autor: Tyone
fandom: Sherlock BBC
pairing: Sherlock Holmes/John Watson
rating: +18
gatunek: AU
ostrzeżenia: AU, w którym właściwie wszyscy są homo, sceny erotyczne, mierne próby humorystycznych opisów… Yy, chyba tyle. Tak, zero angstu. Hallelujah!
n/a: Dawno niczego weselszego nie pisałam, oj dawno. Stąd też ten fic :D Enjoy!
Gry sercowe
rozdział 1
John wrócił do domu obładowany torbami jak mały wielbłąd, wspinając się powoli po schodach. Sherlock oczywiście nie kiwnął nawet palcem, żeby mu chociaż otworzyć drzwi, więc John skończył z klamką w ustach. Co, jak później stwierdził, stanowiło wyjątkowo trafną metaforę jego życia seksualnego, ponieważ w ustach miewał tylko spinacze do prania, dokumenty, narzędzia i, jak właśnie teraz, klamki. Szczyt marzeń każdego geja po trzydziestce, westchnął w duchu i wszedł do mieszkania.
Sherlock siedział w swoim czarnym skórzanym fotelu z MacBookiem na kolanach, stukając w klawiaturę zawzięcie.
— Hej, dzięki, że pytasz, ale naprawdę nie potrzebuję pomocy — powiedział na powitanie, starając się dotrzeć do kuchni z tymi wszystkimi siatkami, nie zaliczając wywrotki.
— Nazwali mnie „seks guru" — odparł Sherlock jak zwykle a propos wypowiedzi Johna.
— Co? — krzyknął z kuchni, rzucając reklamówki z zakupami i dokumentami z pracy na ziemię i patrząc na nie ostro przez chwilę, jakby chciały gdzieś uciec, a on właśnie je na tym przyłapał. Kiwnął do nich głową, mrużąc oczy, i poczłapał do salonu, aby opaść na fotel i wreszcie odetchnąć.
— Seks guru, John. Ja, „seks guru"? — powtórzył, patrząc się z niedowierzaniem w monitor.
— Aha — rzucił w odpowiedzi, choć ostatecznie brzmiało to bardziej jak burknięcie starego syntetyzatora. Dobra, może być, stwierdził w myślach, mentalnie machając na to ręką.
— Właśnie! — Sherlock musiał ewidentnie stwierdzić, że John wcześniej wyraził swoją dezaprobatę albo oburzenie, albo oba naraz. Chętnie wyprowadziłby go z tego błędu, ale w tej chwili był zbyt zmęczony, więc machnął na to ręką, tym razem dosłownie.
— Wiesz, „zawodowy randkowicz" nie brzmi o wiele lepiej.
Sherlock wreszcie na niego zerknął, a jego spojrzenie wyrażało chyba najszczerszą znaną współczesnej ludzkości pogardę.
— Nie „zawodowy randkowicz", a randkowicz-konsultant. Jedyny na świecie…
—…wymyśliłem ten zawód — zakończył z nim John, przedrzeźniając ton głosu Sherlocka, co wywołało jeszcze dramatyczniejszą reakcję. John uśmiechnął się. — Wiem, wiem, chyba wszyscy w promieniu stu pięćdziesięciu kilometrów od Londynu wiedzą. Co nie zmienia faktu, że „seks guru" jest po prostu bardziej… chwytliwe.
— Nie chodzi o to, co jest chwytliwe, tylko o to, co jest prawdziwe — obruszył się, na co John jedynie wywrócił oczami.
— Pewnie. Mamy coś do jedzenia?
Sherlock oczywiście już go nie słuchał. John westchnął wyjątkowo głośno, ale i to nie zdołało wywołać żadnej reakcji, więc po prostu podszedł do drugiego fotela i sięgnął dłonią do kieszeni marynarki Holmesa. Mężczyzna nie zareagował, a on sam po raz kolejny tylko się zastanawiał, jak by ta sytuacja wyglądała dla ludzi postronnych. On, homoseksualny mężczyzna, grzebał swojemu homoseksualnemu współlokatorowi w ubraniach, które ten - warto dodać - wciąż miał na sobie, podczas gdy ów współlokator pisał post z radami, jak skutecznie poderwać obiekt westchnień. Rodzinny obrazek XXI wieku, poza faktem, że jego i Sherlocka nic poza przyjaźnią nie łączyło. Już na pierwszym spotkaniu Sherlock powiedział, że jest poślubiony swojej pracy, a John nie naciskał. Później okazało się jednak, że małżeństwo nie oznacza celibatu i że robi od tej reguły wyjątek dla, no, chyba każdego homo- lub biseksualnego mężczyzny w Londynie, oczywiście nie włączając Johna, ale wtedy byli już hen daleko w stadium jesteśmy-tylko-przyjaciółmi. Nie żeby narzekał. Ogromnie cenił sobie przyjaźń z mężczyzną, i fakt, że jemu jako jedynemu na tym świecie Sherlock postanowił zaufać i wpuścić go do swojego życia. A to, że John czasem się zapatrzył… cóż. Zdarzało się najlepszym.
Zamówił ich ulubioną chińszczyznę - a właściwie jego ulubioną, Sherlock zapewne nie tknie swojej porcji - a potem rozsiadł się z powrotem w swoim fotelu, przez chwilę patrząc na Sherlocka, który wciąż był zajęty szaleńczym pisaniem czegoś na laptopie, w końcu włączając telewizor ze zrezygnowaniem. Wysłuchawszy informacji o kolejnych morderstwach, porwaniach i krachach na giełdach światowych, podniósł się i z kartą bankową Sherlocka zszedł na dół, żeby zapłacić Chipowi, ich stałemu dostawcy, „zdobyczy" Sherlocka sprzed nieco ponad roku.
John nie wiedział, dlaczego miał potrzebę katalogowania kochanków Sherlocka, po prostu miał i z nią nie walczył. Holmes bowiem czerpał ze swojej niezawodnej techniki randkowania nie tylko korzyści finansowe (dość pokaźne, sądząc po fakcie, że stać go było na mieszkanie w centrum Londynu i wszystkie te ekskluzywne, markowe garnitury), ale też personalne, a konkretniej: seksualne. Sherlock wyznawał zasadę, którą John żartobliwie nazywał prawem jednorazowości Holmesa, co znaczyło ni mniej ni więcej tyle, że po namierzeniu partnera, wykorzystaniu w praktyce swojej teorii i spędzeniu z delikwentem nocy w swojej sypialni, następnego ranka wyrzucał go z mieszkania i nigdy więcej nie dochodziło między nimi do żadnych kontaktów intymnych.
Kiedyś zapytał Sherlocka, dlaczego zdecydował się na taką karierę (Johnowi, lekarzowi po latach spędzonych na uczelni, z trudem przeszło wtedy określenie tak tego, co Sherlock robił, ale dla dobra swoich badań zmusił się, by to powiedzieć), skoro nie interesują go związki, na co Sherlock rzucił mu swoje spojrzenie pogardliwej litości - lub litościwej pogardy, trudno było je od siebie odróżnić - i odpowiedział, że inaczej nie miałby z tej pracy (tutaj John wzdrygnął się lekko) żadnej przyjemności, co poniekąd, bardzo poniekąd, było jednak prawdą. Więcej nie wracali do tego tematu, głównie dlatego, że Holmes sam z siebie niewiele mówił o swojej pracy - zdecydowanie wolał działać - a i John za bardzo się obawiał, że zbyt intensywne zgłębianie tematu mogłoby się skończyć wysłuchiwaniem opowieści o tym, co dokładnie Sherlock ze swoimi „zdobyczami" robił, a tego zdecydowanie chciał uniknąć w tym i każdym innym życiu. I każdym po-życiu, przed-życiu, za-życiu, po prostu nie chciał tego wiedzieć.
Minęło może dziesięć minut, odkąd John wrócił na górę z jedzeniem, w czasie których on sam zdążył już zjeść połowę porcji, a Sherlock zdążył cztery razy spojrzeć z niechęcią na karton, gdy w drzwiach mieszkania pojawiła się pani Hudson. Miała na sobie koszulkę I my gay boys, jedną z tych, które kupowała razem z panią Turner z kamienicy obok, żeby oszczędzić na przesyłce. Johna czasem uderzała prosta świadomość, że ta niepozorna starsza pani była w rzeczywistości prężną bizneswoman, która z powodzeniem od lat samodzielnie zarządzała siecią kamienic rozlokowanych w całym Londynie.
— Chłopcy, klient czeka na dole — powiedziała i zaraz zeszła z powrotem do siebie.
Sherlock natychmiast poderwał się z fotela, niemal strącając laptopa na ziemię. Przeszedł szybkim krokiem do Johna, wyrywając mu pudełko z chińską potrawką z rąk i rzucając je rzutem za trzy punkty do kosza na śmieci. John zdążył z siebie jedynie wydać żałosny jęk rozpaczy, gdy w drzwiach stanął młody, około dwudziestopięcioletni mężczyzna, ubrany w lekkie, sportowe ciuchy, pod którymi widać było ewidentnie nieźle zbudowane ciało. John w duchu pogodził się ze stratą obiadu, licząc na to, że swojego nietkniętego kartonu mężczyzna nie wyrzuci, kiedy klient usiadł na krześle pomiędzy ich fotelami.
Sherlock przyjmował w domu klientów głównie dlatego, że cenił sobie swoje skąpane w luksusie życie, a John pomagał mu z braku lepszych zajęć. Schemat był zawsze taki sam: facet przychodził, siadał, opowiadał o swoich porażkach w związkach, on wszystko notował, a Holmes potem opracowywał indywidualny plan randkowania. Wszystko było wykonywane bardzo profesjonalnie, z zachowaniem tajemnicy zawodowej, a Sherlock wkładał w pomoc tym ludziom naprawdę dużo energii. Sam oczywiście nie uważał swojego wpływu za coś specjalnie pozytywnego, ale John często spotykał ich dawnych klientów na ulicy czy w Tesco, i wszyscy zawsze przeszkadzali mu w tym, co akurat robił, kilkunastominutowymi litaniami podziękowań i wzruszeń nad tym, jak ich życie uległo poprawie, odkąd poznali Sherlocka. Wydawać by się mogło, że Holmes uzdrowi każde, nawet najbardziej beznadziejne życie intymne, ale w zupełnie irracjonalny sposób nie był w stanie pomóc jednej osobie.
Johnowi.
— Możesz zacząć — powiedział Sherlock odrobinę zniecierpliwiony, gdy chłopak spędził kolejną minutę wpatrując się we własne paznokcie.
John zauważył, że brakuje mu witaminy B6 i najprawdopodobniej żelaza, ale miał z Sherlockiem umowę, że nie leczył - w dosłownym sensie - jego klientów.
— Umm, więc… Jestem bi. Próbowałem już i z facetami, i z dziewczynami…
— Tak, zrozumiałem po pierwszym zdaniu — wtrącił Sherlock znudzonym tonem.
— Sherlock — powiedział John ostrzegawczo, po chwili odwracając wzrok na klienta, próbując go zachęcić, by kontynuował.
I tak właśnie żyli w mieszkaniu B przy 221 Baker Street. Sherlock był przeważnie oschły i komentował każde wypowiedziane przez zrozpaczonego, poszukującego pomocy człowieka zdanie, John upominał go, a potem klienci i tak dziękowali im obu, a ich zadowolenie zdawało się rosnąć wprost proporcjonalnie do liczby uraz słownych, którymi uraczył ich podczas wizyty Sherlock.
Nie narzekał jednak na ich wspólne życie, mimo że Sherlock po sobie nie sprzątał, nie prał swoich brudnych skarpetek, właściwie nie robił nic poza sprowadzaniem do mieszkania obcych ludzi. W jakiś sposób sprawiał, że John miał ochotę budzić się rano, chodzić do swojej nudnej pracy w szpitalu St. Bart's tylko po to, by zaraz po niej pomóc Holmesowi w sprawach, jak je określał, a potem tańczyć do nocy w klubie Babylon*, głównej oazie wszystkich członków queer community w Londynie.
Tak stało się i tego wieczoru. Był piątek i John po cichu czekał, kiedy Sherlock skończy pracę nad ostatnią sprawą i zaproponuje wspólne wyjście.
Było coś uzależniającego w przyjaźni Sherlocka. Może John nigdy nie posiadł go, tak jak chyba każdy inny homo- czy biseksualny mężczyzna w tym mieście (albo i w całej Anglii, ale znów: wolał nie wiedzieć), ale tylko z nim Sherlock chciał tańczyć w centrum parkietu w Babylonie, tylko na nim skupiały się spojrzenia wszystkich, kiedy Sherlock przyciągał go bliżej do siebie, a jego ramiona owijały się wokół szyi doktora. Tak naprawdę wolał ich obecny układ: wolał mieć tę intymność z Sherlockiem, której nie miał nikt inny, niż spędzić z nim noc, a potem zostać tylko jednym z wielu. Prawo jednorazowości Holmesa nie sprawdzi się w jego przypadku, obiecał sobie kiedyś.
Sherlock wreszcie stęknął (wprawiając Johna w konsternację, bo naprawdę, czy ten człowiek nawet stękać umiał seksownie?), przeciągnął się jak młody kot i skupił swoje intensywne, błękitno-zielone spojrzenie na nim. Johnowi natychmiast ciśnienie skoczyło jak po kubku mocnej kawy, ale był chociaż wdzięczny, że po miesiącach wspólnego mieszkania udało mu się opanować ten żenujący rumieniec, który wpełzał na jego twarz za każdym razem, gdy Holmes patrzył na niego tym wzrokiem: tak jakby jednak widział w nim coś poza miękkim swetrem i podawaczem ciepłych herbat, tak jak - podejrzewał - patrzył na swoich „wybrańców". Odchrząknął jak najciszej był w stanie i spotkał wzrok mężczyzny.
— Zbieraj się.
— Pisałeś do Grega?
— Już jest na miejscu.
Dwadzieścia minut później, po drobnej sprzeczce o to, kto pierwszy pójdzie pod prysznic, siedzieli obok siebie na tylnym siedzeniu taksówki. W powietrzu unosił się zapach ich zmieszanych perfum i atmosfera dobrej zabawy. Boże, John naprawdę uwielbiał wieczory w Babylonie.
Przeszli obok ochrony - Sherlock oczywiście dostał specjalną złotą kartę wstępu do klubu, a on zawsze wchodził na przysłowiową przyczepkę. Greg faktycznie był już w środku. Stał w ich ulubionym miejscu - przy barze na balkonie. John zastanawiał się, czy ich wypatrywał, czy może patrzył na tych wszystkich mężczyzn, z którymi się nigdy nie prześpi, a których Sherlock - z nielicznymi wyjątkami - zapewne wszystkich już miał. John podszedł do baru i uścisnął dłoń inspektora. Sherlock w tym czasie stał nonszalancko oparty o barierkę, błądząc wzrokiem po parkiecie.
— Wcześnie coś dzisiaj zaczął łowy — mruknął Lestrade, upijając łyk piwa.
— Mmm — odmruknął. Naprawdę nienawidził rozmawiać o Sherlocka… stylu życia. — A co tam u ciebie? — Ten temat był niewiele lepszy, bo Lestrade nikogo nie miał, więc zawsze zaczynał opowiadać o swojej pracy. Był inspektorem w Scotland Yardzie i zajmował się sprawami morderstw, o których mówił jak o porannym deszczu, ku - w początkowych fazach ich znajomości - zgrozie Johna. Tyle że każdy temat, nawet najbardziej brutalnych zabójstw, był lepszy od standardowej gadki „z kim dzisiaj prześpi się Sherlock".
— Cisza. Aż dziwnie.
— To chyba dobrze? — zagaił, odwracając wzrok w miejsce, w którym powinien stać Sherlock, widząc zamiast mężczyzny pustą przestrzeń. Westchnął cicho. Jak zawsze.
— Ta, niby tak, ale z drugiej strony, taka cisza najpewniej oznacza tylko to, że zaraz nadejdzie jakiś pieprzony huragan.
— Och — jęknął John, wykorzystując sytuację, by na głos poubolewać nad tym, że stracił Sherlocka z oczu.
— A u was?
John prychnął, choć był rozbawiony mniej więcej tak jak wtedy, gdy Sherlock postanowił do swoich seksualnych podbojów wykorzystać jego łóżko, o czym John nigdy by się nie dowiedział, gdyby Holmes nie zostawił tego pechowca przywiązanego do łóżka.
Jak się łatwo domyślić, nie był wcale rozbawiony.
— Po staremu. Sherlock ostatnio zwolnił tempo do dwóch gości tygodniowo, nie wiem, co mu jest. Może powinienem go przebadać…
Greg uśmiechnął się i poklepał go po ramieniu.
— Może tak.
— Jeśli skończyliście omawiać stan mojej potencji, z którą, nawiasem mówiąc, nie mam żadnych problemów — odezwał się nagle głos za ich plecami; wzdłuż kręgosłupa Johna przebiegł dreszcz — to może w końcu ruszycie się na parkiet?
John uśmiechnął się i pokręcił głową w odpowiedzi, a potem chwycił dłoń Holmesa i ruszył za nim.
* nazwa zaczerpnięta z amerykańskiego serialu Queer as Folk
