadł w
stojącym niedaleko łóżka fotelu i wyraźnie czekał na
odzyskanie przez gospodarza pełni władz umysłowych. Nie było to
łatwe – w końcu dochodziła druga w tu
robicie.. o tej porze... – wyraźnie mówienie też nie
przychodziło Knotowi łatwo. – Macie szczęście, że nie
potraktowałem was jakimś zaklęciem.. Składać wizyty w środku
nocy...
- Do zaklęcia potrzebowałbyś tego, Korneliuszu –
uprzejmym tonem powiedział Dumbledore i podał Knotowi różdżkę
– jego własną. – Alastor wyjął ci ją spod poduszki, zanim
cię obudziliśmy. Tak, na wszelki wypadek.. A teraz bądź uprzejmy
wstać i załatwić nam natychmiastową audiencję u ministra. Mamy
mu cos ciekawego do powiedzenia.
Knot poderwał się na równe
nogi, z rozmachu gubiąc cytrynowego koloru szlafmycę. –
Znaleźliście Podróżnego ? – krzyknął, aż siedząca nad
kominkiem sowa otworzyła oczy i wygruchała coś – raczej
nieuprzejmie.
- Owszem. Ale to chyba powinno pozostać tajne, więc
bądź uprzejmy mówić nieco ciszej – burknął z kąta
Moody.
- Tak, oczywiście, natychmiast – Knot wyraźnie
podniecony, krzątał się po pokoju, jednocześnie naciągając
ubranie na pidżamę i próbując coś napisać na dwu
kawałkach pergaminu. Wepchnął je sowie w dziób – ta
natychmiast wyleciała przez otwarte okno. Po kilku minutach
powróciła, niosąc wąski pasek z odpowiedzią. Knot wyrwał
sowie pergamin - przeczytał go łapczywie i uśmiechnął się.
-
Minister Redgrave już na nas czeka. Wezwał też szefa Wydziału
Uderzeniowego Departamentu Tajemnic. Znacie Haralda Weasleya?
Podróż
do gabinetu Ministra magii odbyła się błyskawicznie, użyli do
tego celu alarmowego świstoklika. Knot był z niego bardzo dumny,
pozwalał mu wszak na dostęp do Redgrave'a w dowolnej chwili. Gdy
wstali z pięknie ozdobionego parkietu, gospodarza nie było jeszcze
w gabinecie. Moody obejrzał wszystkie kąty, po czym stanął w
pobliżu drzwi, Dumbledore wyczarował dzbanek herbaty i filiżanki i
usiadł naprzeciw biurka, zaś Knot jak oszalały biegał po całym
pomieszczeniu. Redgrave przyszedł po kilku minutach – starannie
ubrany. Towarzyszył mu dość wysoki czarodziej w okularach, z bujną
rudą fryzurą.
- Witam panów. O – widzę, że ktoś
pomyślał o herbacie, przyda się nam o tej porze... – minister
usiadł w swoim fotelu za biurkiem – Siadajcie, moi drodzy.
Alastorze, Albusie – znacie Haralda, prawda?
- Oczywiście,
panie ministrze, byliśmy razem w Gryffindorze, ja co prawda w sporo
starszej klasie – powiedział Dumbledore – dla Alastora Harald
jest szefem – więc raczej też go zna... Przejdźmy może od razu
do rzeczy. Namierzyliśmy Podróżnego.
- Gdzie jest? –
zapytał Redgrave, a Knot z ciekawości niemal pożarł wzrokiem
hogwarckiego nauczyciela .
- Przeleciał z centralnych Niemiec do
Holandii, sądzimy, że użył miotły. Wylądował w mieście Arnhem
i myślę, że do tej pory tam przebywa – Dumbledore spojrzał w
stronę Moodyego, który kiwnął potakująco.
- W Arnhem,
mówisz Albusie?... Ciekawy zbieg okoliczności.. – Redgrave
wydawał się być autentycznie zaskoczony. Zamilkł, przez chwilę
wyraźnie coś rozważał.
- Sprawa jest chyba poważniejsza, niż
przypuszczaliśmy. Dwie godziny temu byłem u premiera. Poinformował
mnie on, że mugolskie wojska – nasze i amerykańskie – uderzyły
właśnie na Holandię z powietrza, korzystając z urządzenia
pozwalającego na powolne opadanie – nazywa się to chyba
„spadochronem". Zaskoczyli Niemców – ale od popołudnia
nad Holandią załamała się pogoda – nie można dostarczyć
posiłków. Premier, pytał, czy możemy jakoś pomóc –
obiecałem to rozważyć. Tymczasem okazuje się, że
najprawdopodobniej załamanie pogody wywołał podopieczny
Grindewalda... Możemy pomóc brytyjskim żołnierzom, albo
dopaść Podróżnego... Albo jedno i drugie razem.
- Nie
możemy, sir. – powiedział cicho Dumbledore. – Albo jedno, albo
drugie...
- Dlaczego tak sądzisz, Albusie? - zdziwił się
Redgrave. Dumbledore położył palec na ustach i pokazał głową w
kierunku Knota i Weasleya.
- Dosyć już tych twoich zasad
bezpieczeństwa, Albusie. Nie pora na zabawę w Lawrence'a z
Arabii. Swoją drogą, jak mugole nie wpadli na to ,że był naszym
agentem... Ale, to nie na temat. Mów, Dumbledore. Od teraz
Harald i Korneliusz mają pełny dostęp do tej sprawy.
- Jak pan
sobie życzy, panie ministrze. Nie możemy pomóc mugolom i
namierzyć Grindewalda jednocześnie. Gdybyśmy przełamali zaklęcie
pogodowe, Grindewald lub Podróżny natychmiast zorientują
się, że w pobliżu działa jakiś wyszkolony czarodziej – i
zwinie manatki, zanim zdążymy ustalić, gdzie leci. Dlatego właśnie
powiedziałem, że albo jedno, albo drugie. Decyzja należy do pana –
możemy przełamać zaklęcie, albo kontynuować nasz plan.
Redgrave
przez dłuższą chwilę wpatrywał się w stos pergaminów na
jego biurku. Wreszcie podniósł wzrok.
- Grindewald stanowi
śmiertelne niebezpieczeństwo dla całego naszego świata –
porażka mugoli w Holandii nie. Nie mamy wyboru, panowie.
Kontynuujemy plan Podróżny. Haraldzie – jakie siły mamy do
dyspozycji?
- Hmm, no , mamy problem... – wymruczał szef
Wydziału Uderzeniowego, wyraźnie skonfundowany. - Nasze brygady
uderzeniowe poniosły ostatnio spore straty..
- Przecież,
mówiłeś, że w gotowości mamy co najmniej dwie grupy –
Knot zerwał się z fotela – Co z Trójką?
- No cóż,
Korneliuszu – jak pamiętasz, sam ich wysyłałeś do Grecji,
Jugosławii, a ostatnio do Francji, wszędzie współpracowali
z mugolami. Dowódca grupy, Keith Mallory został ranny w
ostatniej wyprawie – ciągle jest w św. Mungo... Andrea Stavros
poprosił o urlop dla uregulowania spraw rodzinnych i zaszył się
gdzieś na greckich wyspach. Nie mamy z nim szybkiego kontaktu. Sowa
leciałaby kilka dni... W Londynie jest jedynie ten Amerykanin Dusty
Miller...
- A co z grupą Smitha? – Knot był wyraźnie wściekły
– zwłaszcza, iż Dumbledore spoglądał na niego spod oka, jakby
chciał powiedzieć „A nie mówiłem?"
- Niestety, Smith
i Shaffer są wyłączeni z akcji. Smith podczas ostatniej misji
musiał użyć Zaklęcia Przyczepnego podczas walki na dachu kolejki
linowej. Chyba coś poszło nie tak, bo do tej pory nie może nawet
wejść na schody... A Shaffer musiał wracać do Ameryki –
tamtejszy Wydział chciał wysłać go na Filipiny.
- Przepraszam,
panowie, ale przysłuchując się waszej rozmowie dowiedziałem się
właśnie, że nie mamy ludzi do przeprowadzenia naszego planu. Czy
tak? – minister nie ukrywał irytacji.
- Niezupełnie, sir –
Dumbledore nadal wydawał się spokojny. – Nie potrzebujemy
wielkiej liczebnie brygady. Z tego, co powiedział Harald wynika, że
możemy liczyć na Dustego Millera – tak się składa, że go
znam... A jest jeszcze przecież Alastor. Poradzimy sobie. Proszę
tylko wydać polecenie.
Redgrave wstał z fotela. Przez chwilę
spacerował po pokoju, rozmyślając nad czymś. W końcu zatrzymał
się – i nawet uśmiechnął.
- W porządku, panowie. Nie mamy
wyboru. Haraldzie, proszę wezwać tego Millera. Niech razem z Moodym
ruszają jak najszybciej do Holandii. Szkoda każdej
godziny.
ROZDZIAŁ IV
18 września 1944. Londyn. Kwatera Główna Departamentu Tajemnic.
Dusty Miller z
pewnością nie wyglądał na pogromcę czarnoksiężników.
Pociągła, gładko wygolona twarz, szpakowate włosy – wysoka i
chuda sylwetka – to wszystko najbardziej kojarzyło się z
przedsiębiorcą pogrzebowym, albo pozbawionym poczucia humoru
urzędasem niskiego szczebla. Nie należy jednak sądzić po pozorach
– zwłaszcza czarodziejów. Dusty był jednym z najlepiej
wyszkolonych agentów pracujących dla Departamentu Tajemnic i
miał na swoim koncie wiele sukcesów.
Był jednak także
zmęczony. Od czterech lat pracował niemal bez wytchnienia. Przez
kilka ostatnich dni 20 godzin na dobę opowiadał jakiemuś
szkockiemu oficerkowi wywiadu (MacLean – czy jak -mu-tam) w
szczegółach o akcjach na wyspach Grecji i w Jugosławii.
Ledwo zdążył ułożyć się do łóżka, nadleciała
alarmowa sowa z wezwaniem od jego szefa. Wszystko to nie mogło
powodować zachwytu na jego twarzy. Wparował do gabinetu Weasleya z
wyraźnym niezadowoleniem.
- Komendancie, czy ja naprawdę muszę
odzwyczajać się od snu? Nawet Eliksir Świeżości już nie
pomaga... – przerwał nagle, wpatrzony w postać człowieka,
siedzącego przy kominku w głębi gabinetu. – Albus – jak się
masz?
Z wyciągniętymi szeroko rękami ruszył na powitanie
dobrego znajomego. Dumbledore odwzajemnił uścisk.
- Jak się
masz, Dusty. Ile to już lat się nie widzieliśmy – uśmiechnął
się do szczupłego Amerykanina.
- Sześć, nie , siedem –
odparł Miller. – Ostatnio chyba w ...
- Panowie wybaczą, że
przerwę wspominki, ale mamy robotę do wykonania – sucho oznajmił
swą obecność Korneliusz Knot, wstając z fotela i podchodząc do
biurka Weasleya. – Miller, czy jest pan gotowy do kolejnego
zadania?
- Na ile może być gotowy ktoś, kto z ostatnich 72
godzin przespał tylko 8 – odparł zapytany, przecierając oczy. –
Jaka to robótka ?
- Trzeba namierzyć pewnego czarodzieja,
a następnie śledzić go tak, by ustalić miejsce, gdzie mieszka na
stałe. Trzeba jednak samemu pozostać nie wykrytym... Taak, tak bym
to chyba wyraził – gospodarz gabinetu Harald Weasley uznał za
stosowne również się odezwać. – Będzie pan działał z
obecnym tu Alastorem Moodym. Poznajcie się, panowie.
Moody
porzucił najbardziej ulubione przez siebie miejsce w ciemnym
narożniku i podszedł do Millera. Podał mu rękę i – o dziwo –
uśmiechnął się.
- Słyszałem o panu wiele dobrego od
Stavrosa.. Mówił, że jest pan naprawdę dobry w swoim fachu,
choć ma pan czasami niewyparzony język..
- Taka już moja natura
– mruknął Miller – Zna pan Andreę?
- Poznaliśmy się w
Egipcie, w 1942, miałem tam małą robótkę. Spotkaliśmy się
niedawno, tuż przed jego wyjazdem. Podobno w trójkę z
Mallorym sporo narozrabialiście. Co u Keitha?
- Tego upartego
Nowozelandczyka też pan zna? Świat jest mały... – Miller też
się uśmiechnął – To gdzie przyjdzie nam tym razem pracować?
Chiny, Południowa Afryka ?
- Niestety nie, Miller – Knot nadal
był wyraźnie naburmuszony – Znacznie bliżej. Lecicie do
Holandii.
- Holandia... Kraj tulipanów, tam i drewnianych
sabotów – mruknął pod nosem Miler – A jakieś konkretne
miejsce ?
- O tym dowie się pan tuż przed odlotem, od swojego
przyjaciela Dumbledore'a – z grymasem na twarzy oznajmił Knot. –
Za pół godziny. Ma pan czas na zabranie swojej miotły i
spakowanie szczoteczki do zębów – o ile wy, mieszkańcy
kolonii, używacie ich kiedykolwiek...
- Zawsze ta błękitna
krew. Mania wielkości, nic innego... – wymruczał Miller pod
nosem, kierując się razem z Moodym w stronę wyjścia. Już w progu
zatrzymał się i obrócił w stronę Weasleya.
- Jeszcze
jedna sprawa, komendancie. Nie zdążyłem dokończyć raportu. Ten
Szkot jest strasznie męczący, wypytuje mnie o najdrobniejsze
szczegóły. Nigdy jeszcze czegoś takiego nie przechodziłem.
- Nie martw się, Dusty – Harald Weasley uśmiechnął się
lekko – Alistair jest może trochę zbyt dokładny, ale taka już
jego lekarska natura. To magomedyk z zawodu, pracował dla nas na
okrętach Marynarki Królewskiej. Był ranny, do nas trafił na
coś w rodzaju rekonwalescencji, więc chciałem mu dać lekkie
zajęcie. Nie wiedziałem, że tak się do tego zapali... Ostatnio
mówił coś o jakiejś książce. Może przejdziesz do
historii ? Tak, czy inaczej, dokończysz po powrocie.
18 września 1944. Arnhem. Holandia
Gdzieś w pobliżu rozległ
się huk eksplozji. Tom poderwał głowę. Spał zaledwie kilka
godzin. Zanim znalazł ten opuszczony dom i ułożył się na
rozległym małżeńskim łożu, przez całą noc obserwował walkę.
Nigdy dotąd nie widział z tak bliska, jak jeden człowiek zadaje
drugiemu śmierć. Sam po raz pierwszy zabił w chwili, gdy przybył
do Mistrza. To jednak stało się niemal odruchowo – ten
niemagiczny żołnierz stał niemal dokładnie w miejscu, gdzie się
aportował... Tych Anglików w samolotach zabił w napadzie
wściekłości , w końcu ta ich niezgrabna maszyna omal nie zrzuciła
go z miotły.. Teraz obserwował śmierć na spokojnie. I coraz
bardziej podobał mu się ten widok.
Mugole oczywiście robili to
na swój niezgrabny, pozbawiony wdzięku sposób. Magia
daje tutaj tyle możliwości... Będzie co studiować, kiedy powróci
do Mistrza. Ale najpierw musi wykonać powierzone mu zadanie.
Wstał
z łóżka i podszedł do okna. Już dawno straciło ono szyby,
wychylił więc głowę na zewnątrz. To, co zobaczył, zdumiało go.
Dookoła miasta na niebie widać było czarne obłoczki dymu, z ziemi
w górę biegły kolorowe błyski, jak koraliki nanizane na
sznurek. Huk dobiegał ze wszystkich stron Na północnym
zachodzie widać było samoloty – część z nich była podobna do
tych, które poprzedniego dnia strącił. Inne, większe i
bardziej hałaśliwe, wyrzucały ze swoich trzewi ludzkie sylwetki –
nad którymi po chwili rozkwitały różnokolorowe
płócienne parasole. Najwyraźniej Anglicy ponowili uderzenie,
a on spokojnie spał i nie powstrzymał tego. Był wściekły na
siebie do tego stopnia, że nie pomyślał nawet o niezadowoleniu
Mistrza... To on zaniedbał swoich obowiązków i musi teraz to
naprawić.
Wybiegł przed dom i skierował różdżkę w
stronę samolotów. Błysk zaklęcia przypominał te koraliki z
mugolskich stanowisk, biegnące ku niebu. Trzy samoloty, jeden po
drugim, trafione zaklęciami w obłędnym młyńcu spadły w dół.
Inne odleciały. Ucichł nieco hałas wybuchów. Walka toczyła
się już teraz tylko na ziemi. W kilku miejscach – Tom słyszał
odgłosy eksplozji przy moście, oraz gdzieś za miastem, tam, gdzie
lądowali żołnierze na parasolach. Pora była najwyższa, aby
zająć, się tym, po co tu przybył. Znów skierował różdżkę
ku niebu i wypowiedział Zaklęcie Pogodowe. Tym razem postanowił
utrzymać je nieco dłużej – tak, aby działało na większą
odległość. Chmury, deszcz i mgła powinny utrzymywać się nie
tylko tam, gdzie samoloty chcą zrzucać swój ładunek, ale
także tam, skąd przylatują – w Belgii i za Kanałem – w
Wielkiej Brytanii. Dla wyspiarzy plucha to w końcu normalna
rzecz...
18 września 1944, nad Arnhem. Holandia.
Dwie czarno ubrane
postacie lecące na miotłach nie są widokiem zbyt często
spotykanym. Nic więc dziwnego, że Dusty Miller kręcił się, jakby
siedział na jeżu. Przez całą drogę z Londynu chronili się –
on i Moody, za Zaklęciem Niewidzialności. Teraz jednak, kiedy
zbliżali się do miejsca lądowania, musieli pozbyć się tej
osłony, aby dokładnie przyjrzeć się ziemi pod nimi.
-
Peleryna–niewidka byłaby lepsza – Miller musiał krzyknąć, aby
przebić się przez nieustanny odgłos wybuchów na dole. -
Zaraz jakiś niemagiczny żołnierz podniesie głowę i zapoluje na
nas. Lądujmy wreszcie!
Moody machnął ręką w stronę
niewielkiego placu, ze wszystkich stron otoczonego kamienicami. Część
z nich była uszkodzona - ale niektóre wyglądały na nadające
się do zamieszkania. Sunąc nisko nad samymi dachami przemknęli w
tę stronę i wylądowali niemal na środku placu. Wzięli miotły
pod pachę i przebiegli do najbliższej bramy.
- Lepiej wyjmij
różdżkę, Al. – Miller trzymał już swoja w ręku. –
Mugolscy żołnierze, zwłaszcza podczas wojny mają niemiły zwyczaj
najpierw strzelać, a potem zadawać pytania. A te ich pociski są
cholernie szybkie... Lepiej chodźmy do środka, rozejrzeć się
trochę i popatrzeć na tę twoja cudowna mapę.
Pustą klatką
schodową weszli na drugie piętro. Prostym Alohomora otworzyli drzwi
i weszli do ciemnego, zagraconego mieszkania. Moody podszedł do
najbliższego okna i rozsunął grube zasłony. Na stole rozłożył
duży arkusz pergaminu i stuknął w niego różdżką.
Pochylili
się nad mapą, szukając małego, czarnego punktu.
- Jest –
Moody pokazał mikroskopijną, ciemną figurkę. Stała ona na
oznaczeniu symbolizującym ciąg domów przy nadbrzeżnym
bulwarze. - Jest gdzieś tam – machnął ręka w stronę okna. –
Musimy się tam przedostać.
- Gdzieś? – mina Millera wyraźnie
przedstawiała jego opinię o wynalazku angielskiego czarodzieja. –
Myślałem, że możemy go zlokalizować co do jarda. Coś kiepski
ten wasz magiczny plan.
- To nie plan, tylko mapa – burknął
Moody. – Do tego prototyp, więc nie działa idealnie. Ale
przynajmniej wiemy, gdzie go szukać. Idziemy. – skierował się w
stronę wyjścia. Miller ani drgnął. Auror zmierzył go spojrzeniem
od stóp do głowy – No, o co znowu chodzi ? – warknął –
Przecież wiem, że masz coś na końcu języka.
Miller pokręcił
głową.
– Al... Na pewno jesteś doskonałym łapaczem
czarnoksiężników, ale o wywiadowczej robocie pojęcie masz
takie samo, jak ja o wspinaczce wysokogórskiej. Albo i
mniejsze – aż wstrząsnął nim dreszcz na wspomnienie skalistego
urwiska na południowym skrawku greckiej wyspy Nawarony. Musiał na
nie wejść w ubiegłym roku i do tej pory czasami śniło mu się po
nocach – Jak masz zamiar dojść do bulwaru niezauważony w tym
stroju ? – wskazał ręką na długi czarny płaszcz czarodzieja i
spiczasta tiarę Moody'ego.
Auror obejrzał swoje szaty, jakby
widział je pierwszy raz.
- Taaak, masz rację. Potrzebujemy
mugolskich ubrań. Najlepiej mundurów, żeby nie odróżniać
się od otoczenia. Tylko skąd je weźmiemy?
- O to się nie
martw. – Amerykanin machnął ręka lekceważąco – Dusty Miller
załatwiał nie takie rzeczy. Przy okazji dowiemy się, co słychać
w miasteczku...
Nieobecność Millera, Moody wykorzystał na
dokładne przestudiowanie mapy. Kiedy usłyszał stukot kroków,
schował się w kącie pokoju i wyciągnął różdżkę w
stronę wejścia. Środki ostrożności okazały się niepotrzebne.
Przez drzwi przesunął się Miller, wiodąc różdżką w
powietrzu nosze, na których leżało dwóch ogłuszonych
niemieckich żołnierzy.
Machnięciem umieścił je na podłodze i
uśmiechnął się szelmowsko.
- Mówiłem, że to łatwe?
Najpierw chyba ich przesłuchamy. I nie chce mi się ich rozbierać,
może sami to zrobią, co? – klęknął przy bliższym żołnierzu,
wyciągnął różdżkę w jego stronę i mruknął –
Enervate.
Żołnierz podniósł głowę i potrząsnął nią.
Najwyraźniej nie wierzył własnym oczom.
- Kto... kim jesteście
– zapytał półprzytomnie.
- To ja będę zadawał
pytania, a ty będziesz odpowiadał – warknął po niemiecku Moody,
celując różdżką w jeńca – W ten sposób nie
stanie ci się krzywda.
Żołnierz, wyraźnie jeszcze
oszołomiony, nie ukrywał niczego. Opowiedział o ciężkich walkach
w mieście, które toczył od wczoraj jego oddział. Kiedy
skończył, bez oporu zdjął mundur. Moody ponownie ogłuszył go
zaklęciem i zabrał się za przesłuchiwanie drugiego Niemca.
Ten
jednak był znacznie bardziej hardy, niż jego kolega. Wysoki,
jasnowłosy i niebieskooki, w czarnym mundurze z wypustkami z białą
błyskawicą na kołnierzu, odpowiadał jedynie monosylabami, lub
milczał. Moody odwrócił się w stronę Millera.
- Ech,
gdybym miał odrobinę Veritaserum, rozwiązałbym język temu
szczeniakowi. Szkoda... Ale niech wyskakuje z munduru – nie mamy
czasu...
Na dźwięk angielskich słów Niemiec poderwał
się z podłogi.
- Angielska świnia – warknął, zaciskając
pięści.
- Właśnie, że nie angielska. – odpowiedział
flegmatycznie Miller i ogłuszył jeńca Drętwotą. – Chyba to już
kiedyś mówiłem... Al, ten jest wyższy od drugiego, mundur
będzie bardziej pasował na ciebie. Rozbierzesz go?
Kwadrans
później dwóch żołnierzy niemieckich, jeden w
mundurze Wehrmachtu z naszywkami kaprala, drugi w uniformie oficera
Waffen SS, ściskając pod pachą miotły (na szczęście z daleka
nie różniące się specjalnie od karabinów),
przemykało pod ścianami kamienic w stronę nadrzecznego bulwaru.
Dotarli doń i skręcili w stronę widocznego z daleka mostu.
-
Dobrze, to gdzieś tu – cicho powiedział Moody. – Aby użyć
Zaklęcia Pogodowego, będzie musiał wyjść na otwartą przestrzeń.
Zaczekamy w tym domu...
ROZDZIAŁ V
25 września. Arnhem. Holandia.
Nie sądzili, że
przyjdzie im tyle czekać na kolejną cześć zadania. Młody Riddle
(tylko Moody znał jego nazwisko) najwyraźniej chciał wykonać
swoje zadanie do końca. Codziennie od rana rzucał zaklęcia,
utrudniając alianckiemu lotnictwu działanie nad terenem bitwy.
Znaleźli go jeszcze wieczorem tego samego dnia, w którym
przybyli do Arnhem. Zza okna obserwowali wysokiego, ciemnowłosego
chłopaka w czarnym płaszczu (na lewej piersi nosił jeszcze
naszywkę Hogwartu – Dumbledore miał racje co do skąpstwa
Grindewalda), który kierował różdżkę ku niebu i
mruczał cos pod nosem. Moody poznał go natychmiast, w końcu
widywał dość często na korytarzach szkoły, w której
oficjalnie przebywał jako pomocnik woźnego. Miller obejrzał przed
odlotem fotografię Riddle'a z jego szkolnych akt – młody
czarnoksiężnik nie zmienił się wcale.
Od tego czasu
codziennie starali się śledzić każdy ruch Podróżnego. Nie
mogli rzucać się w oczy, ale po pierwsze – obaj mieli duże
doświadczenie w dyskretnej inwigilacji, po drugie zaś – bardzo
przydatne okazały się niemieckie mundury. Riddle nie zwracał
zbytniej uwagi na mugoli. Owszem, starał się nie rzucać im w oczy,
ale też nie obserwował nich – przynajmniej jeśli siedzieli
cicho. A brygada uderzeniowa Departamentu Tajemnic ( ich kodową
nazwę M-kwadrat za zabawną uznał tylko Dumbledore) robiła tyle
hałasu, co starająca się ukryć przed stadem kotów polna
mysz.
Bitwa dogasała. Walki w samym mieście skończyły się już
trzy dni temu – niemieccy żołnierze wzięli do niewoli resztki
angielskich oddziałów, do tej pory broniących się przy
moście na Dolnym Renie. Moody i Miller obserwowali z daleka
kolumienkę jeńców prowadzonych ulicą. Większość z nich
była ranna, wszyscy wyglądali na zmęczonych do kresu
wytrzymałości. Mundury wisiały na nich w strzępach, buty mieli
podarte od biegania po gruzach. Ale mimo to głowy trzymali wysoko
zadarte, jakby całą swoją postawą chcieli dać wrogom do
zrozumienia, że pokonano ich dopiero po krwawej walce, w której
nieprzyjaciel poniósł znacznie większe straty, niż sam
zadał. „Czerwone diabły" nawet w drodze do obozu jeńców
zachowywały fason.
- Biedne chłopaki, nawet jeśli mugole –
mruknął pod nosem Moody. – Chętnie posłałbym parę zaklęć w
stronę tych strażników...
Jakiekolwiek działanie nie
wchodziło w grę. Angielski auror i amerykański agent pamiętali o
poleceniach, wydanych na przedodlotowej odprawie. „Głównym
i jedynym zadaniem jest zlokalizowanie miejsca pobytu Grindewalda.
Musicie w ślad za Podróżnym dotrzeć jak najbliżej do jego
kryjówki i pozostać niezauważeni. Jakiekolwiek inne
zachowanie potraktowane zostanie jako niewykonanie rozkazu.". Mogli
jedynie współczuć – i czekać.
Moody obserwował okna
domu, w którym zatrzymał się Riddle. Udało się to ustalić
stosunkowo łatwo, młody czarnoksiężnik nie miał bladego pojęcia
o pracy w warunkach konspiracji. Nie zmieniał kryjówki, ani
swoich utartych już ścieżek. Nawet nie oglądał się za siebie.
Od pięciu dni wiedzieli, że całe dnie spędza na drugim piętrze
częściowo uszkodzonego domu przy nadrzecznym bulwarze. W nocy zaś
wymyka się bliżej strefy walk. Obserwował je z chorą dla Moodego
fascynacją. Coraz mniej podobało mu się zachowanie tego
dzieciaka...
- Dusty, wstawaj. Chyba coś się dzieje – machnął
ręką za siebie, trafiając Millera w głowę. Amerykanin swoim
zwyczajem każdą wolną chwilę wykorzystywał na sen. Jak
twierdził, miał w tej dziedzinie czteroletnie zaległości.
-
Nie uwierzysz, co mi się śniło... – przeciągnął się agent. –
Duża butelka doskonałego burbona. Nie tej waszej nalewki na
myszach, którą nazywacie Starą Whisky O-Jakiegoś-Tam. Do
tego porządny stek, frytki i gotowana kukurydza – a to wszystko w
„Witch House" w Salem. Mówię ci Al – najlepsza knajpa
dla czarodziejów w całych Stanach. Po tym waszym angielskim
żarciu człowiek tęskni za czymś pożywnym.. – Mówił bez
przerwy, ale jednocześnie w ciągu kilkunastu sekund był już
ubrany i stał z różdżką w ręku, gotowy do działania. –
Dzieciak zmienia adres ? - zapytał cicho, przysuwając się do
okna.
- I to chyba na dobre – szepnął Moody. - Wyszedł z
miotłą. Dotychczas tego nie robił.
Tom miał
prawo czuć się dumny. W końcu bardzo niewielu osiemnastoletnich
czarodziejów mogło osobiście tworzyć historię – nawet
jeśli była to tylko historia tej gorszej, niemagicznej części
świata. Wykonał swoje zadanie. Anglicy wycofywali resztki swoich
żołnierzy na drugi brzeg Renu. Kilkanaście minut temu dotarła do
niego sowa z wezwaniem od Mistrza. Pora było wracać do Niemiec.
Zapadł już zmrok – będzie bezpieczny nawet bez Zaklęcia
Niewidzialności.
Przełożył nogę przez miotłę i odepchnął
się stopami od ziemi. Szybko wzleciał na wysokość kilkuset stóp
– stamtąd miał już doskonały widok na ruiny miasta i pole
dogasającej bitwy. Zatoczył jeszcze krąg nad bulwarem, który
tak dobrze poznał przez ten ostatni tydzień, a później
skierował się na północny wschód. Pozostało do
zrobienia już tylko jedno...
Zza pazuchy wyciągnął różdżkę.
Już dawno zdecydował, że musi zostawić po sobie jakąś
wiadomość, widoczny znak jego działalności – jego sukcesu. W
książce, którą przeczytał jeszcze jako podopieczny
mugolskiego sierocińca, napisane było sporo o herbach – w dawnych
czasach rycerze używali ich do oznakowania swojej osoby i
podkreślenia znaczenia miejsca, w którym przebywali. Tom
postanowił więc ustanowić własny herb. Będzie go nosił i
rysował w miejscach, które uzna za ważne. Będzie go nadawał
swoim sprzymierzeńcom i zwolennikom – miał być przecież
największym czarnoksiężnikiem na ziemi.
Machnął różdżką
i wykrzyknął zaklęcie – ułożone przez siebie kilkanaście
miesięcy temu. Po raz pierwszy miał pokazać całemu światu swój
Mroczny Znak.
- Morsmordre!
Na niebie ukazała się błyszcząca
nieziemskim, ponurym światłem ludzka czaszka. Spomiędzy zębów
wysuwał się wąż. Zimny, zielony blask trupim światłem oblał
całą okolicę.
26 września. nad zachodnią
Holandią.
Miller i Moody wskoczyli na miotły natychmiast po
odlocie Podróżnego. Nie musieli poruszać się zbyt szybko –
na otwartej przestrzeni ciemna sylwetka na miotle wyraźnie odcinała
się od nieco jaśniejszego nieba. Wystarczyło tylko pozostać
blisko ziemi, tak, aby ukryć się w jej cieniu...
Miller
doskonale trzymał się na miotle. Jego szczupła postać przylgnęła
niemal do ostro ciosanej rączki. Leciał z głową przekręcona w
bok – obserwował swój cel. Nieświadomie zbliżał się
coraz bliżej i bliżej... Ostry blask, który znienacka
pojawił się na niebie, niemal go oślepił. Nieświadomie zadarł
miotłę i skierował się do góry.
Ernest Dietl od niedawna pełnił odpowiedzialną funkcję działonowego. Trafił do jednostki prosto po przeszkoleniu w jednostce ćwiczebnej artylerii przeciwlotniczej, w spokojnych do niedawna Prusach Wschodnich. Z Lotzen skierowano go do baterii, strzegącej jakiegoś tajemniczego zamku – a właściwie starych ruin, otoczonych lasem. Nie było to zbyt trudne zadanie – w tym rejonie Niemiec alianckie samoloty pojawiały się rzadko. Tam właśnie, w niewyjaśnionych okolicznościach zginął jego dowódca działonu i Dietla awansowano na jego miejsce. Przed tygodniem przerzucono ich wraz z całym pułkiem w alarmowym tempie do Holandii, aby utworzyć zaporę dla samolotów transportujących brytyjskich i amerykańskich skoczków, oraz zaopatrzenie dla nich. Wprawdzie alianci nie mieli zwyczaju latania po nocy w tych okolicach, Ernest pełnił jednak służbę w przewidziany regulaminem sposób. Nie odrywał czoła od okularu celownika. Na południowym zachodzie , niezbyt wysoko, pojawił się nagle oślepiający, zielony błysk. Przypominał flary oznakowania celu, o których tyle słyszał na wykładach w szkole podoficerskiej i które obserwował z daleka, kiedy brytyjskie bombowce atakowały Koenigsberg i Elbling. Błyskawicznie obrócił działo w kierunku światła. W celowniku pojawiły się trzy niewielkie, czarne punkty. Wyćwiczonym ruchem nacisnął prawą dłonią spust. Z lufy działa wystrzelił z wielką prędkością 88-milimetrowej średnicy pocisk. Zapalnik nastawiono na rozprysk w powietrzu, na niewielkiej wysokości...
Riddle poczuł się nagle, jakby zderzył się z niewidoczną przeszkodą. Twarda fala powietrza zrzuciła go z miotły. Zachował na tyle przytomności umysłu, aby wyciągnąć różdżkę i wykrzyknąć zaklęcie deportacyjne. Miejsce aportacji już znał – wylądował na nim tamtej czerwcowej nocy, kiedy po raz pierwszy spotkał się z mistrzem – i pierwszy raz zabił. Zanim zawirował w błyskotliwym leju zdołał jeszcze pomyśleć, że jego nauczyciel z pewnością nie będzie zachwycony utratą miotły ...
Miller zdał sobie nagle
sprawę, że jego miotła nie ma ponad połowy rączki – ostry
odłamek przeciął lakierowane drewno jak brzytwa. Z trudnością
utrzymał się w powietrzu. Kiedy odwrócił głowę, zobaczył
poniżej Moodego – chwiejnym lotem zbliżał się ku ziemi. Jego
miotła również musiała oberwać... Amerykanin poszedł w
ślady Anglika, po kilkunastu sekundach obaj stali już na twardym
gruncie, który jeszcze nigdy nie wydawał im się tak
szczególnie opiekuńczy...
- Bracie... – wysapał Miller.
– Mało brakowało... Mówiłem, że te ich pociski cholernie
szybko latają. Co robimy, Al ?
Moody niecierpliwym ruchem
wyszarpnął mapę z wewnętrznej kieszeni munduru (nie mieli czasu
przebrać się w swoje zwykłe szaty). Miller wyjął różdżkę
i mruknął - Lumos. Moody uderzył lekko swoją różdżką w
płachtę pergaminu złożona w nierówne prostokąty. Obaj
pochylili głowy, ale mapa nie pokazywała niczego, poza nieruchomymi
symbolami. Zgubili Podróżnego...
- Musiał się aportować.
Widocznie jego miotła oberwała tak, jak nasze. – Miller nie
wyglądał na zadowolonego. Moody miał równie niepewną minę.
Agent postanowił przejąć inicjatywę
- Z moich dotychczasowych
doświadczeń w działaniach na tyłach przeciwnika – a trochę ich
już mam, wynika, że w naszej sytuacji powinniśmy wykonać plan
numer 1. Czyli zbierać się z powrotem do domciu. O dalszych planach
równie dobrze możemy porozmawiać przy szklance piwa w
Londynie.
Moody kiwnął głową potakująco, choć minę miał
nadal niezbyt pewną. Miller wyciągnął z kieszeni munduru awaryjny
świstoklik, który przenieść ich miał wprost do gabinetu
Weasleya. Wyciągnął rękę w stronę partnera i dopiero wtedy
zobaczył niezwykłą bladość na jego twarzy.
- Coś ci jest,
Al?- zapytał, przysuwając się do aurora, który lekko chwiał
się na nogach.
- Nic, to drobiazg... – mruknął Moody –
Odlatując, wsunąłem różdżkę do tylnej kieszeni spodni.
Wiesz, nie jestem przyzwyczajony do mugolskich mundurów.
-
I co, usiadłeś na nią? – spytał Miller, wyraźnie tłumiąc
śmiech.
- Nie – burknął wściekły już Moody – Potrącił
ją jakiś odłamek.. I wypaliła...
Chichot Millera brzmiał
jeszcze w powietrzu nad holenderskim polderem, kiedy obaj czarodzieje
byli już w bezpiecznym miejscu – daleko, w stolicy Anglii.
ROZDZIAŁ VI
26 września 1944. Londyn. Kwatera Główna Departamentu Tajemnic
Nikt z obecnych w gabinecie Haralda
Wesleya mężczyzn nie widział jeszcze nigdy Arseniusa Redgrave'a
tak rozzłoszczonego. Minister Magii przed dziesięcioma minutami
dowiedział się o fiasku operacji Podróżny i od tej pory
krążył po pokoju, zarzucając wszystkim wszelakie możliwe
zaniedbania.
Trzeba przyznać, że nie każdy z krytykowanych
przejął się zarzutami w równym stopniu. Knot słuchał z
pochyloną głową, wpatrzony w podłogę, jakby zobaczył tam nagle
przepis na błyskawiczny awans. Weasley śledził wzrokiem ministra,
stojąc przy kominku. Dumbledore wpatrywał się w koniuszki własnych
palców, zaś Miller, jeszcze w niemieckim mundurze, siedział
na poręczy fotela z miną człowieka niewinnie skazanego na
dożywocie w Azkabanie. Moodego nie było w gabinecie – tuz po
przybyciu do Londynu Weasley skierował go do szpitala św. Mungo –
jego tylna część ciała wymagała interwencji magomedyka.
- Czy
dowiem się wreszcie, jaki plan działania przygotowali panowie na
wypadek takiego zdarzenia? – zapytał Redgrave, zatrzymując się
na środku pokoju po przejściu co najmniej połowy dystansu biegu
maratońskiego. – Jak teraz odnajdziemy Grindewalda?
- Tak samo,
jak do tej pory, panie ministrze – spokojnie powiedział Dumbledore
(co prawda, nieco bledszy, niż zwykle). – Podróżny zniknął
z mapy, ale to nie znaczy, że się na niej nie pojawi. Myślę, że
nawet nie będziemy musieli czekać na to tak długo, jak za
pierwszym razem. Powodzenie jego misji pod Arnhem doda mu pewności
siebie. Być może również Grindewald zdecyduje się na
udzielenie niemagicznym Niemcom większej pomocy. Jak wiemy, pan
Hitler przegrywa tę wojnę.
- Mamy po prostu czekać ? – Knot
aż prychnął ze złości.
- A ma pan jakiś inny pomysł ? –
Dumbledore uśmiechnął się lekko – Tak, moim zdaniem powinniśmy
zaczekać. I oczywiście przygotować się dobrze na kolejne
pojawienie się Podróżnego. Sugeruję, aby Harald wstrzymał
wszystkie inne operacje. Ściągnął na miejsce i wprowadził w
zadanie co najmniej dwie grupy agentów. Czas reakcji może
okazać się sprawą decydującą. Pod Arnhem Podróżny zrobił
nam uprzejmość, czekając na przybycie naszych ludzi – drugi raz
może nie być taki miły.
Redgrave usiadł w fotelu., wyraźnie
uspokojony. - Taaak, masz rację Albusie. Musimy przygotować się do
spotkania z Podróżnym. – umilkł i przez dłuższą chwilę
wpatrywał się w ścianę, wyraźnie roztrząsając podjęcie
decyzji. Wreszcie podniósł głowę i chłodnym, nawykłym do
wydawania poleceń tonem nakazał:
- Weasley – proszę wyznaczyć
dwie grupy agentów wyłącznie do operacji Podróżny.
Trzeba ich wyposażyć do działania na terenie przeciwnika i
zapoznać z zadaniem. Mają ulokować się tuż za liniami
atakujących wojsk niemagicznych. I czekać na wezwanie. Sugeruję,
aby grupy były mieszane narodowościowo – to ułatwi kontakt z
oficerami łącznikowymi przy mugolskich dowództwach. Jak
wiecie zapewne panowie, na froncie są Anglicy, Kanadyjczycy,
Amerykanie, Francuzi, Holendrzy, Czesi, Polacy i sam Merlin wie, kto
jeszcze. Premier Churchill w takich sytuacjach mówi: „Proszę
wykonać jeszcze dziś" – i ja powiem to samo. Za dwanaście
godzin obie grupy mają być gotowe do działania. Aha – jeszcze
jedno. Dowództwo nad oboma grupami proszę powierzyć
Dumbledore'owi. Od dziś jesteś urlopowany ze stanowiska
nauczyciela w Hogwarcie, Albusie. To wszystko. Dziękuję panom.
Po
wyjściu Redgrave'a przez chwilę panowała niezręczna cisza.
Przerwał ją Miller, wstając z fotela i kierując się w stronę
drzwi.
- Jak rozumiem, odprawa po operacji skończona. W takim
razie idę się umyć i przebrać. Ten mundur mimo wszystko nie
najlepiej na mnie leży. Przypuszczam, że nie powinienem się
spodziewać urlopu w nagrodę za dobrze wykonane zadanie, a wręcz
przeciwnie, raczej skierowania z powrotem do krainy depresji i tam.
Mam rację?
- I tak, i nie, Dusty – Weasley również
uśmiechnął się. – Oczywiście, możesz iść się przebrać.
Odprawę przed nową częścią operacji Podróżny
przeprowadzimy... powiedzmy o siódmej rano. – Spojrzał na
Dumbledore'a, który kiwnął potakująco głową. – Ale
nie spodziewaj się ponownego skierowania do Holandii. Ten kraj
najwyraźniej nie przynosi ci szczęścia. Jak tam z twoją
znajomością francuskiego?
- Podobnie, jak ze znajomością
niderlandzkiego. – Miller pokręcił głową – Nie rozumiem ani
słowa.
27 września 1944. Londyn. Kwatera Główna Ministerstwa Magii
Rankiem wszyscy wyglądali na nieco
bardziej zadowolonych. Knot puszył się już prawie tak samo, jak
zwykle. Weasley, z fantazyjnie przekrzywioną tiarą na głowie
przeglądał przy biurku jakieś dokumenty. Dumbledore z niezwykłą
uwagą studiował ostatni numer „Transmutacji współczesnej",
robiąc notatki za pomocą samopiszącego pióra. Najwyraźniej
urlop z posady nauczyciela uznawał za chwilowy i nie zamierzał
wypadać z branży. Moody, nadal lekko skrzywiony, okupował zwykłe
miejsce w kącie gabinetu i polerował chusteczką swoją nowiutką
różdżkę. Do gabinetu wszedł Miller (tradycyjnie nie
zawracając sobie głowy pukaniem), skrzywił się lekko i z miejsca
przystąpił do ataku.
- -Komendancie, ten zwariowany szkocki
medyk nadal za mną łazi i domaga się kolejnych raportów –
teraz o tej ostatniej akcji w Holandii. Powiedziałem mu, że to
ściśle tajne, i że mogę mu o tym opowiedzieć tylko pod
warunkiem, że chwilę później wypróbuję na nim
Obliviate. Chyba go to trochę przystopowało... Nie może pan wysłać
go gdzieś indziej – do Australii, na przykład ?
- Więcej
ciepłych uczuć dla bliźnich, Dusty - Weasley wyraźnie nie
przejmował się specyficznymi manierami amerykańskiego sojusznika –
Alistair już niedługo wraca na morze – i to daleko, bo na
Środziemne. Będziesz miał trochę spokoju. A na razie po prostu
schodź mu z drogi. Ale może przejdźmy do właściwego celu
dzisiejszego spotkania. Wprawdzie czekamy jeszcze na kogoś, ale
wstępne wprowadzenie do sytuacji możemy już chyba zrobić teraz.
Panie Knot – możemy zaczynać?
Korneliusz Knot kiwnął głową.
Wszyscy obecni w pokoju podeszli do wielkiego stołu, na którym
leżał komplet map, przedstawiających zachodnia Europę. Moody i
Miller rzucili okiem na Holandię. Niebieskie linie, oznaczające
pozycje własnych wojsk nie dochodziły do Arnhem, tuz za Nijmegen
tworząc długie, ale wąskie wybrzuszenie. W tym momencie otworzyły
się drzwi i do pokoju weszło kolejnych dwu czarodziejów.
Jeden z nich, ciemnowłosy, szczupły i dość wysoki, miał na sobie
mundur amerykański. Drugi – niższy, jasnowłosy i piegowaty miał
w ruchach coś kojarzącego się z Moodym – ten sam pozorny
bezruch, takie same czujne oczy. Widać było, że to człowiek,
którego lepiej nie zaczepiać.
- Mam nadzieję, że nie
spóźniliśmy się za bardzo, szefie? – zapytał Amerykanin,
podchodząc do stołu z mapami.
- Nie, dopiero zaczynamy –
odparł Weasley. – Panowie – zwrócił się do pozostałych
– przedstawiam wam druga brygadę przeznaczona do operacji Podróżny
– nie ukrywam, że powstała ona dopiero godzinę temu. Oto Marius
Shaffer – z amerykańskiego Departamentu Tajemnic, oddelegowany do
współpracy z nami i Johnny Nicolson, jeden z naszych
najlepszych aurorów. Do niedawna obaj pracowali na Pacyfiku –
choć w dwu różnych miejscach.
Podczas
dwugodzinnej odprawy agenci zapoznali się ze wszystkimi
dotychczasowymi posunięciami Grindewalda i Riddle'a. Shaffer i
Nicolson milczeniem przyjęli wiadomość o niepowodzeniu pierwszej
fazy operacji. Wręczono im drugi egzemplarz mapy Moody'ego i
Dumbledore nauczył ich, jak się ją posługiwać. Ustalono sposoby
szybkiej łączności pomiędzy zespołami i Londynem. Całą czwórka
ożywiła się jednak dopiero pod koniec odprawy, kiedy Dumbledore
rozdzielał zadania dla obu zespołów.
- Jedna grupa zajmie
kwatery za liniami amerykańskimi. Powiedzmy gdzieś tu – stuknął
różdżką na mapę, pokazując okolice na wschód od
Paryża. – Druga grupa ulokuje się w Belgii, za liniami wojsk
brytyjskich. Możecie panowie losować...
- Kto pierwszy? - Miller
uśmiechnął się do Shaffera, najwyraźniej znali się nie od dziś.
– Uprzedzam, że zabawa w ciągnięcie kart nie wchodzi w grę,
Marius wyczarowuje je szybciej niż ktoś zdąży to zauważyć...
-
Ja z kolei protestuję przeciwko rzucaniu kości – przynajmniej
twojego kompletu. Tylko w twoich rękach wypadają same szóstki...
- -Shaffer odwrócił się do Weasleya. Może pan coś
zaproponuje, szefie?
Weasley wyciągnął z kieszeni brązową
monetę. Pokazał ją obu Amerykanom i podrzucił to góry, po
czym zręcznie złapał i wyłożył na dłoni.
- Wybieraj,
Shaffer.
Wezwany bez słowa puknął różdżka w plamę
symbolizująca Paryż. Miller zrezygnowanym gestem rozłożył
ramiona.
- Znowu cała nauka na nic... W jakim języku mówią
w Belgii, Al.? - zwróci się do milczącego do tej pory
partnera. Dumbledore wyręczył aurora w odpowiedzi.
- Po
francusku i po flamandzku, Dusty. Ale myślę, że nie ma to dla
ciebie większego znaczenia. Podejrzewam, że flamandzkiego też nie
znasz... W tej sytuacji wezmę na siebie funkcję tłumacza. Lecę do
Belgii razem z wami.
- Dwóch Anglików na raz... Ja
to stanowczo nie mam szczęścia – Miller wbrew tym słowom
uśmiechnął się lekko. - Może chociaż w obecności komendanta
dostaniemy trochę lepsze kwatery. W tej Holandii strasznie
wiało.
ROZDZIAŁ VII
15 grudnia 1944. Okolice Bastogne. Belgia.
Grupa
M-kwadrat nie miała tym razem prawa do narzekań na kwatery. Wraz z
Dumbledorem znaleźli opuszczoną farmę kilka mil od Bastogne i za
pomocą kilku niezwykle użytecznych zaklęć zamienili wiejska
chatkę w bardzo przytulny domek w angielskim stylu. Tak przynajmniej
twierdzili Dumblerode i Moody – Miller wciąż utyskiwał na brak
centralnego ogrzewania i kuchnię pozbawioną hamburgerów.
Bardzo się zdziwił, kiedy dowiedział się od dowódcy misji,
że frytki wymyślono nie w Ameryce, lecz właśnie w
Belgii...
Ciepła kwatera bardzo im się przydała. Zima nadeszła
bowiem wcześnie, i była znacznie ostrzejsza niż zwykle. Już w
połowie listopada złapał silny mróz, a na początku grudnia
nad całą Belgią rozhulały się zadymki śnieżne. W taka pogodę
nawet psa trudno byłoby wygonić z domu, ale żaden z agentów
nie uważał aury za przeszkodę do działania dla Grindwalda i jego
młodego podopiecznego. Przez cały czas jeden z nich trzymał więc
dyżury nad mapą Moodego. Nie pojawiła się jednak na niej żadna
nowa sylwetka. Od czasu powrotu spod Arnhem Riddle najwyraźniej nie
wyściubił nosa za bramę kryjówki niemieckiego
czarnoksiężnika.
15 grudnia 1944. Gdzieś w centralnych Niemczech.
Od końca września Tom nie miał dla siebie ani
jednej wolnej chwili. Grindewald pochwalił go wprawdzie za skuteczne
działanie w Holandii ( i zganił za utratę miotły, choć nie była
ona zbyt kosztownym modelem), ale od świtu do północy
zachęcał i zmuszał młodego podopiecznego do ćwiczenia zaklęć i
przyrządzania coraz bardziej skomplikowanych eliksirów. Wiele
godzin spędzali razem w sali ćwiczeń. Niemiecki mag uczył tu
młodego Anglika walki za pomocą niezwykle skomplikowanych czarów,
które niemal uniemożliwiały zadanie celnego ciosu. Bywały
jednak wieczory, które Tom spędzał samotnie. Zawinięty w
stary płaszcz ze szkolną naszywka prefekta czytał książki,
siedząc w fotelu blisko kaflowego pieca . W Niemczech uważano je za
znacznie lepszy pomysł od angielskich kominków, nawet jeśli
uniemożliwiały podróż za pomocą proszku Fiuu.
Jego
mistrz coraz częściej opuszczał zamek. Mugolski podopieczny
Grindewalda był najwyraźniej na skraju wytrzymałości nerwowej i
mag musiał poświęcać znacznie więcej czasu niż zwykle na
rozwiązywanie problemów w niemagicznym świecie. Na dodatek
szeregi przybocznej gwardii Grindewalda systematycznie topniały.
Część czarnoksiężników przeszła na stronę aliantów,
inni zginęli w walce z coraz liczniejszymi i lepiej wyszkolonymi
aurorami wroga. W tej sytuacji Grindewald zachowywał siły na jedno,
decydujące uderzenie, które miało przywrócić mu
dominację w obu światach. Chwila ta zbliżała się nieubłaganie –
tego Tom była akurat pewny.
Nie był natomiast pewny swojej roli
w tej operacji. Spisał się prawdzie doskonale podczas pierwszego
zadania, ale pod tego czasu Mistrz nie dawał mu żadnych nowych
zleceń. Czyżby przestał ufać i jemu?
Gromko brzmiący głos
Grindewaldda wezwał Riddle'a do gabinetu niemieckiego maga.
Czarnoksiężnik siedział na fotelu, podparł głowę na zaciśniętej
w pięść dłoni i z zamyśleniem patrzył w ogień. Odwrócił
się dopiero na dźwięk kroków na kamiennej posadzce.
-
Siadaj, Tom. Muszę przekazać ci ważne polecenia.
Osiemnastoletni
czarodziej przycupnął na krawędzi fotela. Grindewald znów
odwrócił głowę w stronę ognia.
- Starałem się
przekazać ci całą dostępną mi wiedzę. Okazuje się jednak, że
i ja popełniam błędy. Musze ci o nich opowiedzieć, abyś w
przyszłości uniknął ich. Zawsze lepiej uczyć się na cudzych
pomyłkach, niż na własnych – niemiecki mag uśmiechnął się
pod nosem.
- Nie popełniasz błędów, panie – Riddle
patrzył na Grindewalda z prawdziwym oddaniem. – Nie, nie uwierzę
w to...
- Wątpisz w moje słowa ? – zapytał z kolejnym
uśmiechem Grindewald i gestem dłoni powstrzymał kolejne
zaprzeczenia podopiecznego. – Tak, Tom. Popełniłem błąd. A
właściwie – nie doceniłem przeciwnika... Jak wiesz, opanowałem
magiczny świat w całej zachodniej Europie. Mój podopieczny
podbił mugolskie kraje – ale nie spodziewałem się, że moi
wrogowie sprzymierzą się z mugolami. A tak właśnie zrobili... Ten
przeklęty Redgrave zdradził rasę czarodziejów. Mam niezbite
dowody, że Brytyjczycy i Amerykanie współpracują z
mugolskimi wojskami. Dzięki temu mogą znacznie sprawniej wyłapywać
moich zwolenników. Nasze siły topnieją...
Grindewald
podniósł się z fotela. Założył ręce za sobą i zaczął
krążyć po komnacie.
- Mój podopieczny zaplanował nowy
atak na mugolskie wojska Anglików i Jankesów. Jeśli mu
się powiedzie, zepchnie ich do morza. Musimy mu pomóc – tym
razem leży to również w naszym interesie. Jeśli posłuszne
Hitlerowi oddziały wrócą na zajmowane dawniej pozycje,
ludzie Redgave'a nie będą mieli takiej swobody działania jak
dziś – a to pozwoli nam odzyskać siły. Tom – mam dla ciebie
nową misję...
Grindewald podszedł do stołu, na którym
leżało kilka arkuszy map. Riddle poderwał się na nogi i stanął
u boku mistrza. Spojrzał na płachtę pergaminu – pokazywała ona
tym razem zaśnieżone góry porośnięte lasami, gdzieś na
pograniczu Francji i Belgii.
- Mugole Hitlera uderzą tu –
Grindewald pokazał różdżką ma górskie przełęcze.
– Już raz udało mu się przedrzeć tymi drogami, a co ciekawe,
jego wrogowie nie spodziewają się powtórki takiego planu...
Twoim zadaniem będzie utrzymanie złej pogody nad całym obszarem
walk. Pamiętaj, musisz być doskonale przygotowany. Anglicy i
Amerykanie mają znacznie więcej niemagicznych aparatów
latających niż Niemcy. Tylko chmury i śnieg mogą uniemożliwić
im atak z powietrza na nasze wojska.
Tłumacząc podopiecznemu
dalsze szczegóły planu Wotan Grindewald nie zwrócił
nawet uwagi na fakt, że po raz chyba pierwszy w życiu powiedział
„nasze" o kimkolwiek, kto nie był czarodziejem i to najlepiej
czystej krwi...
16 grudnia 1944. Okolice Bastogne. Belgia.
Nagły ryk wybuchów wyrwał ze snu Moodego.
Millera jednak nie mogły obudzić dalekie odgłosy eksplozji.
Podniósł głowę dopiero po ostrym szturchnięciu – a nawet
wtedy nie wyglądał na zbytnio rozbudzonego.
- -Co się stało,
Albusie? – przecierając oczy podniósł głowę, kierując
ja w stronę Dumbledore'a. – Strasznie nerwowi jesteście w tym
Starym Świecie. U nas głośniej strzelają na 4 Lipca... –
przerwał nagle i jednym skokiem poderwał się z łóżka i
stanął przy stoliku, na którym rozłożona była mapa. –
Pokazał się ? – powiedział już całkowicie rześkim tonem.
-
Na to wygląda, Dusty – odparł Dumbledore. – Co ciekawe – znów
używa miotły i najwyraźniej kieruje się w naszą stronę. Myślę,
że ma to coś wspólnego z tymi hałasami na zewnątrz. Czyżby
Podróżny znów chciał powtórzyć swój
holenderski trick ze złą pogodą?
Nauczyciel (co z tego, że na
urlopie), auror i agent wybiegli przed dom. Pogoda rzeczywiście nie
mogła zachwycić. Nisko wiszące ciemne chmury sypały śniegiem jak
pierzem z rozdartej poduszki. Grube, wielkie płaty oblepiały
wszystko. Nawet kanonada artyleryjska brzmiała jakby przytłumiona
puchową kołdrą. Nie było mowy, aby ktokolwiek – obojętne,
mugol, czy czarodziej, latał i cokolwiek widział. Podróżny
musiał więc lądować gdzieś niezbyt blisko linii frontu i
przedostać się dalej pieszo, lub w jakimś pojeździe – a to
dawało czas na przygotowanie odpowiedniego do rangi gościa
przywitania.
Dumbledore szybko napisał kilka słów na
skrawku pergaminu i przywiązał zwitek do nogi dużej, białej sowy
siedzącej do tej pory bez ruchu na okapie kominka. Wyszeptał do
ptaka kilka słów, a śnieżny posłaniec natychmiast poderwał
się i z łopotem wielkich skrzydeł wyleciał z domu, kierując się
na północny zachód, w stronę Paryża. Chwilę później
w drogę wyruszyła druga sowa – leciała ona do Londynu, z
wiadomością dla Weasleya i Knota. Polowanie rozpoczęło się.
20 grudnia 1944. Okolice Bastogne. Belgia.
Połączone brygady
operacyjne czarodziejów nie miały zbyt wielu okazji do
wykazania się swoimi umiejętnościami. Po przybyciu drugiej grupy
członkowie M-kwadrat zajmowali się głownie słuchaniem opowieści
o rozrywkach, którym oddawali się Shaffer i Nicolson podczas
oczekiwania w Paryżu. Miller aż zgrzytał zębami przy każdym
porównaniu - sam od niespełna trzech miesięcy siedział w
jakiejś zapowietrzonej belgijskiej dziurze.
Nie mieli zbyt wiele
pracy, gdyż nie znaleźli możliwości dokładnego ustalenia miejsca
pobytu Podróżnego. Lokalizacja na mapie przez cały czas była
możliwa, ale jak wiadomo, obarczona ona była sporym zapasem błędu.
Wyjście na zewnątrz było natomiast zbyt niebezpieczne. Siedziba
Dumbledore'a i jego ludzi niemal bez przerwy znajdowała się pod
ostrzałem niemieckiej artylerii. Moody i Miller zdołali przekonać
pozostałych, że poruszanie się po terenie, nad którym
świstają ostre odłamki jest jednym z lepszych sposobów
popełnienia samobójstwa. Zdecydowali się więc jedynie na
wystawienie jednego wartownika, który przesiadywał w
specjalnie przygotowanym okopie, nakrytym od góry. Na
szczęście okazało się, że nie muszą robić zupełnie nic...
Wojska niemieckie zbliżały się do ich domku, a Riddle najwyraźniej
poruszał się razem z nimi – tak przynajmniej pokazywała mapa.
Nicolson, Shaffer i Miller siedzieli niedaleko kominka i grali w
karty. Miller nie spuszczał wzroku z amerykańskiego kolegi,
najwyraźniej znając jego szulerskie zdolności. Dumbledore wciąż
studiował „Transmutacje współczesną", co jakiś czas
szepcząc coś pod nosem i robiąc zdziwiona minę. Drzwi otworzyły
się i to środka, wraz z porywem zimnego wiatru i obłokiem
śnieżnych płatków wszedł Moody, otrzepując
zielonobrunatny płaszcz z naszywkami kapitana piechoty. Wszyscy
agenci tym razem ubrali się bowiem w niemagiczne stroje – nawet
Dumbledore, który jednak wyglądał dość komicznie w
uniformie pułkownika Królewskich Sił Powietrznych (długa
broda często wplatała mu się w zamek błyskawiczny futrzanej
kurtki).
- Wybuchy są coraz bliżej, Albusie – powiedział
Moody, gdy już udało mu się zmusić do działania zamarznięta
szczękę. – Myślę, że Niemcy zbliżają się do Bastogne. Czy
nie sądzisz, że byłoby wskazane, abyśmy przemyśleli zmianę
miejsca pobytu?
- Al chce chyba powiedzieć, że czas stąd
spływać. I prawdę mówiąc, zgadzam się z nim całkowicie.
Lada moment mugolska artyleria przerobi nasz domek na bardzo
malowniczą kupkę gruzu – powiedział Miller, wstając z fotela i
podchodząc do stołu, przy którym siedział dowódca
misji.
- Nie będzie to takie proste, Dusty.- Dumbledore podniósł
głowę, jakby wsłuchując się w dźwięk eksplozji. - Nasz dom
jest zabezpieczony przed wybuchami mugolskich bomb, granatów i
innych wybuchających wynalazków. Znacznie mniej bezpiecznie
jest na zewnątrz...
- Ale co zrobimy, szefie, gdy nadejdą
niemieckie wojska? Nie będziemy chyba walczyć z nimi, bo to
oznaczałoby dekonspirację grupy. Co się stanie, jak wejdą tu i
zobaczą grupkę amerykańskich i brytyjskich oficerów?– do
dyskusji postanowił włączyć się Shaffer. Najwyraźniej obaj
Amerykanie mieli dość specyficzne poglądy na dyscyplinę.
-
Słyszałeś kiedyś o nienanoszalności, Shaffer? – Moody nie
pozbył się jeszcze nawyku spoglądania spode łba na kogoś
krytykującego Dumbledore'a.. – Jak sądzisz, dlaczego nikt tu
nie zagląda, choć na dworze aż roi się od żołnierzy szukających
ciepłego schronienia?
- Racja. Wiesz, u nas, w Montanie, nie ma
potrzeby ukrywania czegokolwiek. Dom od domu i tak stoi o dziesiątki
mil – Shaffer uśmiechnął się lekko. - Więc co, siedzimy i
czekamy, szefie?
- Siedzimy i czekamy. Aż do momentu, gdy przyjdą
tu Niemcy. Wtedy stąd wyjdziemy i na paluszkach poszukamy
Podróżnego.
- Jasne... A każdy Niemiec, obojętnie,
czarodziej, czy mugol, w mgnieniu oka rozpozna w nas aliantów
i wszystkie poszukiwania diabli wezmą. Po powrocie do Londynu Knot
albo Rredgrave ześlą nas do Azkabanu, czy jak się to wasze
więzienie dla czarodziejów nazywa, gdzie ten cholerny Szkot,
zamieniony w dementora, będzie nas bez przerwy przesłuchiwał... –
Miller najwyraźniej nie miał dobrego dnia.
- Dobrze, że mi to
przypomniałeś, Dusty. – Dumbledore klepnął się lekko w czoło.
- Musimy zmienić stroje, te nas natychmiast zdradzą. Transmutujemy
je na niemieckie mundury.
Dumbledore machnął różdżką,
jakby od niechcenia, wypowiadając jednocześnie półgłosem
zaklęcie, którego nikt poza nim nie usłyszał. Ich ubrania w
mgnieniu oka zmieniły kształt. Moody i Nicolson mieli teraz na
sobie uniformy zimowe Waffen SS – Moody oficera - czołgisty, a
Nicolson grenadiera. Shaffer przebrany był za artylerzystę, Miller
z wyglądu przypominał żandama – ryngraf w kształcie półksiężyca
dyndał na jego chudej szyi jak wielka choinkowa ozdoba. Dumbledore
przywdział mundur lotniczy – choć jako oberst Luftwaffe nadal
wyglądał równie dziwacznie, jak w uniformie group captaina
RAF. Szczególnie nie pasował do niego Krzyż Rycerski –
jego wstęga ginęła zupełnie w ciemnosiwej brodzie.
- Fajna
rzecz, szefie. Przydałoby się to zaklęcie przed wyjściem do opery
– Shaffer wygiął się, jak przy krawieckiej przymiarce, lustrując
wzrokiem swój nowy strój. – W Paryżu musieliśmy z
Johnnym kupić fraki u mugolskiego krawca. Nawet pan nie wie, jak na
ten angielski klocek trudno cokolwiek dobrać. Przecież on zupełnie
nie ma szyi...
Nagle ściany domu zaczęły drżeć – choć
wybuchy ucichły. Filiżanka z herbatą, stojąca na stole przed
Dumbledorem podrygiwała, jakby tańczyła lambet-walka.
-
Trzęsienie ziemi? – zapytał ze zdziwieniem Miller, otrzepując
mundur z okruszków tynku, spadających z sufitu. – Tu, w
Belgii?
- Spójrz przez okno, Dusty – powiedział
spokojnie Nicolson, gasząc jednocześnie lampę, aby łatwiej było
obejrzeć świat na zewnątrz. – To maszyny wojenne, chyba czołgi,
albo działa samobieżne. W każdym razie każdy z nich ma całkiem
dużą armatę i waży kilkadziesiąt ton. Właśnie przetoczyły się
tuż koło naszego domu. Wszystkie jada w kierunku Bastogne. I na
wszystkich wymalowany jest śliczny, czarny krzyż.
ROZDZIAŁ VIII
21 grudnia 1944. Okolice Bastogne. Belgia.
Niemieckie
wojska przez kilka godzin przetaczały się w kierunku Bastogne.
Czołgi, działa samobieżne, ciężarówki z piechotą,
ciągniki holujące armaty, wiozące zaopatrzenie, ambulanse –
wszystko to podążało droga zaledwie kilka metrów od farmy,
będącej kwaterą alianckich agentów. Dopiero sporo po
północy ruch ucichł na tyle, że Moody i Miller mogli wyjść
na krótki rekonesans. Po ich powrocie i szybkiej odprawie dwie
grupy wyruszyły na poszukiwanie Podróżnego. Według mapy
znajdował się zaledwie kilka mil od Bastogne – i od dłuższego
czasu pozostawał w jednym miejscu.
Moody, Miller i Dumbledore
szli razem. Dowódca misji chciał wprawdzie iść sam, aby
zwiększyć promień poszukiwań, ale auror w niezbyt parlamentarny
sposób odmówił, przypominając, że jego głównym
zdaniem jest osobista ochrona hogwartczyka. Po raz pierwszy od dawna
Alastor odmówił wykonania rozkazu. Teraz również
dzielił uwagę na rozglądanie się po okolicy i pilnowanie swojego
podopiecznego. Czasami miał wrażenie, że bardzo przydałoby mu się
jakieś magiczne oko które pozwoliłoby na oglądanie tego, co
jest za plecami...
Miller podniósł rękę – zatrzymali
się. Od jakiegoś czasu podążali zboczem niewysokiego, porosłego
drzewami wzniesienia. Przed nimi otworzył się teraz widok na
rozległa dolinę. Na jej przeciwległym skraju, u stóp
kolejnej góry stał niewielki, ale zbudowany ze smakiem dom.
Przypominał dużą leśniczówkę, lub myśliwski pałacyk.
-
Dziwne – mruknął Miller. – Dookoła pełno wojska, a tam jakby
nie było żywego ducha. Ciekawe, dlaczego?
- Pójdę
sprawdzić. Razem z Alastorem – powiedział szybko Dumbledore,
uprzedzając protest swojego „opiekuna". – Dusty, pilnuj
tyłów.
- Jasne – mruknął Amerykanin, opierając się o
najbliższą sosnę i bacznie rozglądając dookoła. Dwaj Anglicy
ruszyli ostrożnie skrajem lasu, okrążając dolinę w ten sposób,
aby nie wyjść na otwartą przestrzeń. Po kilkudziesięciu minutach
znaleźli się przy bocznej ścianie domu. Zbudowany był z kamienia,
niewielkie okienka umieszczone były wysoko. Zaklęciem Lewitacji
Dumbledore podniósł Moody'ego tak, że auror mógł
zajrzeć do środka przez zamarznięte szyby. Jedno spojrzenie, i
Moody gwałtowanie zamachał rękami. Już po ułamku sekundy stał
na ziemi tuz obok Dumbledore'a.
- Jest nasz uczniak – szepnął.
– Siedzi przy kominku i studiuje jakąś mapę. W kącie stoi
miotła. Mamy jego kryjówkę.
- Dobrze, wracamy do Millera.
Trzeba też zawiadomić pozostałych. Zakładamy tu czujkę.
-
Zakładamy tu co? – cicho zapytał Moody
- Posterunek
obserwacyjny. Tak chyba mówią niemagiczni żołnierze,
Alastorze. – Dumbledore zrobił szybki ruch różdżką. Z
jej końca wyleciał jakby widmowy ptak, który w zupełnej
ciszy odleciał na południe – tam gdzie mieli być Nicolson i
Shaffer.
Zmieniali się na posterunku co dwie godziny. W lesie można było bezpiecznie się aportować – cichy trzask ginął wśród szumu gałęzi poruszanych wiatrem, nie mieli więc problemów ze zmianą wartowników. Przez cztery dni nie działo się prawie nic – Riddle co jakiś czas rzucał nowe zaklęcie pogodowe, nad Ardenami bezustannie padał gęsty, gruby śnieg. Obserwująca go grupa nie miała zbyt wiele roboty, poza pilnowaniem, aby przy pełnieniu straży nie odmrozić sobie nieosłoniętych części ciała. Przez cały czas nasłuchiwali tez odgłosów starć z okolic Bastogne. Najwyraźniej Amerykanie zatrzymali Niemców, bowiem dźwięki wybuchów słychać było bez zmian z jednego kierunku. Dopiero w wieczór wigilijny walki wybuchły z nową siłą. Ktoś dostał posiłki, a z braku ruchu na trasie do miasta można było wysnuć jednoznaczny wniosek – to aliantom udało się dostarczyć w rejon bitwy nowe jednostki.
Tom nie nudził się przez te dni
spędzone w Ardenach. Mistrz pozwolił mu zabrać ze sobą kilka
książek (dzięki Zaklęciu Lekkości mógł je przewozić w
kieszeniach płaszcza). Co dwanaście godzin rzucał zaklęcie
pogodowe, a pozostały czas spędzał na czytaniu. Czarna magia
okazała się naprawdę fascynującą – w Hogwarcie nigdy nie miał
dostępu do takiej lektury...
Podniósł głowę znad
książki i spojrzał za okno. Zapadał zmierzch, za jakiś czas
trzeba będzie powtórzyć zaklęcie. Wstał z fotela, szybkim
ruchem różdżki przywołał płaszcz, czapkę i rękawiczki.
Miał ochotę na spacer. Otworzył drzwi i z ganku przyjrzał się
rozległej polanie. Śnieg przestawał padać, jedynie drobne płatki
co jakiś czas wirowały w powietrzu. Ciszę górskiej kotliny
zakłócały jedynie dalekie odgłosy wybuchów...
John Nicolson od dziecka nie znosił zimna. Urodził się co prawda w Szkocji, ale od trzeciego roku życia mieszkał wraz z rodziną w Indiach – jego ojciec był asystentem tamtejszego wicekróla do spraw magicznego świata. Uczył się w hinduskiej szkole magii, a po jej ukończeniu pracował dla Departamentu Tajemnic – ale zawsze w tropikach. Nienawidził śniegu, zimny wiatr zdawał się przenikać go na wskroś pomimo ciepłego płaszcza, jaki miał na sobie. A do tego miał katar...
Riddle dochodził już do skraju polany, gdy nagle
usłyszał nowy dźwięk. W lesie ktoś kichnął. Poderwał głowę,
wyciągając na oślep różdżkę przed siebie. Ktokolwiek był
w lesie, nie powinien zlokalizować jego kryjówki. Mistrz
wyraźnie nakazał mu zachowanie tajemnicy.
Nicolson
był wściekły na siebie samego. Czemu jak kretyn, jak najgłupszy z
mugoli, zapomniał o zażyciu eliksiru pieprzowego przed wyjściem na
posterunek? Przyczajony za drzewem obserwował zbliżającego się
Riddle'a. Nie mógł uciec – trzask deportacji musiał być
doskonale znany młodemu czarodziejowi – to zdradziłoby magicznego
obserwatora. Musiał być inny sposób... Skierował różdżkę
w stronę Toma. Może wystarczy zaklęcie zapomnienia...
Riddle zbliżał się do linii drzew, skradając się cicho. Las
pogrążony był już w mroku, bardziej polegał więc na słuchu,
niż na wzroku. Dochodził do wielkiej, ponad stuletniej chyba sosny,
gdy nagle z krzaków wyskoczył duży, szary kot. Fuknął
gniewnie na człowieka, który zastąpił mu drogę i z dumnie
zadartym ogonem pomaszerował w głąb lasu. Po chwili zniknął
Tomowi z oczu.
Czarnoksiężnik zatrzymał się. Rozejrzał się
dookoła, ale już bez napiętej jak poprzednio uwagi. No cóż,
głos kota brzmi podobnie jak ludzkie kichnięcie. Nie on pierwszy
się pomylił. Zawrócił w stronę zameczku. Pora była
najwyższa na kolejne zaklęcie. Może śnieg zalepi pysk temu
futrzakowi. Tom nigdy nie przepadał za kotami. Węże – to co
innego...
Powolnym ruchem Nicolson otarł mokre
czoło. To zadziwiające, jak człowiek może spocić się z emocji,
nawet na takim zimnie. Ten zwierzak wyskoczył z krzaków
niemal dokładnie przed jego nosem. Od Riddle'a dzieliło go już
tylko kilka metrów...
- Spokojnie, Johnny – klepnięcie w
ramię i szept wprost do ucha sprawiły, że angielski agent niemal
podskoczył do góry – Udało się tym razem. Ale chyba
wolałbyś birmańską dżunglę niż europejskie góry zimą?
- Dusty Miller był uśmiechnięty od ucha do ucha. W jego wyrazie
twarzy było coś... kociego. - Nudziło mi się, więc postanowiłem
trochę szybciej przylecieć na wartę. Zobaczyłem naszego
dzieciaka, jak skrada się w twoim kierunku i postanowiłem trochę
go zmylić. Jak widzisz, udało się... – Miller nadal się
uśmiechał. Nicolson dopiero po dłuższej chwili odzyskał mowę.
-
Nigdy nie mówiłeś, że jesteś animagiem – wyjąkał.
-
Bo nikt nie pytał, Johnny. Widzisz, mam córeczkę, w Anglii,
a w zasadzie w Kornwalii. Nieślubną, ale mojej miłej rodzice nie
pozwolili wyjść za Amerykanina. Wiesz, taka stara, szkocka rodzina,
zapatrzona w swój klan jak w tęczę. Uparci ludzie. Nie
pozwalają mi nawet kontaktować się z małą. Ale Minnie lubi
kociaki... No to nauczyłem się tego. Wiesz, trochę pomógł
mi Albus. On naprawdę jest świetny w transmutacji.
31 grudnia 1944. Okolice Bastogne. Belgia.
Niemieccy żołnierze
najwyraźniej przegrywali tę bitwę. Koło farmy coraz częściej
przejeżdżały samochody, kierując się na północny wschód
– w stronę Vaterlandu. Wywoziły rannych piechurów i
poparzonych czołgistów. Coraz ciszej brzmiała artyleria
niemiecka, za to coraz wyraźniejsze były suche trzaski, wydawane
przez czołgowe armaty amerykańskie. Próba odwrócenia
losów wojny nie udawała się.
Ruch w stronę Niemiec
pozwalał agentom Ministerstwa Magii na niemal swobodne poruszanie
się po okolicy i obserwację kryjówki Riddle'a bez obawy
wykrycia. Górska dolina z myśliwskim zameczkiem przestała
być cichszym zakątkiem. Wprawdzie żadna jednostka nie odważyła
się zatrzymać tam na stały biwak – za każdym razem, gdy
docierała do doliny, otrzymywała pilny rozkaz kierujący ją gdzie
indziej, ale pojedynczy maruderzy niemal bez przerwy kręcili się po
otaczającym ją lesie. Szybko jednak znikali na widok oficerskich
uniformów – kamuflaż Dumbledore'a zdawał
egzamin.
Sylwestrowy wieczór przyszło spędzić na warcie
Moody'emu. Oparty o drzewo lustrował co chwila wzrokiem okolicę.
Ciemności przeszywały co chwilę błyski wybuchów pod
Bastogne - niemal niemożliwym byłoby więc niezauważone wymknięcie
się Podróżnego. Nagle otworzyły się drzwi zameczku. Na
progu stanął Riddle, z miotłą pod pachą.
Auror błyskawicznie
wyrzucił w powietrze trzymaną specjalnie na taka okazję alarmową
sowę. Miała ona zawiadomić dowódcę grupy o próbie
odlotu Toma. Po kilku minutach u boku Moody'ego pojawili się
Miller, Dumbledore i Shaffer. Nicolson pozostał na posterunku w
farmie.
- Zbiera się do odlotu – mruknął Miller. A nasze
miotły zostały na farmie. Przywołujemy? – nie czekając na
odpowiedź poderwał rękę z różdżką i wypowiedział –
Acc...
Szybkim ruchem Dumbledore zamknął zaklęciem usta
Amerykanina. – Nie, Dusty. Raz już próbowaliśmy śledzić
go na miotłach. Tym razem zrobimy to inaczej. Marius – twoja
kolej.
Ciemnowłosy czarnoksiężnik skinął głową. Powietrze
zawirowało, jakby zatańczyła w nim przezroczysta materia, a po
chwili na ramieniu hogwartczyka siedział wielki, drapieżny ptak.
Czujnymi oczami patrzył na młodego czarodzieja, który
właśnie schodził po stopniach ganku i dosiadał miotły. Kilka
minut później Tom był już w drodze do swojego mistrza po
kolejnej misji. Nie orientował się zupełnie, że jego śladem, ale
sporo wyżej, podąża łysogłowy orzeł. Najwyraźniej Marius
Shaffer był stuprocentowym Jankesem, skoro na zwierzę, w które
się przemieniał, wybrał symbol swojego kraju.
Riddle wylądował
tuż przed brama zamku Grindewalda. Rozejrzał się dookoła. Nic nie
wskazywało na to, aby był obserwowany. Przekroczył więc
rozpadającą się bramę. Tymczasem tuż nad jeziorem orzeł
próbował znaleźć miejsce do przespania nocy. Cienkie górne
gałęzie brzóz nie najlepiej wytrzymywały ciężar potężnego
ptaka. Ale Shaffer był bardzo uparty. Czuł, że jest o krok od
kryjówki. Potrzebował tylko potwierdzenia.
Uzyskał je
następnego ranka. Grindewald nie świętował Nowego Roku przesadnie
– wraz z przybyłym świeżo Tomem o północy wychylił
butelkę wina i poszedł spać. Rano jednak wybrał się na spacer po
blankach zamku, aby spokojnie przemyśleć obecna sytuację. Wysoka
sylwetka siwowłosego czarodzieja zawiniętego w czarny płaszcz
widoczna była z daleka na tle czerwieni murów. Z brzozowego
lasku poderwał się wielki drapieżny ptak. Zatoczył krąg nad
jeziorem i skierował się na zachód...
ROZDZIAŁ IX
1 stycznia 1945. Kwatera Główna Departamentu Tajemnic. Londyn.
Po powrocie Shaffera do Bastogne, Dumbledore
nakazał natychmiastowy odlot do Londynu. Nie było sensu narażać
ludzi na dalszy pobyt w strefie walk, kiedy zadanie zostało już
wykonane. Zlokalizowano Podróżnego i jego mistrza. Dalsze
decyzje musieli już podjąć zwierzchnicy. Agenci za pomocą
alarmowego świstoklika przenieśli się wprost do gabinetu Haralda
Weasleya. Czekali już tam na nich; gospodarz pokoju i Korneliusz
Knot, chwilę później do gabinetu wszedł minister magii w
towarzystwie młodego asystenta.
- Dumbledore, proszę o raport -
-Redgrave zasiadł za biurkiem i wbił wzrok w hogwarckiego
nauczyciela.
- Zlokalizowaliśmy kryjówkę Grindewalda,
sir. Przebywa w zamku w centralnych Niemczech, na południe od
Berlina. Podróżny mieszka razem z nim. Mieliśmy rację.
Teraz pozostaje tylko rozstrzygnięcie o dalszych naszych działaniach
względem obydwu panów. Ale to już pozostaje w pańskich
kompetencjach, sir. – Dumbledore usiadł w fotelu. Zanim swoim
zwyczajem złączył dłonie czubkami palców, machnięciem
różdżki transmutował ubrania, swoje i swoich ludzi. Znów
mieli na sobie standardowe szaty czarodziejów.
- Knot,
jakimi siłami dysponujemy? – minister obrócił głowę w
stronę zastępcy szefa Departamentu Tajemnic.
- Niestety, sir,
dalej tylko mamy tych samych ludzi, którzy pracowali przy
operacji Podróżny. Reszta naszych sił jest rozproszona po
całym świecie. Ściągnięcie ich do Londynu i wprowadzenie w
zadanie zabrałoby zbyt dużo czasu. Myślę, że musimy się
śpieszyć.
- Popieram Korneliusza, sir – ponownie odezwał się
Dumbledore. – Grindewald zapewne jeszcze nie wie o wykryciu przez
nas jego kryjówki. Ale to tylko kwestia czasu. Żadna
tajemnica nie jest wieczna. Nie można też zapominać o Podróżnym.
Każdy dzień z Grindewaldem daje mu niezwykłą wiedzę.
-
Dobrze, w takim razie musimy działać błyskawicznie. Dumbledore,
razem z oboma grupami agentów uda się pan do Niemiec, aby
pojmać lub zabić pana Grindewalda. Zezwalam na użycie wszelkich
środków. – Redgrave zerwał się z fotela i zaczął
nerwowo krążyć po pokoju.
- Nie podoba mi się ten rozkaz, sir
– powiedział cicho Dumbledore. Wszyscy obecni w gabinecie
spojrzeli z niedowierzaniem w jego stronę. Knot aż posiniał z
oburzenia.
- Odmawiasz wykonania polecenia ministra magii? -
więcej nie był w stanie powiedzieć przez zaciśnięte zęby, ale
jego oczy były wystarczająco wymowne.
- Nie powiedziałem, że
nie wykonam rozkazu, lecz że mi się on nie podoba, a to nie to
samo, Korneliuszu – Dumbledore nadal był kamiennie spokojny, tylko
szybsze ruchy trzymanej w dwu palcach różdżki mogły
wskazywać na rosnące napięcie. – Jestem nauczycielem, a nie
aurorem. Nie potrafię zabijać z zimna krwią. Prawdę mówiąc,
w ogóle nie potrafię zabijać. Sądzę, że każdemu
przysługuje prawo do uczciwego procesu. Grindewald popełnił
mnóstwo zbrodni, ale zabijając go bez sądu staniemy się
podobni do niego, sir. Tak sądzę.
Redgrave zatrzymał się.
Przez bardzo długą chwilę patrzył prosto w błękitne oczy
hogwartczyka. Później ponownie usiadł za biurkiem. Przez
chwilę w gabinecie cisza aż biła w uszy. Wreszcie minister
podniósł głowę i ponownie spojrzał w oczy Dumbledore'a.
-
W normalnej sytuacji poparłbym ciebie całą duszą, Albusie. Ale
sytuacja nie jest normalna. Toczymy wojnę. Nie możemy postawić
Grindewalda przed brytyjskim sądem, bo nie jest poddanym Jego
Królewskiej Mości i nie popełnił zbrodni na terenie
Zjednoczonego Królestwa, ani kolonii. Żaden niemiecki sąd
nie poprowadzi jego procesu- bo w dzisiejszych Niemczech nie istnieją
sądy dla czarodziejów nie podległe Grindewaldowi.
-
Postawmy go przed sądem po wojnie, sir – cicho powiedział z kąta
pokoju Moody.
- A jesteś pewny, że bez pokonania Grindewalda
wygramy tę wojnę? – Redgrave uśmiechnął się smutno. O dziwo,
Moody odwzajemnił ten uśmiech i pokręcił przecząco głową. -
-Sam widzisz, Alastorze. Nie możemy ryzykować. Jeśli nie uda się
ten atak, Grindewald znów zniknie nam z oczu i zginą kolejne
tysiące ludzi. To prosta arytmetyka.
Dumbledore też uśmiechnął
się – Nie przekonał mnie pan, sir, a przynajmniej nie do końca.
Dalej jestem zdania, że prawo powinno obowiązywać zawsze i
bezwzględnie. Ale oczywiście wykonam polecenie. Mam jedynie
nadzieje, że w stosunku do Podróżnego obowiązywać będzie
w całej rozciągłości Kodeks Prawa Czarodziejów i że
postawimy go po prostu przed Czarosądem za zdradę i szpiegostwo.
-
-To już pozostawiam waszemu uznaniu – machnął ręką Redgrave. –
Ten smarkacz może po prostu dał się omamić Grindewaldowi. Jak już
kiedyś powiedziałem, nie wiem kim jest, i nie chcę wiedzieć.
Sądźcie go, jak chcecie.
Trzech Anglików i dwu Amerykanów
ruszyło w kierunku drzwi. Zanim ponownie wyruszą na Kontynent,
musieli się przespać, nieco odpocząć i przygotować plan
działania. Zamykając za sobą drzwi Dumbledore usłyszał jeszcze
głos Bartemiusza Croucha.
- Zawsze był za miękki, Korneliuszu.
Zło trzeba wypalać rozpalonym żelazem. Tylko szybkie i twarde
działanie może przywrócić porządek...
Dumbledore nie
odwracał głowy. Miał nadzieję, że Crouch nigdy nie będzie
decydował o czyjejś winie i karze...
Odprawa
przed akcją nie była długa. Dumbledore ustalił ze swoimi ludźmi
plan bezpiecznej aportacji w pobliżu siedziby Grindewalda – miał
być nim brzozowy lasek nad brzegiem jeziora. Shaffer nie znalazł w
nim żadnych świeżych śladów ludzkiej obecności. Ze
względu na brak planów zamku i okolic, resztę mieli ustalić
już na miejscu. Od razu przebrali się też w niemieckie mundury –
takie same, jak w Belgii. Niemal równo ze świtem 2 stycznia
pięciu zdeterminowanych czarodziejów z cichym pyknięciem
zniknęło z pokoju odpraw Departamentu Tajemnic...
ROZDZIAŁ X
2 stycznia 1945. Gdzieś w centralnych Niemczech
Tom
ze zdziwieniem obserwował swojego mistrza. Od powrotu z Belgii nie
zmrużył oka. Grindewald nie omówił z nim nawet akcji a
Ardenach - ze spokojem przyjął wiadomość o porażce mugolskich
wojsk i konieczności odwrotu do Niemiec. Przez cały czas był
wyraźnie nieobecny duchem, Jego wzrok błądził po wielkiej
komnacie zamkowej, zatrzymując się przez chwile na poszczególnych
elementach wystroju.
Gdy Riddle skończył opowieść, zaległa
cisza. Dopiero po dłuższej chwili niemiecki mag zdołał skupić
myśli i przemówić.
- Siadaj, Tom. Musimy poważnie
porozmawiać.
Riddle usiadł na brzegu fotela. Wlepił oczy w
Mistrza, najwyraźniej zdziwiony jego zachowaniem. Do tej pory
Grindewald nigdy nie był tak niespokojny.
- Okazało się, że
po raz kolejny popełniłem błąd - ledwo widocznym ruchem dłoni
czarnoksiężnik stłumił niewypowiedziany jeszcze protest swojego
podopiecznego. - Nie doceniłem przeciwnika. Nie wiem, czy to
Redgrave, czy ktoś z jego otoczenia podsunął mu ten pomysł, ale
to w tym momencie nieistotne. Ważne jest co innego. Przegraliśmy,
Tom. Przegraliśmy tę wojnę.
Greindewald poderwał się z
fotela. Szybkimi krokami zaczął przemierzać wzdłuż całą
komnatę, kontynuując jednocześnie opowieść. - Sojusz
czarodziejów i mugoli okazał się zbyt trudny do pokonania
nawet dla mnie, Tom. Nie sądziłem nigdy, że tak się stanie. Moje
siły stopniały niemal do zera. Nieliczni wierni mi jeszcze
czarodzieje giną w masach wycofujących się wojsk. Nie mam z nimi
kontaktu i mieć już nie będę. Mój podopieczny poniósł
ostateczna klęskę - to już tylko kwestia kilku miesięcy. Musimy
pomyśleć o przyszłości.
Grindewald zatrzymał się przy
stole. Gestem wezwał swojego ucznia - Riddle jednym skokiem poderwał
się z fotela i zatrzymał przed ciężkim, dębowy blatem, na którym
rozłożone były mapy.
- Przykro mi, ale nie będziesz miał
zbyt dużo wypoczynku. Już od świtu ewakuujemy naszą kryjówkę.
Musimy wywieźć stąd całą moja bibliotekę, zapasy eliksirów
i składniki do ich, przyrządy magiczne. To wszystko, nawet z
Zaklęciem Lekkości, to zbyt wiele dla jednego na jeden raz. A ja
nie mogę stąd jeszcze wyjechać. Czekam na meldunek od tego
nieudacznego mugola, który zamarzył sobie być wodzem... - to
ostatnie zdanie Grindewald niemal wykrzyczał. Dopiero po chwili
uspokoił się i przemówił ponownie.
- Nie możemy
spakować zbyt dużo na raz. Czeka cię daleka droga, Tom. Nasza nowa
kryjówka mieści się daleko od wszelkich oczu - w starym
mieście prehistorycznych czarodziejów w puszczy nad Amazonką.
Mam tam od dawna upatrzone miejsce. Nikt go nie zna - żaden
czarodziej, żaden mugol. Nie istnieje na żadnej mapie, poza tą
jedną. Przyjrzyj się dobrze i zapamiętaj. Jutro polecisz tam
pierwszy raz.
Grupa uderzeniowa poświęciła
cały dzień na spenetrowanie okolicy. Shaffer i Miller, w swoich
zwierzęcych postaciach obejrzeli dokładnie zamek Grindewalda -
można więc było sporządzić choćby pobieżny plan.
Zmierzch
nadszedł wcześnie. Kilka minut po czwartej po południu trzech
czarodziejów i dwóch animagów ruszyło w
kierunku zamku. Pierwszy szedł szary, duży kot - miękko stąpał
po śniegu, ociekając się wąsami o przeszkody i bystro wypatrując
wszelkich oznak ruchu. Za nim, w szeregu, szli Moody, Dumbledore i
Nicolson. Hogwartczyk chciał prowadzić, ale kolejny gwałtowny
protest aurora odniósł skutek - Dumbledore najwyraźniej
wyżej cenił święty spokój niż żelazną dyscyplinę. Nad
nimi krążył orzeł, wypatrując niebezpieczeństwa niewidocznego z
ziemi. Bez wielkich przeszkód dotarli aż do zamkowej bramy.
Dumbledore gestem powstrzymał Moodego i Nicolsona. Kot wbiegł
między filary, przemykając pod spróchniałymi belkami
ogromnych wrót. Po chwili wrócił, przez chwile
zakręcił się koło nóg dowódcy grupy, aby z zadartym
ogonem skierować się ponownie do zamku.
Ruszyli w milczeniu.
Szeroka, wysadzana po obu stronach wiekowymi drzewami aleja
prowadziła do wejścia - ciężkich, żelaznych drzwi, nabijanych
grubymi metalowymi ćwiekami. Tuż przed nimi zatrzymali się znowu.
Dumbledore wyciągnął różdżkę, jakby chciał sprawdzić,
czy można bezpiecznie otworzyć wrota. Obok jego nóg
przysiadł kot. Hogwartczyk nie zdążył jednak rzucić nawet
jednego zaklęcia. Nicolson siłą rozpędu chwycił wielką
klamkę...
Ciszę zimowego wieczoru rozdarł przeraźliwy huk.
Błysnęło purpurowe światło. Z drzwi wysunęła się para ni to
rąk, ni szczypiec. Chwyciły angielskiego aurora i zgniotły jego
klatkę piersiową jak torebkę papieru. Dumbledore machnął
różdżką, wykrzykując zaklęcie, ale było już za późno
- przynajmniej dla Nicolsona. Leżał na kamiennych płytach schodów,
jak wyrzucona przez dziecko zużyta lalka. Głowę miał
przekrzywiona na bok, a z ust sączył się powoli strumyczek krwi,
zamarzającej na śniegu.
- Zaklęcie Miażdżących Dłoni -
mruknął Dumbledore do Moody'ego. - Stara, germańska sztuczka.
Teraz jak najszybciej do środka. To zaklęcie działa tylko raz, ale
powoduje też alarm w strzeżonym obiekcie.
Auror jakby zawahał
się przez chwilę, ale chwycił klamkę i nacisnął ją. Drzwi
otworzyły się ze zgrzytem starych, nie najlepiej konserwowanych
zawiasów. Wbiegli do przestronnego hallu - podłogę wyłożona
miał kamiennymi płytami, na ceglanych ścianach połyskiwał szron.
Pod ścianami stało kilkanaście starych zbroi. Biegiem ruszyli w
głąb zamku. Przed nimi biegł szary kot.
Shaffer z wysoka obserwował wydarzenia przed drzwiami zamku. Widział nieruchome ciało Nicolsona i przez chwilę walczył z przemożną chęcią rzucenia się na oślep w okna w poszukiwaniu obiektu zemsty. Rozum wygrał jednak z wściekłością. Orzeł wciąż krążył nad blankami murów.
Przez cały
niemal dzień Tom zajęty był pakowaniem zbiorów Grindewalda.
W kufrach znikały opasłe księgi, flasze i słoje z eliksirami i
ich składnikami, różnorakie przedmioty magiczne, których
przeznaczenia Riddle nawet się nie domyślał. Grindewald rozkazał
podzielić ten cały ładunek na kilka dużych pak. W pierwszej
znalazły się książki. Tom złączył kilka kufrów
zaklęciem i rzucił na nie urok lekkości - ale nadal był to
niezwykle ciężki i nieporęczny pakunek. Podróż z nim
będzie z pewnością niełatwa. Samo przywiązanie ładunku do
miotły było niezwykle skomplikowane.
Odpoczywał właśnie
przed zapakowaniem kolejnego kufra, gdy nagle na korytarzach
zamkowych rozległ się przeraźliwy ryk. Riddle szybko chwycił
różdżkę i wybiegł z komnaty, kierując się w stronę
gabinetu Mistrza. Dotarł tam w kilkadziesiąt sekund. Grindewald
stał przy kominku, wpatrzony w niezbyt wielki, ale bardzo czytelny
model zamku, w którym przebywali. Gdy Tom zatrzymał się tuz
obok niego (ślizgając się lekko na kamiennej podłodze), zobaczył
poruszające się wewnątrz modelu maleńkie sylwetki.
- Mamy
gości, Tom - mruknął niemiecki mag. - Nieproszonych, i bardzo
niebezpiecznych gości. Zdaje się, że przybył do nas z wizyta
jeden z twoich nauczycieli...
Riddel przysunął się jeszcze
bliżej do modelu. Po korytarzu na parterze (między zbrojownią a
kuchnią) szybko przesuwały się trzy sylwetki - dwu ludzi i kota.
Obie postacie ludzi wydawały się bardzo znajome. Długa broda,
potargana fryzura...Dumbledore... Ale jak on tu trafił? Te drugi to
musi być Moody - mrukliwy pomocnik woźnego, zadziwiająco
zaprzyjaźniony z profesorem Transmutacji...
- A ten kot? -
zapytał młody czarnoksiężnik
- Przekonamy się wkrótce
- spokojnym tonem odparł Wotan. - Przyjmiemy ich godnie i zapytamy o
wszystko. Także o to, jak znaleźli naszą rezydencję. Trzeba
przygotować się na powitanie tak znamienitych przybyszów.
Sądząc z pobieżnych nieco obserwacji
Shaffera, najbardziej uczęszczanymi pomieszczeniami zamku były trzy
lub cztery komnaty pierwszego piętra. Takie wnioski można było
przynajmniej wysunąć, obserwując oświetlenie okien. Dumbledore i
Moody szybkim, ale ostrożnym krokiem posuwali się w górę po
wąskich schodach. Miller, w kociej postaci był szybszy, jego
pionowe źrenice pozwalały mu też lepiej widzieć w mroku,
wyprzedzał więc znacznie swoich towarzyszy. Znaleźli się w
niezbyt szerokim korytarzu. Za szeroka framugą drzwi w głębi coś
jakby się poruszyło...
- Expelliarmus! - -wysoki, jakby jeszcze
nieco dziecięcy głos przeszył ciszę.
Różdżki
wyśliznęły się z rąk Dumbledore'a i Moody'ego i upadły na
posadzkę. Kot przywarł do podłogi, jak ogłuszony. Zza portalu
wysunęła się wysoka, szczupła sylwetka. Mierzyła w rozbrojonych.
Inna postać zamajaczyła w mroku korytarza.
- -Świetna robota,
Tom. - powiedział po angielsku Grindewald. - Rozbroić swojego
nauczyciela to sztuka nie lada. Ale został jeszcze jeden gość.
Z
różdżki Niemca błysnął strumień jasnoniebieskiego
światła, trafiając w kota i podrywając go do góry. Przez
chwilę wisiał w powietrzu, wymachując łapami. Po chwili, już
jako człowiek, upadł na posadzkę. Miler potrząsnął głowa,
jakby chciał odzyskać równowagę. Wstał powoli, trzymając
ręce w górze. Grindewald zrobił znaczący gest. Również
bez słowa Amerykanin wyjął z kieszeni swoja różdżkę i
rzucił ja na podłogę.
- -Mądrze, opór i tak się na
nic nie zda - powiedział Grindewald. - Tom, prowadź gości do
mojego salonu. Tam porozmawiamy... - Czarnoksiężnik odwrócił
się, ruszając w głąb korytarza.
- Wypada się trochę ogarnąć
przed towarzyska konwersacją - Miller opuścił ręce, przeciągając
dłońmi po kurtce munduru...
Dalsze wydarzenia potoczyły się
błyskawicznie. Miller wyszarpnął z rękawa nóż, który
błysnął w powietrzu i trafił w prawą rękę Riddle'a. Ból
sprawił, że młody mag upuścił swoją różdżkę.
Dumbledore zrobił szybki ruch dłonią - po chwili był już
uzbrojony. Moody rzucił się na podłogę, chwycił broń i obrócił
się , szukając wzrokiem wroga. Riddle skoczył do tyłu,
zatrzaskując za sobą drzwi. Grindewald, który odszedł już
parę kroków, zaskoczony wydarzeniami nie zdążył rzucić
żadnego zaklęcia, ale także uskoczył w bok. Znalazł się na
pierwszych stopniach schodów, prowadzących na zewnętrzny
taras.
- -Gdzie się tego nauczyłeś Dusty? - Dumbledore z
różdżką w ręku obrócił się dookoła.
- Szkoła
Stavrosa - mruknął pod nosem Miller. - Andrea zawsze nosi przy
sobie nóż. Ten znalazłem przy Niemcu, którego z
Alastorem wzięliśmy do niewoli w Holandii.
Dumbledore i Miller
ruszyli za Niemcem. Moody wycelował różdżkę w drzwi, za
którymi ukrył się Riddle. Ustąpiły po użyciu Alohomora.
Ostrożny auror z wolna zlustrował wzrokiem pokój. Nikogo nie
było widać - jedynie otwarte okno wskazywało drogę, którą
uszedł Tom. Biegąc pod górę i ciężko dysząc
Grindewald po raz kolejny przeklinał własną nieostrożność. Jak
mógł zapomnieć, że Dumbledore otaczał się ludźmi, którzy
chętnie korzystali z mugolskich umiejętności i zwyczajów?
Czarodzieje nie uczą się zazwyczaj rzucania nożami...
Teraz
pościg deptał mu po piętach i to przeciwnik miał liczebną
przewagę. Wewnątrz zamku nie mógł się aportować. Musiał
więc wybiec na otwartą przestrzeń. Tam jednak będzie zbyt
widoczny. Chyba, że..
Zatrzymał się na ostatnim szczeblu
schodów. Z cichym pyknięciem zmienił postać. Po płytach
tarasu szybko sunął teraz ciemny wąż. Jeśli uda mu się zsunąć
z muru, to dotrze w miejsce, gdzie nie działają już
zabezpieczenia... Czuł drgania kamiennej posadzki - jego wrogowie
wybiegli na taras. Niełatwo jest jednak zobaczyć czarnego węża na
ciemnym tle...
Shaffer przez krótką chwile zobaczył wysokiego, siwowłosego czarodzieja wybiegającego na szczyt schodów. Za moment w tym samym miejscu pojawił się wąż, sunąc w stronę kamiennej rynny w załomie muru. Nie było chwili do stracenia. Orzeł złożył skrzydła i runął w dół. Ostre szpony chwyciły zdobycz.
Grindewald
poczuł nagle piekący ból. Jakaś nieznana siła rozrywała
jego wężową skórę. Nie mógł zatopić zębów
w nieznanym przeciwniku. Pozostała tylko jedna możliwość.
Na
posadzce tarasu znów pojawił się czarodziej w czarnej
szacie. Szybkim ruchem ręki, nie zważając na ból w
poszarpanej dłoni, sięgnął do kieszeni po różdżkę.
Wycelował w olbrzymiego ptaka, który zdołał jednak z
łopotem skrzydeł poderwać się górę. Kątem oka Grindewald
zobaczył dwie inne postacie, biegnące w jego kierunku. Obrócił
się i wyciągnął rękę...
- Avad.... - słowa nagle uwięzły
mu w gardle. Poczuł, jak jakaś niezwykła siła spycha go z
kamiennych blanków. Dumbledore zdążył użyć zaklęcia
ogłuszającego - siła uderzenia byłą jednak tak wielka, że
Niemiec stracił opacie pod stopami. Spadł kilkanaście metrów,
wprost na lodową taflę jeziora. Nad całą okolicą rozległ się
przeraźliwy krzyk...
ROZDZIAŁ XI
2 stycznia 1945. Gdzieś w centralnych Niemczech.
Ciało Wotana Grindewalda przeniesiono do zamku. Agenci drobiazgowo przeszukali cały budynek, nie znaleźli jednak Riddle'a. Tylko na podłodze pokoju, z którego uciekł, odkryli ślady na zakurzonych płytach, jakby zabrano stamtąd jakiś duży, niezbyt foremny pakunek. W schowku na miotły brakowało natomiast jednej sztuki - można to było łatwo zaobserwować, gdyż Grindewald wszędzie utrzymywał idealny ład, a każda miotła miała swoje miejsce, oznaczone specjalną tabliczką.
Wyniki przeszukania były jednak i tak imponujące. W jednym
z pokojów, sąsiadującym z tym, z którego uciekł
młody mag, leżały kufry pełne słojów i butelek z różnego
rodzaju płynami i maściami. Obok, w kolejnych skrzyniach spoczywały
różnorakie urządzenia, na widok których Dumbledorowi
i Moody'emu błysnęły oczy.
Podróż powrotna przebiegała
dość kłopotliwie. Dumbledore i jego podwładni mieli przecież do
przeniesienia spory ładunek - a było ich już o jednego mniej...
Przed odlotem przygotowali dwa wielkie stosy, na których
umieścili ciała Grindewalda i Nicolsona. Płomienie ogarnęły cały
zamek. Niemiecki mistrz czarnej magii i angielski stróż
magicznego prawa, po śmierci już pogodzeni, na wieki spoczęli obok
siebie...
3 stycznia 1945. Londyn. Gabinet Ministra Magii.
Ordery Merlina Pierwszej klasy !!! Dla was
wszystkich! - Arsenius Redgrave nie wyglądał w tej chwili na
spokojnego dostojnika. Z tiarą dziwacznie przekrzywioną, w
rozpiętej szacie wymachiwał olbrzymim kielichem wina. Czterej
uczestnicy akcji w Niemczech siedzieli w fotelach przed jego biurkiem
- każdy z nich także trzymał w dłoni kielich. Tuz obok, przy
stoliku do kawy, zajmowali miejsca Knot i Weasley. Oni także
korzystali z całkiem nieźle zaopatrzonej prywatnej piwniczki
ministra.
- Dziękujemy, sir - Dumbledore skłonił lekko głowę,
kryjąc dziwny błysk w oczach. - Pozwolę sobie jednak zapytać. Co
zrobimy z Podróżnym?
- A w czym może nam zaszkodzić
jeden nieopierzony czarodziej? - wzruszył ramionami Knot. Redgrave
najwyraźniej podzielał jego pogląd, gdyż kiwnął głową.
-
Zostawmy tego młodego człowieka w spokoju, Albusie - powiedział
Harald Weasley. Szukanie go zajęłoby nam mnóstwo czasu.
Zniknął z zasięgu twojej mapy - może zmienił szaty? Zresztą, po
śmierci Grindewalda nie będzie już tak groźny. Mam nadzieje, że
nie zdążył się wiele nauczyć...
- A propos nauki - Minister
magii poprawił się w fotelu. - Chcesz wracać do Hogwartu, Albusie?
Wbijanie do opornych głów uczniaków tajemnic
transmutacji to chyba niezbyt fascynujące zajęcie. Co powiedziałbyś
na stanowisko w ministerstwie? Dyrektora departamentu, na przykład?
Dumbledore spojrzał w bok. Knot wyglądał na wyraźnie
zaskoczonego... i jakby zaniepokojonego. Weasley natomiast uśmiechnął
się zachęcająco.
- Dziękuję, ale nie. Najlepiej czuje się
właśnie wśród młodych ludzi. Odkrywanie ich bardzo głęboko
czasami ukrytych talentów jest jednak znacznie bardziej
satysfakcjonujące, niż większość ludzi sobie wyobraża. Zresztą,
samo studiowanie spuścizny po Grindewaldzie zajmie mi sporo czasu...
- A pozostali, co zamierzają robić dalej? - Redgrave przenosił
kolejno wzrok na Millera, Moody'ego i Shaffera.
- Ja muszę
wracać do Stanów, sir. Dyrektor mojego departamentu wysłał
już kilka sów do pana Knota z żądaniem natychmiastowego
odkomenderowania mnie. Chyba znów wyślą mnie na Pacyfik. -
skrzywił się lekko Shaffer.
- Ja mam od dawna obiecany urlop.
Może wreszcie uda mi się pojechać do Egiptu. Podobno tamtejszy
oddział Gringotta szuka łamaczy uroków. Chcę się temu
przyjrzeć. Może zajmę się tym po wojnie? - Miller wyglądał na
zachwyconego perspektywą ciepłego klimatu.
- Alastor wraca do
mojego departamentu, sir. - Harald Weasley przekrzywił nieco głowę,
patrząc z ukosa na aurora. - Szkoda byłoby marnować taki talent.
Może zrobimy go instruktorem?
- Przenigdy - Moody aż wstrząsnął
się w fotelu. - Jeśli ktoś chciałby zrobić ze mnie belfra,
najpierw musiałby poczęstować mnie solidnym Imperio...
EPILOG
Tom Riddle nigdy więcej nie pojawił się na zaczarowanej mapie Dumbledore'a. W puszczy nad Amazonką nie potrzebował grubych szat, a Lord Voldemort nie mógł przecież założyć na siebie starego płaszcza z naszywką prefekta naczelnego Hogwartu...
Arsenius Redgrave podał się do dymisji wraz z całym gabinetem Winstona Churchilla w czerwcu 1945 roku. Wycofał się z czynnego życia politycznego i do końca swych dni mieszkał w południowej Anglii. Jego bliskim sąsiadem przez wiele lat był pewien emerytowany polityk uwielbiający hawańskie cygara...
Marius Shaffer poległ w sierpniu 1945 roku podczas akcji na Okinawie. Nie odnaleziono nigdy jego ciała - najprawdopodobniej spłonął w jednej z jaskiń na wyspie...
Dusty Miller przepracował kilkadziesiąt lat w kairskim oddziale Banku Gringotta. Zakończył karierę jako Naczelny Łamacz Uroków. Jedna z jego ostatnich decyzji przed przejściem na zasłużoną emeryturę był podpis na dokumencie angażującym do pracy bardzo zdolnego, długowłosego rudzielca, który na dodatek był stryjecznym wnukiem jego dawnego dobrego znajomego... Zamieszkał na Wschodnim Wybrzeżu Stanów Zjednoczonych, gdzie dość często odwiedzała go córka (zawsze w okresie letnich wakacji) i przyjaciel z dawnych lat - emerytowany auror.
A losy Korneliusza Knota, Bartemiusza Croucha, podobnie jak Albusa Dumbledore'a i Alastora Moodego znają chyba wszyscy...
KONIEC
Autor pragnie gorąco podziękować:
Mojemu synowi
Piotrusiowi
Dziewczynie Hagrida
Arthurowi Weasleyowi
Beacie
White
A przede wszystkim cieniowi sir Alistaira MacLeana
I wszystkim życzliwym czytelnikom
Lublin. Grudzień 2003.
