Najpierw masz siedem lat i mieszkasz w dużym domu z ciotką, która chyba cię kocha. Nie masz rodziców, bo rodzice odeszli (chyba zginęli w wypadku, ale tego nie wiesz, nie na pewno), i czasem wciąż jest ci smutno. Na ścianie w twoim pokoju jest pęknięcie i to pęknięcie cię przeraża. Najpierw czekasz, żeby zniknęło samo z siebie - tak, jak goją się na tobie różne zadrapania i otarcia. Masz siedem lat i myślisz, że wszystko musi kiedyś się wygoić.
Kiedy ciotka wieczorem całuje cię na dobranoc zawsze prosisz, żeby zostawiła światło. Bo to pęknięcie mówi do ciebie, a w świetle Księżyca wydaje się jeszcze bardziej widoczne. Jednak ciotka uśmiecha się, głaszcze cię po głowie i mówi, że masz wybujałą wyobraźnię. I że masz już siedem lat, a to na tyle dużo, by spać bez światła. Więc tylko leżysz z otwartymi oczami i kołdrą podciągniętą pod brodę, wsłuchując się w głos (więzień Zero uciekł, kim jest więzień Zero, na buki i borsuki?). I czekasz, żeby głos umilkł. Albo żeby zasnąć.
Potem już wiesz, że pęknięcie nie zniknie ot tak sobie, więc zaklejasz je plastrami opatrunkowymi w biedronki. Ciotka na ciebie krzyczy, że plastry niszczą niebieską farbę, i każe ci je zrywać. Słuchasz się cioci, bo co innego masz zrobić, ale czekasz na ten dzień, kiedy ktoś (ktokolwiek) zorientuje się, że pęknięcie nie jest dobre. Że jest złe.
Potem klęczysz przy łóżku i modlisz się do Mikołaja, bo już masz czekania powyżej uszu. A Mikołaj to ten, który spełnia życzenia, więc może spełni i twoje. Wtedy z nieba, jakby w odpowiedzi na życzenie, spada niebieska budka, a z budki wypada dziwny człowiek. Twierdzi, że jest doktorem. Wchodzi w drzewo i rzuca kanapkami, a ty czujesz, że go bardzo lubisz. I że czekanie się skończyło, bo on jest tym kimkolwiek, który miał się zająć pęknięciem.
A potem Doktor mówi, że wróci za pięć minut, bo jego niebieska budka ma zamiar wybuchnąć i lepiej, żeby nie. Mówi, żeby mu zaufać; a ty już mu przecież ufasz, jest taki śmiesznie zakręcony. Myślisz sobie, że możesz te pięć minut jeszcze poczekać; czym jest pięć minut wobec siedmiu lat. Więc się uśmiechasz, kiedy on zeskakuje w głąb małej, niebieskiej budki, krzycząc coś z radością miłego wariata.
Pakujesz najpotrzebniejsze rzeczy, ubierasz czapkę i płaszcz (masz już siedem lat i wiesz, co trzeba wziąć i ubrać), wybiegasz do ogródka i znów czekasz.
Czekasz dwanaście lat (i odwiedzasz czterech psychiatrów) i potem jeszcze dwa.
A potem uświadamiasz sobie, że dla niego minęło może dziesięć minut.
