Noc pojaśniała, stała się bardziej pełna, na wschodzie zajaśniała jutrzenka, niczym krople krwi na bladej skórze... Wiedziałem, że umieram, ten drań zostawił mnie tutaj, bym się wykrwawił na śmierć... Było mi zimno. Wiedziałem że noce na Alasce nawet w lecie są mroźnie, a zaczynał się październik. Poruszyłem się. Czerwone plamy zatańczyły mi przed oczami w niekończącym się korowodzie bólu i braku nadziei. Ginąłem rozszarpywany na kawałki, każda z moich ran była na nowo rozdzierana kolejnymi spazmami bólu. Przez chwilę zdawało mi się, że ktoś się poruszył, tam na bezbrzeżnie ciemnym zachodzie... Widziałem jedynie żółte jak u diabła oczy unoszące się w ciemności. Mieli rację, oni wszyscy mieli rację... Na wzgórzach nad miastem naprawdę był diabeł... Diabeł z wielkim, rudym wilkiem. To coś zbliżało się do mnie powoli, niepewne, co ma ze mną zrobić. Wilk warczał strosząc sierść, a Żółtooki pogłaskał go po głowie.

- Zabij mnie... – Wychrypiałem ostatkiem sił.

Zły pochylił się nade mną i polizał krew spływającą z mojego czoła, w świetle księżyca błysnęły kły.

A wilk wył.