Słowa od autora:
"Chciałbym wrócić do starej konwencji pisania opowiadań. Do interakcji z czytelnikiem, dając mu możliwość pośredniego wpływu na losy bohaterów. Chciałbym, aby to czytelnik w pewnym stopniu decydował o tym, co autor faktycznie miał na myśli. Może to właśnie stąd wynika pozostawianie przeze mnie aż tylu kwestii do własnej interpretacji. Może chcę zmusić czytelnika do tego, aby sam zainteresował się tym, jak może przebiegać rozwój wydarzeń. Aby wyobraził sobie, co działo się wcześniej, skoro akcja ewidentnie nie zaczyna się od samego początku.
Aby wyobraźnia w ogóle zadziałała.
Niech komentarze będą wewnętrznymi przemyśleniami bohatera. Niech będą jego wewnętrznym głosem. Niech każdy z Was, drodzy czytelnicy, wcieli się w rolę małego chłopca, który podpowiada głównemu bohaterowi, o czym ma myśleć. O czym ma mówić. Niech każdy z Was będzie niczym sufler, który bez oporu wypowiada kwestie, które potem bohater powtórzy bez zająknięcia. Bo ufa temu, co siedzi w jego umyśle.
Choć, jak dobrze wie, nie do końca ma nad nim kontrolę."
CZĘŚĆ I
DZIECIAK
Przez tyle lat tak dużo się zmieniło, myślę. Nie ma lekko. Mało kto popiera mój pomysł ruszenia za drzwi twierdzy i podjęcia walki. Nie otwartej, nie bądźmy śmieszni, ale z ukrycia, tak jak kiedyś. Wędrując z miejsca na miejsce, nigdzie nie zatrzymując się na dłużej, a jednak wszędzie zostawiając po sobie niezbite dowody naszej obecności.
Ciekawe tylko, jak długo utrzymywalibyśmy się przy życiu, gdyby okazało się, że musimy sobie radzić sami, w nieprzyjaznym, wielkim świecie. Nigdy nie lubiłem survivali. Nigdy nie byłem w nich dobry. A oni? Dzieciaki z bogatych rodzin, które nigdy nie musiały martwić się o to, co włożyć do garnka. Dzieciaki takie jak ja, ale z dużo mniejszym doświadczeniem. Dzieciaki, które powoli zaczynają zapominać, jak wygląda świat poza murami. Jak zareagowaliby, wobec przytłaczającego ogromu rzeczywistości, gdybyśmy zdecydowali się wyjść? Ile czasu minęłoby, zanim załamaliby się doszczętnie, uświadamiając sobie w końcu, że byli od początku skazani na porażkę? Jak wiele mogę zdziałać, mając za sobą armię dzieciaków i porywając się na profesjonalistów?
Największe zagrożenie nie czeka jednak na nas poza murami. Nasza siła leży w zjednoczeniu, a naszym największym wrogiem jesteśmy my sami. A przynajmniej część z nas.
Osobiście nie należę do ludzi zbyt tolerancyjnych, jednak taki szczegół jak pochodzenie czarodzieja akurat nie zaprząta mojej uwagi. Spośród wszystkich obraźliwych określeń nie można mnie nazwać rasistą. Nie mam nic do ukrycia, ale nie chcę, aby ludzie patrzyli na mnie spode łba. Jednak nawet mimo tego, muszę, uruchamiając cały swój obiektywizm, zgodzić się z jednym - czarodzieje z rodzin mugolskich niosą ogromne zagrożenie. I bynajmniej nie chodzi mi o ich nieznajomość zachowań i obyczajów. Nie chodzi mi o ich brak umiejętności. To kwestia nabyta. Zresztą te dzieciaki są bystre jak cholera, przypominam sobie. Wiele z nich uczy się nowych rzeczy szybciej od nas. Niektóre przerosły już nas poziomem, mimo ogromnej straty w pierwszych latach życia. Ale jest jedno, nad czym mogą nie potrafić zapanować.
Człowiek nie do końca ma władzę nad swoim umysłem. Kaprysem Boga było, żebyśmy zostali niewolnikami, można powiedzieć, samych siebie. Ludzie o tym nie myślą - jeśli przydarzy im się sytuacja, w której postąpiliby inaczej niż dyktuje im to rozum, zrzucają to na karb emocji. Chwilowej słabości. Chwilowego zamroczenia, przypływu adrenaliny. Niech sobie to nazywają jak chcą, nie będę ich uświadamiać. Zresztą, kto o zdrowych zmysłach uwierzyłby w historię rodem z science fiction?
Herbata zdążyła się już zaparzyć, a nawet lekko wystygnąć. Biorę pierwszy łyk, nadal ciepły trunek nieco rozgrzewa moje ciało. Mam nadzieję, że po wypiciu całego kubka w końcu będę mógł zasnąć. Póki co jednak nowe myśli zaprzątają mój umysł.
Nigdy nie byłem rasistą. Ale w tym momencie najchętniej pozbyłbym się wszystkich dzieciaków, które nie mają w sobie czystej krwi. Wiem, że to skazałoby ich na niemal natychmiastową śmierć, ale w tym momencie nie dbam o to. Inaczej będę myślał jutro, gdy wstanę, zejdę na dół i popatrzę na ich twarze. To dobre dzieciaki. Spokojne, uczciwe i posłuszne. Nawet nie przyjdzie im do głowy myśl, że ich dobre serce może niedługo stać się ich największym przeciwnikiem.
Nawet tu, na skraju cywilizacji, niemal w kompletnym odizolowaniu od świata, docierają do nas strzępki informacji. Nikt nie przyznaje się co prawda do tego, ale wszyscy z utęsknieniem wyczekują chwili, gdy przybyły posłaniec powie nam o wydarzeniach, które dzieją się w miejscu, które kiedyś każde z nas nazywało domem. Kiedyś, w lepszych czasach, zanim te sprzedajne szumowiny z Ministerstwa postanowiły zabawić się kosztem ludzi. Zanim postanowili przekonać się na własne oczy, czy faktycznie sprawują nad nami władzę. Zanim sprawdzili to, co nurtowało ich od lat - czy mogą przejąć pełną kontrolę nad społeczeństwem.
Mogli.
Oczywiście przed ludźmi cała prawda była skrzętnie ukrywana. Nic się nie stało, słyszeliśmy z odbiorników. Państwo jest silne jak nigdy dotąd, czytaliśmy na plakatach. To ogólnoświatowy kryzys, informowała nas władza, gdy sytuacja zaczęła stawać się nie do wytrzymania. Nawet ci idioci z Ministerstwa chyba nie podejrzewali, że sprawy zajdą aż tak daleko. Musieli dopuszczać tę możliwość, gdy podpisywali z Nimi pakt, ale chyba naiwnie sądzili, że obie strony będą się trzymać postanowień tam zapisanych. Kretyni.
A ludzie? Nawet zazwyczaj nieświadome niczego lemingi zaczęły coś podejrzewać. Oczywiście, my wiedzieliśmy już wtedy dokładnie, co się święci. Większa część z nas postanowiła uciec i zaszyć się gdzieś daleko, poza zasięgiem wszechmocnej ręki Ministerstwa. Inni zostali, albo żeby walczyć, albo udawać, że wszystko jest w porządku. Tych pierwszych już nie ma, drudzy chyba przestali udawać. Teraz myślą, że tak jest naprawdę.
Dopijam herbatę i wskakuję pod ciepłą pierzynę. Na nic jednak próby zaśnięcia - oczy w ogóle mi się nie kleją, a głowa buzuje od nowych myśli i starych wspomnień. Jak to się zaczęło?
Oczywiście na początku byliśmy tylko my. Nie ja, rzecz jasna, ale dalej, w gruncie rzeczy, lubię się utożsamiać z czarodziejami czystej krwi. To normalne, że z czasem nasza krew zaczęła się mieszać, ale nikt chyba nigdy nie przypuszczał, że teraz w każdym człowieku na świecie będzie płynąć najprawdziwsza, choć często mocno rozrzedzona, nuta magii.
Już za mojego życia zdarzało się, że w rodzinie mugolskiej znajdowano magiczne dziecko. Późniejszych konsekwencji takiego zdarzenia było mniej więcej tyle, ile spotykało się takich przypadków. Każda rodzina reagowała inaczej. I choć nasze społeczeństwo uważa się za tak tolerancyjne i postępowe, aż nazbyt wiele było przypadków, gdy rodzice wyrzucali dziecko z domu tylko przez wzgląd na jego odmienność. Częściej jednak zdarzało się, że młodzi czarodzieje byli akceptowani, a najczęściej ich umiejętności byli ignorowane. Nie wiem, który wybór był najgorszy. Zwłaszcza, że magia jest pociągająca. Nawet dorośli nie potrafią się jej oprzeć, a co dopiero młokos, w którego umyśle kiełkuje nowa myśl.
"Teraz cały świat należy do mnie."
Dzieciaki w końcu zaczynały praktykować magię sami, bez niczyjej pomocy i wsparcia. Bywało, że zanim ich dryg został dostrzeżony, następowało wiele przykrych wypadków. Czasem nawet nieodwracalnych. Dopiero potem zjawiali się przedstawiciele ministerstwa, aby zaoferować adeptowi swoją pomoc i zaproponować mu dołączenie do, oczywiście ściśle kontrolowanej, społeczności czarodziejów.
Człowiek, wbrew pozorom, ma dobrą pamięć. Owszem, zdarzy się czasem, że zapomni o ważnych sprawach, na przykład nakarmieniu rybek albo imieninach babci. Ale nigdy, przenigdy, nie zapomni twarzy swoich rodziców. Nawet jeśli oni dawno usunęli go ze swojego życia.
I może się zdarzyć tak, że posłaniec niedługo przyniesie wiadomość, która zadziała jak impuls. Która zbierze te dzieciaki do kupy i pozwoli im znaleźć w sobie siłę do wyruszenia na spotkanie świata. A ich ograniczony umysł nie pozwoli im dotrzeć do świadomości, że świat, gdy w końcu go spotkają, zgniecie ich bez mrugnięcia okiem. Świadomości, że ruszając na ratunek swoim bliskim, mogą jedynie pogorszyć naszą sytuację. Świadomości, która być może byłaby zbawienna, gdyby tylko pojawiła się w umysłach tych dzieci.
Naszym największym wrogiem jesteśmy my sami. A naszym sprzymierzeńcem, choć jest to zgoła odmienne od poglądów większości z nas, jest cierpliwość.
Bo choć świat niedługo ogłosi upadłość, dalej ujawniają się w dzieciakach magiczne geny. Skąd, w innym wypadku, mielibyśmy tyle gąb do wykarmienia?
Jest nas niewielu, ale to nasz sposób na zwycięstwo. Bo świat, koniec końców, musi należeć do nas.
