Witam wszystkich! Pamiętacie jak mówiłam, że zgodnie z życzeniem kochanej limbo następna historia jaką przetłumaczę będzie Wincestem? Otóż sporo czasu szukałam czegoś odpowiedniego i w końcu natknęłam się na tę wspaniałą historię będącą AU w stylu 'Jak Wytresować Smoka'. Zakochałam się w niej i postanowiłam się nią podzielić bo jest tego warta!

PS. Scen typu M tutaj nie ma, bo takich nie tłumaczę, jeśli na to ktoś liczył.

Autor: lexicale z AO3

Oryginalny tytuł: Endless Skies (link w moim profilu)

Tłumacz: Quiet. crash

Zgodę uzyskałam, więc oto wstawiam pierwszy rozdział! Miłego czytania!

Aha, jeszcze jedna ważna rzecz. Jeśli ktoś oglądał JWS to bohaterowie mają swoich odpowiedników tutaj:

Czkawka - buntowniczy syn (o mięciutkich włosach) - Sam

Astrid - lojalny wojownik (i przy okazji obiekt uczuć) - Dean

Szczerbatek - uroczy smok, a nie, demon - Ruby

Stoik - niezadowolony ojciec - John

Pyskacz - niezadbany starszy facet - Bobby

Czerwona Śmierć - arcywróg (zawsze z kodem koloru) - Żółtooki Demon

/txtbreak/

Prolog

Nazywam się Sam i mieszkam nad morzem tak daleko na północ jak to możliwe dla ludzi zanim świat bezpowrotnie znika w oceanie.

Powietrze tutaj zawsze jest chłodne, nawet latem gdy dni są długie, ale zimą jest gorzej, wtedy słońce ledwo wygląda zza wody. Sztormy targają morzem, przelewając się przez urwiska i klify, które nas chronią, a mój ojciec powtarza, że natura walczy z nami jak przekorny koń, którego trzeba oswajać raz za razem, każdego roku. Z całą pewnością tak się czujemy gdy przekopujemy się przez zmarzniętą ziemię by zasadzić ziarna na wiosnę, gdy co rano budzimy się przed świtem by znosić wodę podczas suszy, gdy kopiemy kanały aż nasze dłonie spływają krwią. Tak się czujemy gdy przeczekujemy zimę, dłuższą, zdawałoby się, każdego roku, mając tylko siebie nawzajem i ogień dla towarzystwa, a wicher dmie tak potężnie, że trzęsie ciężkimi drzwiami z dębowego drewna.

Walczymy z natura o każdy centymetr, każdy oddech, i widzę dumę w oczach moich ludzi, ludzi Alby, gdy słońce przedziera się przez zimowy płaszcz, że przeszliśmy przez ciemność i wyszliśmy po drugiej stronie.

Ale nie mogę nic poradzić na to, że czuję inaczej.

Kiedy byłem bardzo mały, zanim jeszcze zabrały ją demony, moja matka opowiadała mi historie o lądach na południu – gdzie lato trwało dłużej, gdzie zboże rosło przy najmniejszym nakładzie pracy, gdzie sama natura była jak matka, z ramionami otwartymi szeroko do uścisku. Miejscu, gdzie ziemia była miękka i zielona i pełna życia, pełna obietnic czekających na realizację.

Ale przede wszystkim miejsce, gdzie nie było już demonów.

Miejsce, gdzie nie musiałbym czuć strachu każdego dnia. Gdzie nie musiałbym budzić się rano i myśleć, czy to dziś jet ten dzień kiedy umrę, czy tylko ten, w którym stracę w ciemności kolejnego członka rodziny.

Gdy rozglądam się wokół widzę dumę w oczach ojca i widzę brata stającego się mężczyzną, ale wszystko czego ja chcę to możliwość ucieczki.

Chcę uciec.

Odkąd Sam sięgał pamięcią demony były zmorą Lawrence.

Czasami ataki były częste, a czasami długie przerwy następowały pomiędzy, ale wynik był zawsze ten sam – zniszczenie. Zboża zredukowane do kupki popiołu, domy poniszczone, budynki porozbijane w drzazgi, ludzie zmiażdżeni, albo spaleni, albo po prostu zaginieni i cała społeczność musiała się zebrać i pozbierać, naprawić, uratować co się dało z nadzieją, że raz jeszcze uda im się przetrwać.

- Nigdy nie złamią naszych karków! - zabrzmiał donośnie i jasno głos Johna na tle chaosu i odpowiedziały mu okrzyki łowców, halabardy i tarcze uniesione, dumne głosy mężczyzn i kobiet noszących swoje blizny, ani śladu strachu w oczach. Zawzięte wyrazy twarzy, jedna w drugą pośród tłumu, aż wszystkie zaczynały się zlewać. Ale Sam patrzył tylko na jedną.

Dean także wyrzucił ramię w górę, nie jako pomoc, nie od wydawania broni i dbania o rannych, ale jako jeden z wojowników, jeden z nich. Szczerząc zęby i stal naprzeciw hordy, która chciała wymazać ich istnienie. Dean miał dziewiętnaście lat, teraz już był mężczyzną, członkiem bractwa, które nie miało nic wspólnego z Samem, nic wspólnego z jego prawdziwym bratem i głos Deana dźwięczał w tłumie, twardy i niezłomny niczym głaz.

Sam wzdrygnął się na ten okrzyk, czując jak przenikał jego kości, i marzył, że wiedział co to znaczy być nieustraszonym.

W środku okrzyku zabrzmiał wybuch, eksplozja piekielnego ognia podpaliła dom, płynne płomienie syczały i pryskały wszędzie wokół, wypalając dziury w ziemi jak kwas. Krzyki i wrzaski rozbrzmiały gdy ludzie uciekali, unikali na ile się dało i oczy Sama natychmiast powędrowały na niebo, szukając, ale demony były szybkie na swoich skrzydłach – nie dało się ich zabić, chyba, że postanowiły wylądować, albo jakiś szczęśliwy łowca przebił je włócznią albo dzidą.

- Zwabcie je na dół! - rozbrzmiał w wiosce głos Johna i łowcy ruszyli, wymachując bronią gdy przygotowywali się do bitwy, w której walczyli raz za razem przez ostatnie dziesięć lat: by zatrzymać potwory w ciemności, choćby i na jedną noc. Sam nie odrywał wzroku od brata, patrzył jak znajome ciało, ciało, z którym dorastał, stawało się czymś nieznanym jeszcze raz – czymś śmiertelnie niebezpiecznym. Bronią w wojnie, z którą Sam nie chciał mieć nic wspólnego.

Zadrżał na tę myśl i podskoczył gdy ciężka ręka ojca zacisnęła się na jego ramieniu.

- Idź, poprowadź resztę pod klify. Niech będą bezpieczni, synu.

Wypowiadał te słowa z dumą i wiarą – pewnością, że Sam dorówna swojemu bratu chroniąc innych mieszkańców wioski od ataku podczas gdy łowcy bronili ich domostw. Dean narzekał na to zadanie tak długo, aż w końcu pozwolono mu dołączyć do walczących na rok zanim nakazywał zwyczaj, z początku bardziej jako pomocnika niż aktywnego wojownika. Cztery lata temu Dean zdobył swoją Żelazną Rękawicę, zasłużył na swoją halabardę, broń ich ludu, i stał się w pełni jednym z łowców: tych, którzy zabijali demony.

Sam wolałby, żeby to Dean prowadził ludzi pod klify. Wolałby, żeby Dean nie wychodził w ciemną noc gotów oddać swe życie. Nie podobał mu się pomysł porzucenia reszty rodziny, zostawienia ich na linii ognia, prosto na drodze dyszących wściekłością demonów. Wolałby, żeby Dean poszedł z nim, biorąc odpowiedzialność za wszystko to, czego Sam nie był pewny, czy dałby radę dokonać.

- Sam... - głos Johna zaostrzył się gdy jego dłoń potrząsnęła ramieniem Sama. Wyraz jego twarzy był srogi. Pełen wyczekiwania. Sam wiedział, że nie może zawieść.

- Tak jest – odpowiedział bez przekonania w głosie, ale John tylko się uśmiechnął i skinął głową odwracając się by dołączyć do reszty. Sam został na skraju wioski mając za plecami pola uprawne i ścieżkę na plażę. Ciężko przełknął ślinę zerkając na resztę swoich ludzi – tych którzy mi byli łowcami oraz tych, którzy byli jeszcze za młodzi na próbę Żelaznej Rękawicy, a wszyscy patrzyli teraz na niego.

Nic nie znaczyło to, że miał zaledwie czternaście lat. Był Winchesterem. Krew przywódców, od pokoleń, krążyła w jego żyłach i nawet jeśli on sam nie miał pojęcia co robić, oni wierzyli, że wie. Sam odetchnął głęboko zimowym powietrzem i usztywnił ramiona. W jego wieku Dean to robił. Dokonał tego. Sam też może.

- Za mną – zawołał z nadzieją, że jego słaby głos niósł się dalej niż mu się wydawało, wymachując jednym ramieniem, podczas gdy dłoń drugiego spoczywała na delikatnie na rękojeści jego noża. Patrzył jak ludzie zaczęli się poruszać, zbierając potrzebne rzeczy. Byli przyzwyczajeni do rytualnego powtarzania tych czynności, do ataków, do sposobów przetrwania. Działały zanim jeszcze Sam mógł unieść miecz i Sam przewidywał, że będą działać i kiedy umrze – co, jak uważał, stałoby się za sprawą demonich pazurów albo ich piekielnego ognia. Zacisnął usta, truchtając na czoło kolumny ludzi, aby poprowadzić ich do klifów.

Wiatr unosił się znad morza z ogromną siłą, z determinacją uderzając w skały solą, szczypiąc Sama w policzki gdy truchtał wąską dróżką w dół na plaże. Skóra butów zaszurała o żwir i zatrzymał się słysząc w oddali głęboki, przejmujący krzyk demona, czując jak ciarki przechodzą mu po kręgosłupie. Dźwięk przyniósł wspomnienia, mignięcie blond włosów i krew, i do serca Sama zaczął się wkradać strach z dzieciństwa, nigdy nie oddalony, nie ważne jak znajomy stał się wzór ataków. Zerknął z powrotem za siebie na ścieżkę, widząc nieziemski blask bijący od wioski na krawędzi klifu, pomarańczowy i jasny, świecący jak obce słońce nad krawędzią skały w ciemnościach nocy. Na horyzoncie, tam, gdzie morze spotyka się z niebem, blady księżyc wisiał obojętny, obserwując bez sądu, bez uczuć.

- No dalej – wymamrotał w roztargnieniu Sam patrząc w górę ścieżki na idących nią ludzi. - Nie zatrzymujcie się.

Sam stał na brzegu ścieżki ledwo zauważając przepaść pod stopami – nie bał się upadku, nie przerażała go wysokość. Nie myślał o sobie jak o tchórzu. Z odwagą stanąłby naprzeciw innego mężczyzny w walce. Mógłby nawet wygrać, za całym szkoleniem, któremu poddali go ojciec i brat. To wcale nie zmieniało tego jak postrzegała go reszta wioski. Za maminsynka, który zwijał się w kłębek i chował głowę w piasku w obliczu ataku. Chłopczyka, który płakał i moczył spodnie gdy pojawiały się demony. Nigdy nie powiedzieli mu tego w twarz, ale Sam i tak słyszał. Słyszał to w ich szeptach, widział w ich oczach gdy na niego patrzyli.

Plama wstydu na honorze rodu Winchesterów.

Ludzie schodzili za jego plecami i Sam patrzył na nich jednocześnie obserwując niebo, znając swój obowiązek choć ciemność zdawała się gotowa go połknąć i zerknął na koniec kolumny próbując policzyć ile jeszcze osób zostało. Niżej po omacku szukano przejścia – jakikolwiek ogień czy pochodnie natychmiast powiadomiłyby demony o ich obecności – przewodnicy musieli wyczuwać rękami którędy iść i ufać światłu księżyca.

Końcówka kolumny nadchodziła i Sam przygotował się do zamknięcia pochodu, by upewnić się, że żadne dziecko nie zostanie na szlaku, że wszyscy bezpiecznie znajdą się pod klifami, gdy kolejny ryk rozdarł noc. I tym razem nie był daleki. Był głośny, szokująco głośny, wystarczająco by posłać Sama na kolana na skały, z rękami przyciśniętymi do uszu, burząc jakiekolwiek pozostałości po spokoju tej nocy. Oczy Sama były mocno zaciśnięte, ale czuł na twarzy rytmiczne uderzenia wiatru i jego umysł szepnął skrzydła, a serce trzykrotnie przyśpieszyło nagle budząc w nim rozpaczliwą panikę.

Wszędzie wokół niego rozbrzmiewały krzyki, ludzie zbiegali po ścieżce, kilku próbując zepchnąć innych z drogi, niebezpiecznie blisko krawędzi urwiska. Oczy Sama otworzyły się gwałtownie i zobaczył demona, jego ciemną sylwetkę na tle księżyca, monstrualnie szeroko otwarte szczęki. Jego skrzydła szybko biły powietrze, zwalniając gdy zbliżał się do klifu, wyciągając pazury by uczepić się ścieżki.

Sam nie mógł oddychać.

Nie znalazł się tak blisko demona od tamtego dnia dziesięć lat temu i jazgot w jego uszach stawał się ogłuszający. Gdzieś z tyłu głowy słyszał głos podejrzanie podobny do głosu Deana, który go strofował, mówił mu, żeby wyjął swoją cholerną broń, żeby walczył i chronił swój lud, żeby zachował się jak pieprzony Winchester, ale Sam był jak złąpany w sidła, z szeroko rozwartymi powiekami obserwując jak kolce na końcówkach skrzydeł demona wbiły się w skałę jak haki z zatrważającą siłą. Stworzenie wyciągnęło szyję kłapiąc szczękami na jednego z wieśniaków (na piekarza, przypomniał sam z siebie bezużyteczny mózg Sama) gdy ten przebiegał obok. O włos nie trafiając w ofiarę demon skupił się na nowym celu, na wyczerpanym chłopcu przed sobą.

Przepyszny, bezbronny posiłek.

Sam przełknął ślinę i sięgnął po swój nóż, którego pochwa wisiała mu u paska, ale dłonie trzęsły mu się tak mocno gdy go wyciągał, że broń upadła na skałę z metalicznym brzękiem. Poczuł ciepłe powietrze z paszczy demona płynące nad jego głową. Jakby się z niego śmiał. Sam odwrócił głowę zaciskając powieki, nie chcąc patrzeć. Nie mógł zatrzymać makabrycznej myśli jak, po walce, przekazana zostanie nowina, że bezużyteczny Winchester, ten niepotrzebny syn, zginął. Nie walcząc z demonem, ale żałośnie leżąc pod nim twarzą do ziemi jak kłoda.

Wyobraził sobie jak jego ojciec pocierałby brew jednocześnie potrząsając głową ze wstydu z takiego syna. Wyobraził sobie innych łowców przyznających, że dobrze, że się go pozbyto – w końcu wioska potrzebowała tylko jednego spadkobiercy, a Dean był złotym dzieckiem, szanowanym wojownikiem jeszcze nawet zanim zabił swojego pierwszego demona.

Dean.

Sam zastanawiał się co pomyślałby jego brat. Spośród wszystkich ludzi na świecie tylko Dean mógłby żałować śmierci Sama, choćby i tylko przez jeden dzień. Dean, ktróy zawsze tak bardzo starał się zrobić z Sama mężczyznę, którego chciał ich ojciec. Dean, który ponosił porażkę za porażką, lecz zawsze wzdychał i mówił W porządku, Sammy. Kiedyś to załapiesz.

Dean, którego Sam kochał mocniej niż kogokolwiek na Albie. Niż kogokolwiek na całym świecie.

Głowa demona wystrzeliła do przodu, z szeroko otwartych szczęk ściekała ślina gdy zbliżały się by go zmiażdżyć, nadziać na zębiska i Sam uniósł ramiona jakby miało to ochronić jego twarz czy zrobić jakąkolwiek różnicę w jego położeniu, ostatnią myślą rozdrażnienie, że to tak miał zejść z tego świata.

Nie walcząc honorowo, ale kuląc się ze strachu na skraju urwiska, otoczony dziećmi i niedołężnymi starcami. Śmiercią tchórza.

Powieki Sama rozwarły się gwałtownie gdy uszy pochwyciły dźwięki szamotaniny na skałach i nagle rozległo się mokre thwack! Tuż przed tym jak demon wydał z siebie dziwny, urywany dźwięk. Sam uniósł głowę rozdarty pomiędzy ciekawością a przerażeniem – nad nim unosiła się czyjaś postać odziana w fartuch, trzymając miecz zanurzony w podgardlu demona, wbity prosto w czaszkę. Oczy demona zdawały się być przesłonięte warstewką żółci, która zanikała powoli gdy przewracały się do tyłu, powieki na wpół uniesione; oddychał, wciąż żywy choć ledwo i pazury zadrapały skałę gdy niezdarnie próbował się przekręcić. Dziewczyna uniosła stopę i mocno przycisnęła ją do piersi demona, chrząkając gdy wyciągała broń z powoli opadającego w tył i ciemność pod nimi ciała.

Odwróciła się i Sam ujrzał twarz Jo, ledwo oświetloną, z rozwianymi włosami związanymi z tyłu głowy i piersią unoszącą się w rytm ciężkich oddechów.

- W porządku? - spytała, ochlapana krwią demona i Sam spojrzał na nią wciąż czując nad sobą widmo pewnej śmierci jak całun, który go okrywał. Jo odwróciła się by sprawdzić niebo i wyciągnęła do niego dłoń.

- No dalej – pospieszała go cichym, natarczywym głosem. - Wszyscy są już na plaży. Musimy dostać się na dół w razie gdyby jakiś inny demon to usłyszał.

Sam przełknął ciężko ślinę przypominając sobie, że czas strachu jeszcze nie do końca ma za sobą i pozwolił, żeby pociągnęła go do pionu choć drżał tak mocno, że niemal przewrócił się na twarz i był zmuszony złapać się jej ramienia ze wstydem. Jednak ona nic nie powiedziała, tylko pomogła mu stanąć pewnie i Sam nie puścił.

- Wszyscy są – zaczął Sam bo choć był przerażony nie zamierzał nikogo zostawiać w tyle. - Wszyscy już zeszli?

- Ta. - Jo skinęła głową. - Zeszliśmy wszyscy na dół. No chodź...

Pociągnęła go i Sam nie był pewny na czym polega chodzenie, choć jego stopy chyba zapamiętały coś w tym stylu, gdy spieszyli ścieżką na dół z dala od hałasu bitwy.

Jaskinia leżała u podnóża klifów, tam, gdzie skały ustępowały ogromnej ścianie uparcie stawiającej opór wściekłym atakom morza. Ukrytych pośród ostrych krawędzi i pyłu wodnego było kilka urwisk i dziur oraz jedna duża jaskinia bezpieczna od demonów i ich wiecznych napaści.

Kiedy był dzieckiem Sam spytał dlaczego po prostu nie zbudują domów w skale, gdzie nie musieliby się przejmować niekończącą się destrukcją i strachem. Ojciec spojrzał na niego ze zmarszczonym czołem jakby Samowi czegoś brakowało, jakiejś bardzo ważnej części, której nie powinno brakować. Sam nie rozumiał – nie mógł rozumieć – determinacji swojego ludu do walki z demonami. Do zadawania im bólu. Do polowania na nie. On przede wszystkim chciał tylko odejść z tego miejsca, pójść gdzieś, gdzie byłoby bezpiecznie, spokojnie, gdzieś, gdzie nie musiałby żyć w wiecznym strachu.

Nie to, żeby takie miejsce istniało. Nawet gdyby zdołałby uciec demonom wiedział, że ojciec nigdy by nie odszedł. Jego odejście widziano by jako porażkę, tak jak uznaliby ich przodkowie gdy lód i niskie temperatury groziły śmiercią. Wbili pięty w ziemię, swoją ziemię, i prędzej by zginęli niż dali się wyprzeć stadom demonów. Nawet jeśli Sam zdołałby się kiedykolwiek wyrwać to zawsze martwiłby się jaką to przedwczesną śmiercią odeszła jego rodzina. Łowcy nie żyli długo. John dobijał czterdziestki, to już prawie starość dla łowcy, a jego plecy pokryte były starymi bliznami.

John nigdy nie złożyłby broni na zasłużony odpoczynek. Dla Celta to było przyznanie się do porażki. Ojciec Sama oczekiwał na dzień, w którym demon zabije go w walce o ziemie ich ludu.

Sam nie wiedział już co było gorsze: że taki był los czekający na dwóch pozostałych członków jego rodziny, ludzi, których kochał i o których dbał, czy że takiego losu oczekiwano, że będzie chciał dla siebie samego.

We wnętrzu bariery z nadmorskich skał inni wieśniacy rozlokowywali swoje bagaże, wykonując znajome czynności, do których byli przyzwyczajeni: ukrywanie tych kilku cennych rzeczy, które udało im się zatrzymać przez te wszystkie lata, wystawianie bukłaków na wodę, usuwaniu kamieni, pod którymi czekały zawczasu poukrywane zapasy solonego mięsa i czerstwego chleba. Zwykle atak trwał jedną noc, demony rozpraszały się przed świtem, ale zawsze lepiej być przygotowanym, na wszystko. Jednak poza odrobiną jedzenia i wody skały oferowały niewiele wygód. Nikt nigdy nie pokusił się, żeby włożyć choć trochę wysiłku w to, żeby jaskinia lepiej nadawała się do mieszkania i był to kolejny dowód na to, że Sam nie myślał jak Celt, jak łowca.

- W porządku? - spytała Jo już bez takiego natężenia jak wtedy na ścieżce: tam znaczyło to „dasz radę iść?", a tutaj „czy jesteś ranny?"

- Nic mi nie jest – odpowiedział szybko Sam. - Tylko parę zadrapań.

Cmoknęła, nie dowierzając, ale nic nie powiedziała wchodząc głębiej między skały jaskini. Znalazłszy odpowiednią oparła na niej nogę i użyła sukienki do wytarcia krwi z miecza. Sam zaklął gdy przypomniał sobie, że nawet nie zabrał z powrotem swojego noża,ale zostawił go na dróżce. Przy odrobinie szczęścia może znajdzie go rano gdy demony uciekną.

- Wygląda na to, że jeszcze trochę i będziesz gotowa na swoją Rękawicę – rzucił Sam siadając na skale po drugiej stronie jaskini próbując się uśmiechnąć podczas gdy jego ciało przekonywało samo siebie że nic mu już nie grozi. Zacisnął dłonie na kamieniu pozwalając mu przejąć swój ciężar. Jo zawsze była milsza niż inni, przyjaciółka z dzieciństwa, ale to wcale nie znaczyło, że inaczej o nim myślała. Nie wyobrażał sobie, żeby to było w ogóle możliwe po tym jak zobaczyła go przerażonego i skulonego przed wrogiem ich ludu – bestią, którą trenowano go zabijać.

- Możliwe – odpowiedziała i choć Sam jej nie widział to usłyszał niewielki uśmiech w jej głosie. - Znaczy, naprawdę ciężko pracowałam...

- To widać. - Spojrzał na podłogę jaskini słysząc innych ludzi jak przemieszczali się wokół nich, próbując ułożyć się na noc i przeczekać najazd. Metal delikatnie zadźwięczał o skałę gdy Jo odłożyła miecz, a potem odwróciła się by spojrzeć na niego.

- Wiesz, dobrze walczysz – powiedziała niemal od niechcenia. Sam skrzywił się odrobinę bo oto nadchodziła – ta sama mowa, te sam te pytania. Mógł walczyć z człowiekiem i wygrać, mógł zdjąć jelenia z odległości siedemdziesięciu kroków, ale stając twarzą w twarz z demonem cały zamierał. Całe jego ciało się wyłączało aż nawet cichy głos skandujący uciekaj uciekaj uciekaj uciekaj z tyłu głowy także cichł i była już tylko pustka i przerażenie.

- Powinieneś nauczyć innych – ciągnęła Jo, a jej słowa wytrąciły Sama z równowagi bo nie tego się spodziewał. Zwrócił się do niej ze zmarszczonym czołem.

- Co masz na myśli?

- Mam na myśli... Cóż. Dokładnie to, co przed chwilą powiedziałam. Powinieneś uczyć inne dzieciaki. Potrzebują nauczyciela, a inni łowcy są zbyt zajęci własną robotą, bronią, instalowaniem pułapek... Jesteś dobrym wojownikiem. I dobrym nauczycielem też. Nie rozumiem czemu miałbyś się nie zgodzić. Albo... - przerwała i lekko przechyliła głowę na bok. - Albo mógłbyś na przykład opiekować się rannymi i pokazać innym jak się to robi.

- Jo, - zaczął Sam kręcąc głową bez wyraźnego powodu. - Ja wciąż nie rozumiem-

- Przecież nie jesteś głupi, Sam. - Przewróciła oczami. - Dobrze wiesz o czym mówię. Musiałeś już o tym myśleć.

- Nie bardzo...

- Naprawdę? Nigdy nie zastanawiałeś się co innego mógłbyś robić?

- Nigdy nie miałem takiego wyboru. - Sam wzruszył ramionami i wyprostował się, wbijając wzrok w czarną ścianę jaskini. Z zewnątrz dochodził do niego ryk morza. - Jestem Winchesterem, nawet jeśli nie dziedzicem. To moja rola, polować na demony. To moje przeznaczenie polować na demony.

Słowa wychodziły z jego ust powoli i mechanicznie, słowa powtarzane mu raz za razem, mantra wypalona w pamięci. Wiedział, już odkąd był mały, gdzie leżało jego miejsce. Był drugim synem. Miał pilnować honoru rodziny, spadku rodu, choć nie jako dziedzic.

- Ale jesteś w tym zupełnie do niczego – odpowiedziała dosadnie Jo albo nieświadoma uczuć Sama, albo o nie nie dbając. Sam skrzętnie starał się ukryć swój grymas, ale sądząc po zirytowanym tonie jej głosu gry odpowiadała niezbyt mu się to udało. - Nie mówię, że w ogóle jesteś do niczego. Tylko w tym. Po co marnować czas i siłę na bycie dobrym w czymś, w czym nie jesteś, skoro mógłbyś je przekierować na coś, w czym jesteś?

Sam znów zerknął na nią.

- Jo, co innego miałbym robić?

- Nauczać, tak, jak powiedziałam. Albo leczyć rannych. Albo, no nie wiem, lubisz piec? Szyć? Cokolwiek. To nie tak, że jedyne co robimy to walczenie z demonami. Gdyby tak było to i tak byśmy wszyscy poumierali, Sam. Ludzie wciąż muszą zbierać zboże, szyć ubrania, wykuwać zbroje i broń... Nie musisz robić tego. - Wyraz jej twarzy zmienił się, odwróciła spojrzenie gdy wkradło się w nie wahanie, wystukując palcami rytm na skale. - Po tym, co ci się stało- - urwała wzruszając ramionami. - To niesprawiedliwe, że tego od ciebie żądają.

Sam chrząknął i zmarszczył brwi, zaciskając palce z niepokojem. Przyzwyczajony był, że ludzie tego unikali. Był przyzwyczajony, że ludzie unikali gniewu jego ojca.

- A co w tym niesprawiedliwego, Jo? Polujemy na demony. Tym się zajmujemy. Tym zajmuje się nasz lud. Dlaczego ja miałbym pójść na łatwiznę?

- Na jaką łatwiznę? Wciąż byś pracował! - Spojrzała na niego z uporem na twarzy. - A poza tym, co jest dobrego w tym, że marnujesz swój czas na bycie gównianym łowcą, skoro mógłbyś robić coś, w czym jesteś naprawdę dobry?

Sam wstał gwałtownie i gniew Jo oraz jej zdecydowanie wyparowały gdy uświadomiła sobie co powiedziała, ale było już za późno, żeby cofnąć swoje słowa.

- Dzięki za ratunek, Jo – warknął zupełnie nie przejmując się tym czy miała zupełną rację, czy nie. Jego ojciec i brat chcieli tego od niego. Jego rodzina życzyła sobie, żeby przyniósł zaszczyt swojemu nazwisku i nie mógł po prostu odwrócić się i ich zawieść, bez znaczenia jak bardzo się bał. - Pójdę sprawdzić co u innych.

- Sam, czekaj! - krzyknęła gramoląc się na nogi, zostawiając miecz za sobą. - Nie to miałam-

- Po prostu zostaw mnie w spokoju! - odkrzyknął wchodząc głębiej w ciemną jaskinię, ukłucie strachu zastąpił gniew i Sam przyjął go z radością, zanurzył się w nim.

Pewnego dnia się poprawi, pewnego dnia. Był tego pewny.

Musiał się poprawić.

Był Winchesterem – miał to we krwi.

/txtbreak/

Nie mam bety, która poprawiałaby moje błędy więc jeśli pominęłam jakiegoś rażącego byka przy sprawdzaniu dajcie mi znać ;)

Opowiadanie jest długie i rozdziałów będzie miało, cóż, kilka, więc nie jestem pewna jak regularnie uda mi się je wstawiać, ale liczę na to, że raz na tydzień dam radę...

Na razie to tyle. Mam nadzieję, że zobaczymy się przy następnym rozdziale! :)