Ok, siedzę w innym fandomie, a w ten dopiero się wdrażam - podobnie jak w ffXnet - więc proszę nie bić (akceptowalne bluzgi). Z ostrzeżeń - angst (in spe, nie będzie się przelewał, ale będzie istniał;p).
Dedykowane - jak wszystko co tworzę - Kakashi'emu P. Tym razem ze względów, że tak powiem, politycznych;p
Tytuł: BARDZO ZŁY POMYSŁ
Rozdział: 1/5
Pairing: John Watson x Sherlock Holmes
Rodzaj: angst, friendship, romance
Kanon: pi razy drzwi, raczej tak
Beta: Kakashi P. (za błędy, które nam umknęły z góry przepraszam)
ROZDZIAŁ I
Śniła mu się Jeanette.
O twarzy Sarah, a także jej jasnej karnacji, ale z całą pewnością była to Jeanette. John rozpoznał ją po charakterystycznej, ciemniejszej plamce rozlanej w zagłębieniu pachwiny. Pamiętał, że kiedyś zapytał o to znamię, zaintrygowany jego regularnym kształtem, a także nieco zaniepokojony, że mogłoby być objawem jakieś choroby, na przykład wczesnego stadium nerwowółkniaka. Okazało się jednak tylko dziedziczonym w linii żeńskiej z pokolenia na pokolenie niegroźnym kleksem melatoniny, podobno u wszystkich kobiet w rodzinie Jeanette umiejscowionym w tym samym miejscu. Czyli, jak zdążył zauważyć, w załamaniu między udem a skórą warg sromowych większych.
We śnie John położył dłoń na ciemnym okręgu i powiódł po nim palcami – wskazującym i kciukiem – jakby miał zamiar zbadać puls w tętnicy udowej. Zamiast tego wcisnął w ciepłe ciało opuszki palców i nachylił się, przysuwając twarz bliżej. Przez chwilę egzaminował kontrast w kolorycie, a potem chuchnął w gładką skórę, znajdującą się tak blisko, że własny oddech powrócił do niego – gorący i wilgotny – i owiał mu wargi. Skóra pokryła się małymi grudkami gęsiej skórki, Jeanette westchnęła… Nie. Jęknęła, a John wysunął koniec języka i przyłożył go do jej uda, smakującego czymś słodkim. To musiało być mleczko do ciała. Zaraz… Kakaowe…? Nie. Migdałowe. Jeanette zawsze używała migdałowego balsamu. Zlizał ten smak z jej ciała. Pod spodem było bardziej słone, bardziej… ludzkie. Im bardziej zbliżał się do…
Z głośnym jękiem złapał Jeanette za biodra i zanurkował głębiej między jej uda. Wcisnął nos w podbrzusze. Znów doleciał go ten zapach – zapach rozgrzanego ciała, który zaczynał robić się coraz bardziej intensywny. John wysunął dalej język, by przytknąć go do nęcąco miękkiego, różowego… Aromatycznego…? Zmarszczył nos, ale dotknął ustami tego miejsca. Pachnącego mięsem.
Smakowitym, smażonym mięsem.
Z rozpędu John przyssał się do mięsistej tkanki. Jeanette znienacka krzyknęła triumfalnie. On także krzyknął, ogłuszony pokręconym połączeniem niespodziewanego doznania, jakie zaserwował mu zmysł węchu i fali przyjemności, która zalała go, kiedy…
Obudził się pod własną pościelą, z przyspieszonym oddechem i tętnem, mrowieniem w lędźwiach i wciąż jeszcze nieopadniętą erekcją rozpychającą mu spodnie. Mimowolnie wyciągnął ramię w lewo i pomacał wolną część materaca, jakby spodziewał się nadziać dłonią na jakiś materialny znak sennego mirażu, ale oczywiście w łóżku był sam.
Wizja upodobnionej do Sarah Jeanette powoli rozpłynęła się pod jego powiekami, za to coraz wyraźniej odczuwał mokrą, lepką plamę na froncie swojej pidżamy. Pachwiną spływała mu właśnie strużka spermy, a on nadal doznawał dysonansu poznawczego. Rozprężenie organizmu wywołane orgazmem mijało, jednak nocne majaki nie odchodziły razem z nim – do nozdrzy Johna doleciał ten sam zapach, który przez chwilą tak go skonfundował.
– Hm. – Pociągnął nosem. Rozległ się kolejny triumfalny okrzyk, wcześniej przyobleczony przez jego podświadomość w sopran Jeanette. Tym razem był bardziej konkretny, grubszy i do tego wyraźnie usatysfakcjonowany, jakby właściciel – którego John w jednej chwili zidentyfikował jako Sherlocka – wpadł właśnie na jakąś doskonałą, przebiegłą hipotezę. Może nawet tezę.
John westchnął głęboko i zrzucił z siebie kołdrę jednym stanowczym ruchem, po żołniersku, jednak – trzeba przyznać – nie bez lekkiej dozy wewnętrznej niechęci. Podniósł się do pozycji siedzącej, przywdział kapeć leżący przy łóżku – pod spodem odnalazł drugi – i dotarło do niego, że zapach, który od jakiegoś czasu czuje, to woń świeżo podpieczonego bekonu.
– Mam dzisiaj urodziny? – zapytał, wkroczywszy do kuchni po dokonaniu niezbędnych ablucji. Nie chciał prowokować Sherlocka do komentarzy na temat snów owocujących upstrzeniem gaci malowniczymi plamami, więc pobieżnie ochlapał się wodą a potem ubrał czyste bokserki oraz spodnie od dresu, których używał kiedyś do biegania. Ćwiczenia te porzucił co prawda już jakiś czas temu i nie miał zamiaru odgrzewać dziś starego zwyczaju – zresztą był to raczej krótkotrwały zryw niż czynność, której faktycznie oddawałby się ze szczególnym zacięciem.
Właściwie w ogóle nie miał zamiaru póki co ruszać się poza obręb czterech ścian własnego mieszkania. Planował zasiąść pod kocem na kanapie z kawą i gazetą. Gdyby mieszkał sam, po prostu przebrałby się w inny komplet wygodnej pidżamy i pozostał w niej do południa. To jednak na pewno obudziłoby ciekawość Sherlocka, który najpierw uprzejmie zainteresowałby się, od kiedy John zmienia pidżamę nocną na pidżamę dzienną i jaki ku temu istnieje powód. Następnie czekałby na odpowiedź dopóki policzki Johna nie pokryłyby się lekkim rumieńcem, a wtedy z satysfakcją sam by ją podał – oczywiście irytująco precyzyjną – żeby przez kolejną minutę częstować go komentarzami w rodzaju: „Sarah czy Jeanette, John? Och, jesteś taki przewidywalny. Ale nie przejmuj się, to normalnie dla takiego mężczyzny jak ty". Nie przejąłby się zupełnie zirytowanym prychnięciem i wreszcie, zupełnie jakby John prosił go o uściślenie (a z pewnością nie prosiłby) dokończyłby słowami: "To znaczy przeciętnego mężczyzny w wieku produkcyjnym". Dość naiwnym – lub przynajmniej wysoce optymistycznym – było przypuszczać, że spodnie od dresu zwiodą Sherlocka.
Być może podejmowanie tych wszystkich drobnych środków ostrożności nie miało sensu, bo były to chwyty zbyt oczywiste, by odwrócić uwagę Sherlocka Holmesa, jeżeli tylko miałby kaprys ją na nie zwrócić. Być może John pod wpływem mieszkania z całkowicie pozbawionym kindersztuby detektywem popadał już w paranoję. Ale tak czy inaczej od pewnego czasu coraz silniej odczuwał potrzebę, by w niektórych prywatnych kwestiach jednak się od Sherlocka izolować, więc zanim zasiadł przy stole owinął się szczelniej szlafrokiem i związał pasek w ciaśniejszy supeł.
Sherlock – podejrzanie entuzjastyczny i energetyczny, jakby przechodził właśnie fazę manii – postawił przed nim szklankę soku i wrócił do metodycznego obsmażania świeżych plasterków boczku. Poprzednie musiał już zjeść, bo drugi talerz, porzucony niebezpiecznie blisko krawędzi stołu, pełen był obgryzionych, zwęglonych resztek wędliny.
– Czyżbyś nie pamiętał, kiedy masz urodziny? – zdziwił się, potrząsając patelnią i nie spuszczając wzroku z jej błyszczącej od tłuszczu powierzchni. – Jak na pewno zdajesz sobie sprawę, podobne symptomy zwiastują początek Alzhaimera.
– Raczej zaawansowane stadium – mruknął John, obserwując z kolei Sherlocka, który ze skupionym wyrazem twarzy przymierzał się właśnie do przewrócenia bekonu na drugą stronę bez użycia narzędzi. Wyglądał przy tym trochę jak szalony wirtuoz, a trochę – z przymkniętym okiem i wysuniętym z ust końcem języka – jak przerośnięte, psotliwe dziecko.
– Nie, po prostu zastanawiam się, czemu zawdzięczam ten – John przysunął sobie szklankę z sokiem do ust – zaszczyt. Wiesz, to nie zdarza się codziennie – ty robiący śniadanie… A twoja kolej jest dopiero… – Zerknął na kalendarz ścienny. – Jutro.
– Błąd – rzekł Sherlock, stając w lekkim rozkroku, jakby szykował się do wykonania jakiegoś ćwiczenia. Wolną ręką podkasał rękaw na dzierżącym patelnię ramieniu.
John powtórnie łypnął okiem na kalendarz, żeby dokonać korekty obliczeń.
– Ha! – zawołał Sherlock z triumfem, kiedy podrzucone w górę plasterki opadły z powrotem na wyznaczone z góry pozycje.
– Nie przespałem chyba półtorej doby, prawda? – spytał John podejrzliwie.
Ostatnio źle sypiał. Budził się w nocy po kilka razy, za każdym pozostając przytomnym przynajmniej przez kwadrans, zanim z powrotem udało mu się odpłynąć. Powoli zaczynał odczuwać deficyty odpoczynku. W gruncie rzeczy nie byłby zdziwiony, gdyby organizm zaserwował mu podobną niespodziankę – nawet byłby trochę zadowolony – ale jeszcze i bez podpowiedzi Sherlocka wiedział, że tak się nie stało. W przeciwnym wypadku nie piekłyby go oczy, powieki nie zdawałyby nieprzyjemnie obrzmiałe, a on sam nie doświadczałby rzeczywistości jako nieco odrealnionej – jak ulica oglądana zza poznaczonej zaciekami szyby – i nie miałby wrażenia, że spał najwyżej godzinę. Taką przynajmniej żywił nadzieję, bo codziennie przy rozklepywaniu pierza w poduszce obiecywał sobie, że tym razem odeśpi ostatnie tygodnie za jednym zamachem, a następnego ranka z pewnością poczuje się lepiej. Do tej pory nie udało mu się spełnić tego postanowienia, ale wciąż wierzył, że wszystkie dokuczające mu w coraz większym stopniu niewygodne symptomy takie jak: nadwrażliwość na dźwięki czy nieustępujące napięcie w mięśniach – a przede wszystkim ból cholernej nogi – znikną, jeżeli tylko wyśpi się wystarczająco porządnie.
Wolałby, żeby jego oczekiwania – wbrew wyraziście sceptycznym sugestiom terapeutki – nie okazały się płonne.
– Nie – uspokoił go Sherlock. – Sam mnie zmuszałeś do przestrzegania tego twojego grafiku. Dość idiotycznego, jeżeli chciałbyś znać moje zdanie. – John znał je od dawna. Sam za najbardziej idiotyczny w grafiku uważał fakt, że jego kolej przyrządzania śniadań przypadała pięć razy w tygodniu, podczas gdy Sherlocka tylko dwa. – A moja kolej jest dzisiaj.
– Raczej nie – sprzeciwił się John z namysłem i zaraz nabrał co do tego wątpliwości, jak zazwyczaj, kiedy Sherlock podważał jego przekonania. – Myślałem, że robisz śniadania tylko we wtorki i czwartki?
– No cóż… – Sherlock strząsnął podpieczone kawałki mięsa na porcelanowy talerz. – Musiałeś się pomylić – stwierdził lekko, jakby było to coś oczywistego. I faktycznie – podobne stwierdzenia na temat ignorancji Johna należały do codziennej rutyny, a to już dawno zaczęło wzbudzać z nim irytację. Jej poziom podniósł się obecnie do dolnej granicy frustracji.
– Jakżeby inaczej – skwitował pod nosem, unosząc brew i upijając łyk pomarańczowego soku – gęstego i lekko kwaśnego, trochę jak jego myśli.
– Nie musisz jeść – zezwolił Sherlock, postawiwszy jednak przed nim ułożony w zgrabną wieżyczkę stos bekonu, co stało w jasnej sprzeczności z jego słowami i żadnemu człowiekowi, który liznął w życiu odrobinę savoir–vivre'u, nie przyszłoby do głowy wziąć je na poważnie. John wiedział jednak, że Sherlock go nie kokietuje, a rzeczywiście daje mu możliwość wyboru. – Możesz sam sobie zrobić. Zjem twoją porcję.
– Na pewno nie. – Tym razem sprzeciw Johna był bardziej stanowczy. Doktor przysunął talerz bliżej siebie, złapał podsunięty mu przez Sherlocka widelec i wbił go w pierwszy plaster z brzegu. – Dostanę jeszcze jajko? – zapytał, nie dlatego, że miał na nie szczególną ochotę, a bardziej ze względu na to, że był ciekawy, jak daleko sięgnie niespodziewany wybuch przychylności Sherlocka wobec grafików.
– Nie – odparł jednak detektyw, co przekonało Johna, że wszystko jednak mieści się w normie. – Nie ma jajek.
Wrzuciwszy sobie do ust jeszcze skwierczący kawałek woniejącej wędliny porzucił wygibasy przy patelni. Odpadł na krzesło po przeciwnej stronie stołu z ciężkim, usatysfakcjonowanym westchnieniem, jakby wrócił właśnie z męczącego, ale owocnego polowania na lisy. Pidżamę miał nieco rozchełstaną – dwa górne guziki były odpięte, a z lewego ramienia zsuwał się bordowy materiał – i wyglądał trochę jak po wyjściu z siłowni, chociaż John nie mógł powiedzieć, żeby kiedykolwiek widział przyjaciela w podobnym przybytku. Poza tym jednym razem, kiedy rozwiązywali sprawę zabójczej sauny parowej, ale i wtedy Sherlock nie występował w charakterze użytkownika.
W każdym razie jego twarz była teraz lekko błyszcząca od wysiłku, a skręcone włosy w większym niż zazwyczaj nieładzie opadały mu na czoło i policzek. Oddychał także nieznacznie szybciej. Ze swojego miejsca John mógł swobodnie obserwować lekko przyspieszone ruchy grdyki – gdyby oczywiście naszła go taka absurdalna ochota.
Zanim zorientował się, że się gapi, Sherlock uchwycił jego spojrzenie. Detektyw skinął lekko podbródkiem i – ostrożnie przesunąwszy leżący na stole mikroskop – sięgnął po wolną szklankę soku.
John schrupał drugi plasterek bekonu – trzeba przyznać wyśmienitego – i chwycił swoją.
– Co to za laboratorium? – zapytał. Zignorował nonsensowne poczucie, że został przyłapany na czymś nieodpowiednim, ale i tak porzucił patrzenie na Sherlocka i zamiast tego omiótł wzrokiem przestrzeń stołu. Poza ich dwoma talerzami i dwoma szklankami znajdowało się tam parę ozdobionych kawowymi obrąbkami filiżanek z wczoraj, stos listów i kilka nieaktualnych gazet poplamionych czymś ciemnym. Przy jednej krawędzi blatu rozpierała się kryształowa patera z kilkoma dostarczonymi im wczoraj przez panią Hudson słodkimi bułkami, których do dziś nie ruszyli. Mikroskop – pieczołowicie usytuowany przez Sherlocka z dala od groźby zalania sokiem albo destrukcyjnego wpływu okruszków pieczywa – stał po drugiej stronie stołu. Sam w sobie nie był w tym anturażu nowym elementem, ale tym razem obok leżało nowe, otwarte pudło średniej wielkości z zestawem obiektywów o różnej mocy, parę wykręcanych okularów i mnóstwo szkiełek oraz fiolek i buteleczek. Drugi podobnych rozmiarów pakunek – jednak zamknięty szczelnie – John zauważył pod stołem, kiedy zajrzał tam, by zobaczyć, co przeszkadza mu w swobodnym rozprostowaniu nóg.
– Mikroskop, John – uświadomił mu Sherlock protekcjonalnym tonem, przeciągając sylaby, jakby objaśniał opornemu umysłowo pięciolatkowi, że skoro znajdują się na peronie, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że nadjeżdżająca w ich kierunku maszyna nazywa się „pociąg". – Do pracy. Działanie analogiczne do lupy. W uproszczeniu. I inne rzeczy, wiesz, narzędzia. Na przykład do ustalania ostrości…
– Co się stało ze starym? – przerwał John, puszczając nabijanie się mimo uszu.
Jeszcze wczoraj w kuchni stało zupełnie inne urządzenie – wyraźnie mniejsze i przede wszystkim nie tak czyste. To nowe sprawiało wrażenie, jakby do tej pory było użytkowane tylko w sterylnych warunkach pracowni szpitala św. Bartłomieja, tak że John prawie bezwiednie odsunął się odeń trochę dalej, na wypadek gdyby miał się zakrztusić i zapluć doskonale czystą powierzchnię.
– Ze starym? – powtórzył Sherlock. Odstawił szklankę soku na gazetę, a potem złapał pomiędzy palec wskazujący a kciuk sczerniały kawałek boczku ze swojego talerza i zaczął przyglądać się mu uważnie spod zmrużonych powiek. – Był stary. A ściślej – przestarzały. Nie nadawał się.
– Nie nadawał się do czego? – zdziwił się John. Zdawało mu się, że do tej pory mikroskop spełniał swoje funkcje.
– Do badań. Ten ma więcej funkcji. Mogę podłączyć go do komputera.
John mimowolnie rzucił okiem za siebie – laptop spoczywał na swoim zwyczajowym miejscu pod oknem w salonie.
– Mogę, nie muszę – powiedział Sherlock, nawet nie podnosząc na niego wzroku.
Jego podzielność uwagi była godna pozazdroszczenia. John miał się za osobę raczej spostrzegawczą – kiedy kierował samochodem nigdy nie reagował z opóźnieniem na to, co działo się na drodze, nawet jeżeli toczył właśnie jakąś nieprzepisową pogawędkę przez telefon – ale mimo wszystko, żeby coś dostrzec, musiał na to patrzeć. A Sherlock potrafił orzekać o podobnych sprawach na podstawie zupełnie pozawizualnych przesłanek – prawdę mówiąc Jonh nigdy nie był pewien, jakich konkretnie, chyba że przyjaciel akurat miał ochotę się pochwalić i wyłuszczał mu swój tok myślenia.
Jeżeli chodziło o niego, to Sherlock miał prawdopodobnie rację. Po prostu był przewidywalny.
– Czy mikroskop w szpitalu też nie jest elektroniczny? – zapytał retorycznie, ponieważ tego akurat był pewien, ale chciał pociągnąć przyjaciela za język i dowiedzieć się, dlaczego postanowił z niego nie korzystać. John miał już nawet na ten temat własną małą hipotezę.
Sherlock zmarszczył czoło – pomiędzy brwiami pojawiła mu się bruzda – i wykrzywił usta nieznacznie.
– Będę pracował w domu – stwierdził kategorycznie i wbił zęby w spieczoną na wiór wędlinę.
– Nie chcesz pracować bez Molly – podsunął John i uśmiechnął się do przyjaciela wyrozumiale, jak do zauroczonego nastolatka w fazie negacji.
Molly przebywała od tygodnia na urlopie zdrowotnym. Oczywiście wiedział, że to nie jej nieobecność dała się Sherlockowi we znaki, chociaż była ona powodem dyskomfortu. Gdyby chciał być precyzyjny, powinien inaczej rozłożyć akcenty, ale skoro nadarzyła się okazja, by Sherlocka trochę podrażnić, to zmierzał ją wykorzystać. Poza tym kompletna nieporadność mężczyzny w radzeniu sobie z nowymi konfiguracjami towarzyskimi budziła w nim coś na kształt dobrodusznego rozczulenia właściwego dla osoby, która w tej materii ma szczęście poczynać sobie lepiej. Nie wiele lepiej, ale jednak.
– Co za nonsensowne przypuszczenie – prychnął detektyw i rozgryzł boczek gwałtownie, aż chrupnęło, jakby złamał mu się ząb.
– Istnieje jakieś bardziej racjonalne? – spytał John niewinnie, grając głupka. Obserwowanie Sherlocka gubiącego się w zawiłościach konwenansów relacji międzyludzkich i własnych awersji sprawiało mu z jakiegoś powodu rodzaj przyjemności.
– Chodzi o tę Alice… – przyznał przyjaciel dopiero po chwili, z zastanowieniem, jakby jasne określenie tej prostej zależności sprawiało mu pewną trudność.
Było w tym coś ujmującego i John nie potrafił powstrzymać kolejnego uśmiechu. Ściągnął brwi z politowaniem, czując naraz dziwną mieszaninę czułości i podirytowania.
– Alison – poprawił. Wiedział, że takie detale jak imiona Sherlock uważa na ogół za niepotrzebne zanieczyszczanie umysłu, spycha je do szufladki z napisem „nieistotne" i sięga tam ewentualnie dopiero wtedy, kiedy okazują się jednak ważkie z punktu widzenia śledztwa. – Asystentkę Molly. Nie chcesz pracować z nią. Dlaczego?
– Ona nie jest asystentką Molly – skorygował Sherlock, pomijając meritum wypowiedzi, a zamiast tego oczywiście chwytając się bezpiecznej dziedziny terminologii, rządzącej się jaśniejszymi zasadami niż grząska i zdradliwa mikrostruktura społeczna. – Ona ją zastępuje.
To było bardzo w jego stylu, zabierać się za precyzowanie zakresu znaczeniowego danego pojęcia zamiast udzielić konkretnej odpowiedzi na zadane pytanie, ale Johna nie bawiło jałowe roztrząsanie kwestii nazewnictwa. Nie miał zamiaru oddawać się tej rozrywce przy śniadaniu.
– Tak, ale… – zniecierpliwił się, wywracając oczami. Ciągnięcie detektywa za język w kwestiach wymagających chociaż szczątkowej inteligencji emocjonalnej bywało pracą syzyfową, w wyniku której można się było najwyżej porządnie zmachać i upocić. John robił to i tak, mając nadzieję, że w ten sposób jakoś pomaga przyjacielowi połapać się w swoich zgniecionych w żałosną kulkę uczuciach. Jednocześnie coraz częściej doznawał wrażenia, że jest to jednak wysiłek daremny.
Może zresztą nie robił tego dla Sherlocka. Może chciał czuć się potrzebny.
– To znaczy powinna ją zastępować – uściślił ostatecznie przyjaciel, prychnąwszy.
– Może powinieneś dać jej szansę – powiedział John dyplomatycznie, bez przekonania, tylko dlatego, że taka odpowiedź nasuwała się jako odpowiedni komentarz. Tak naprawdę losy Alison były mu obojętne. Żałował za to, że nie ma tu Molly, by mogła usłyszeć zawarty w niezadowolonym tonie Sherlocka subtelny komplement. Bardziej bezpośrednie wyrazy uznania detektyw rzadko kierował pod jej adresem, mimo że z pewnością na nie zasługiwała.
John poczuł się prawie tak, jakby to on sam został właśnie pochwalony – o ile tę lapidarną uwagę w ogóle można było uznać za pochwałę. On uznawał a nawet – doceniał. Co być może świadczyło źle o jakości jego własnego życia, skoro oznak życzliwości najbliższej mu osoby musiał doszukiwać się w tak oszczędnych wypowiedziach, na dodatek dotyczących kogoś innego.
Sherlock zmierzył go sceptycznym spojrzeniem i nabił na widelec boczek. John przełknął sok i zrobił to samo. – Na pewno nie jest taka przerażająca – powiedział z uśmiechem, myśląc, że tydzień pracy z kimś, kim Sherlock, cóż, najwidoczniej zwyczajnie pogardzał, to i tak zupełnie niezłe osiągnięcie.
– Za to jest zatrważająco niekompetentna.
John parsknął mimowolnie.
– Słuchaj, nie musisz zjadać tych węgielków – zmienił temat. – Dobowy limit to tysiąc dwieście miligramów. Zbliżasz się do dawki niebezpiecznej dla zdrowia. Podzielę się z tobą niespalonym – zaoferował.
– Dziękuję za propozycję i fachową poradę – odparł Sherlock lekceważąco – ale smażyłem to w temperaturze stu dwudziestu stopni Celsjusza. Spiekły się tylko od zewnątrz, w środku zachowały większość minerałów. Około osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt procent – oszacował. – A jeżeli chodzi o zdrowie, to powinieneś chyba wiedzieć, że nie należy popijać posiłku przed jego zakończeniem? Ze względu na rozrzedzanie treści żołądkowej?
John automatycznie odstawił szklankę – którą już przysuwał sobie do ust – z powrotem na swoje miejsce, czując się jak zganione dziecko przyłapane na trzymaniu łokci na stole. A trochę jakby był wnikliwie badanym przedmiotem sekcji zwłok.
– Sam to robisz – zauważył.
– Ja nie jestem lekarzem. – Sherlock wzruszył ramionami.
John napakował sobie usta ostatnimi kawałkami bekonu i przez chwilę przeżuwał w ciszy, przerywanej tylko dźwiękiem pożywienia chrzęszczącego mu między zębami. Sherlock połknął już resztę swoich spalonych okrawków i teraz mrużąc oczy, patrzył w przestrzeń, wyglądając na bardzo tym pochłoniętego.
John sięgnął pośpiesznie po szklankę, by napić się soku i tym samym powstrzymać przed zadaniem cisnącego mu się na usta pytania: „o czym myślisz?", które było jednym z najbardziej irytujących pytań, jakie znał. Nie był też pewien, czy faktycznie chce znać na nie odpowiedź, zważywszy na fakt, że sprawy, nad którymi zwykł głowić się Sherlock, najczęściej wydawały się nie mieć sensu – przynajmniej dopóki nie doszedł do ostatecznej konkluzji.
– Coś ciekawego? – zapytał zamiast tego, wskazując brodą na stos wymiętych gazet. Na czubku leżała „The Sun" ze stroną tytułową utrzymaną w ohydnej, jaskrawej kolorystyce, niewspółgrającej ze zdobiącą ją sporą plamą zaschniętej, czarniawej wydzieliny, którą John zidentyfikował jako krew.
Sherlock wzruszył ramionami.
– Nic – rzekł. – Zupełnie nic.
John rzucił okiem na wypisany ogromnymi kulfonami nagłówek, informujący o największym karambolu ostatniej dekady. Faktycznie, do przebiegłych morderstw Moriarty'ego i jego jeszcze bardziej wymyślnych technicznych i emocjonalnych pułapek się to nie umywało. Na szczęście – przynajmniej według Johna, który zaczynał tęsknić za czasami, kiedy nie potrzebował do funkcjonowania tak wielu elektryzujących bodźców. Powoli miał dosyć życia na wysokich obrotach, zwłaszcza, że ostatnio coraz ciężej było mu sprostać wyzwaniom dnia codziennego. Dnia codziennego z Sherlockiem.
– Jasne. A zlecenia? Przeglądałeś już?
– Tak – przyznał Sherlock niechętnie. – Zero.
– Zero? – John uniósł brew z niedowierzaniem i uśmiechnął się lekko. Dobrze wiedział, że ich tandem wciąż był u szczytu popularności.
– Zero interesujących.
– Nie ma wśród nich jakichś bardziej interesujących? – zapytał. – Albo chociaż mniej nieinteresujących? – westchnął, z nutką nadziei, że jednak Sherlock stworzył podobną typologię, bo w przeciwnym wypadku… – Jak tak będziesz wybrzydzał, to niedługo zacznie nam brakować na papier toaletowy.
Sherlock zmarszczył brwi.
– Na papier starczy. Minimum do przyszłego tygodnia. Jeżeli będziesz się racjonalnie odżywiał i nie dopuścisz do…
– Dobra, dobra! To był tylko przykład – przerwał John pośpiesznie, zanim Sherlock omówiłby jego potencjalne kłopoty jelitowe. – Ale a propos jedzenia, to na nie też by się przydało skądś czerpać środki, bo na samej pietruszce daleko nie zajedziemy… – Spojrzał na rozrośniętą natkę pietruszki, piętrzącą się dumnie w doniczce na parapecie. – Jak bardzo ekologiczna by nie była.
Sherlock wzruszył ramionami.
– Zniknięcie wiarołomnego męża oraz pewnej kobiety z wyższych sfer. Dwie odrębne sprawy, jedna to nudna, mieszczańska historia, druga jakiś skandal polityczny. Poza tym podmienienie antycznego mebla, podejrzana śmierć narkomana niedoszłego astronauty. Podejrzana według rodziny, oczywiście – wyliczył znudzonym tonem. – Prośba o odnalezienie kota – dodał, posyłając mu wyraźnie zdegustowane spojrzenie.
– Może ten astronauta? – zasugerował bez większych oczekiwań. – Brzmi ciekawie.
– Niedoszły astronauta, John – poprawił detektyw, bawiąc się widelcem. – Sfrustrowany, niedoszły astronauta z problemami psychicznymi wywołanymi nadużywaniem substancji psychoaktywnych. Nie widzę w tym nic podejrzanego – stwierdził lekceważąco i rzucił sztuciec na stół. – Nie prowadzę konsultingu psychologicznego. Nie zajmuję się przeprowadzaniem rodzin przez stadium żałoby po samobójstwach.
– No to może skandal polityczny? – spróbował John, przełknąwszy łyk soku. – O co chodzi? Nie słyszałem o żadnym skandalu.
– Zdaje się, że o to właśnie chodzi, żeby nikt o nim nie usłyszał – wyjaśnił Sherlock bez cienia zainteresowania, po czym przesunął się wraz z krzesłem na drugi kraniec stołu, w pobliże mikroskopu, i zaczął wyciągać szkiełka z opakowania. – W tym celu porwano jedną sekretarkę, która wiedziała zbyt dużo i nie wiadomo, gdzie się teraz znajduje.
– Nie wiadomo? Czyli ty też się nie domyślasz?
– Nie mam pojęcia – przyznał Sherlock, nie sprawiając wrażenia szczególnie pognębionego z tego powodu.
– Świetnie, intryga jak się patrzy! – ucieszył się John. – Trening dla szarych komórek i tak dalej?
– Nie – sprzeciwił się detektyw. – Nie wiem, gdzie jest, ale podejrzewam co robi i naprawdę nie mam zamiaru wnikać w to głębiej.
John zmarszczył podejrzliwie nos.
– A może po prostu wątpisz w swoje kompetencje, co? – Wziął Sherlocka pod włos, licząc na napływ łatwych pieniędzy do ich budżetu domowego. Musiał jednak mieć trochę racji, bo detektyw nastroszył się nieznacznie – ale na tyle, by nie umknęło to uwadze Johna, który sporo się już nauczył, jeżeli chodzi o język ciała, a w każdym razie powściągliwy w kwestii emocji język ciała Sherlocka.
– Polityka to działka Mycrofta – stwierdził ten, rozsiadając się przed mikroskopem i podwijając rękawy. – Niech tak pozostanie. Możesz powkładać naczynia do zlewu i zrobić tu trochę miejsca? – zapytał, rzuciwszy mu krótkie spojrzenie, po czym pochylił się nad okularem.
– Jasne. Pozywam naczynia – zgodził się John, wyciągając ręce w górę i przeciągając się, aż strzyknęło mu w kręgosłupie. – Jak powiesz mi nazwisko ministra obrony.
Sherlock podniósł głowę i prychnął.
– Nie jestem psem Pawłowa.
– Po prostu chciałbym się upewnić, że nie chodzi o to, że zwyczajnie masz pietra – wyjaśnił John, uśmiechając się niewinnie. – Zwłaszcza, że miałeś uzupełnić swoje braki w tej kwestii.
– Daj spokój. Gdybym miał ochotę na test, rozwiązałbym sobie krzyżówkę.
– Nalegam – stwierdził John, zakładając dłonie na potylicy i odchylając się w krześle. – Wiesz, skoro odrzucasz ostatnio wszystkie zlecenia to niedługo będziesz musiał wziąć udział w „Milionerach", żeby załatać naszą dziurę budżetową. Chcę wiedzieć, że nie odpadniesz na drugim pytaniu i będziemy mogli chociaż ugotować sobie rosół.
Miał nadzieję, że to skłoni Sherlocka do zirytowanego parsknięcia i zgody na któreś ze zleceń, ale detektyw zmarszczył tylko brwi, a potem powiedział zrezygnowanym tonem:
– Churchill.
John zaśmiał się krótko.
– Blisko. Pomyliłeś się tylko o jakieś siedemdziesiąt lat. Zacznijmy od czegoś prostszego. Premier Wielkiej Brytanii?
Sherlock uśmiechnął się chłodno, samymi kącikami ust.
– Churchill.
– Aktualny premier. – John wywrócił oczami. – Na pewno to wiesz.
– Kazałeś mi podać nazwisko. Liczba pojedyncza – rzekł Sherlock, podając mu nad ich szklankami z sokiem swój talerz. – Naczynia czekają.
John automatycznie odebrał od niego naczynie i postawił na własnym.
– Czasem mam wrażenie, że ty po prostu lubisz kreować się na tak… – John urwał, szukając odpowiedniego słowa, bowiem jedyne, co przychodziło mu do głowy to „uroczy", a nie chciał częstować Sherlocka określeniami, które detektyw mógłby uznać za ostrą obelgę. Wątpliwe zresztą, by coś podobnego przeszło mu przez gardło, mimo łączącej go z Sherlockiem szczególnej więzi, a także faktu, że w duchu naprawdę uważał go za w pewien sposób urokliwego. Nie był to jednak w jego przekonaniu epitet, którym należałoby obdarzać jakiegokolwiek mężczyznę, nawet tak bliskiego, jak w dziwny i pokręcony sposób był mu Sherlock. – … nieporadnego – dokończył więc.
Drugi mężczyzna prychnął głośno.
– Jeżeli chodzi o mnie, to jest… – pociągnął John szybko. – Eghm… – chrząknął, czując się lekko skrępowany, jak zawsze, kiedy mówił Sherlockowi coś osobistego. – W porządku. Ale jeżeli nadal będziesz tak oderwany od rzeczywistości, to pewnego dnia odłączą nam prąd i nie licz na to, że jak wyczerpie ci się bateria w laptopie i zaczniesz miotać się po mieszkaniu jak szalony, to ja rzucę ci się wtedy na ratunek.
– Nic takiego się nie wydarzy – powiedział Sherlock z pełnym przekonaniem, zakładając ręce na piersi. Odchylił się w krześle i zaczął się na nim kołysać, dla asekuracji zahaczając stopą o nogę od stołu.
John uniósł powątpiewającego brew.
– Nic takiego się nie wydarzy, ponieważ zabezpieczyłem się na tę ewentualność już dawno. Chyba nie masz mnie za tak skrajnie nieodpowiedzialnego? – spytał Sherlock takim tonem, jakby podejrzewanie go o nieodpowiedzialność w ogóle nie powinno nikomu zaświtać w głowie. – Mam agregat w piwnicy.
John pokręcił głową, uśmiechając się jednak do siebie.
– Faktycznie. Bardzo przezornie z twojej strony. Jeżeli jeszcze byłbyś łaskaw rozważyć naszą sytuację finansową na miesiąc w przód, to byłbym już w ogóle zachwycony.
– Świetnie – odparł Sherlock. – Jak będę chciał wprawić cię w zachwyt, to nie omieszkam. A tymczasem… – Znacząco omiótł wzrokiem bałagan na blacie i odsunął od siebie naręcze gazet na odległość ramienia.
– Niech będzie. – John westchnął, podnosząc się z miejsca powoli. Zebrał talerze i wczorajsze filiżanki po kawie i zbliżył się do zlewu.
Polał naczynia sporą ilością płynu i przez chwilę szorował ich powierzchnię w ciszy, wdychając cytrynowy zapach, od którego z jakiegoś powodu jeszcze bardziej szczypały go oczy.
– A jakie masz plany na dziś? – zwrócił się do Sherlocka, przecierając powieki rękawem.
– Sprawdzę tylko jedną rzecz i jestem wolny… – odparł Sherlock nieszczególnie szczęśliwym głosem. John wiedział, że perspektywa wolnego dnia nie napawa go optymizmem, dlatego tym bardziej nie rozumiał, czemu mężczyzna nie przyjmie jednak któregoś z owych koszmarnie nudnych zleceń, które musiały być przecież ciekawsze niż leżenie do góry brzuchem. Zwłaszcza, że Sherlock potrafił wysiedzieć spokojnie więcej niż pół godziny tylko jeżeli był nieprzytomny albo palił. Ponieważ obecnie walczył z nałogiem nikotynowym, to ilekroć przysiadł na kanapie na pięć minut, już rzucał spojrzenia na boki, wyrywał nerwowo włóczkę z koca i zaczynał niespokojnie ruszać palcami obydwu stóp.
– Mhm – przytaknął, nie wiedząc, co jeszcze mógłby powiedzieć. Domył resztę garnków, poza doszczętnie spaloną patelnią, którą napełnił tylko gorącą wodą i pozostawił samej sobie. Wytarł ręce pobieżnie o spodnie, wywalił puste opakowanie po mleku do kosza na śmieci i otworzył lodówkę, żeby schować tam resztkę bekonu, porzuconego przez Sherlocka na desce do chleba. – Co to? – zapytał, dostrzegając obok sporego kawałka nadpleśniałej już szynki, podwójnej piersi z kurczaka i skrawków innego rodzaju mięsiwa pokaźnej wielkości serce, umieszczone w półmisku z ciemnego dularexu.
– To właśnie to, czym mam się zająć – wyjaśnił Sherlock, pobrzękując szkłem i robiąc sporo harmidru.
– O – zdziwił się John miło. – To jednak mamy jakieś zlecenie? Chciałeś mi zrobić niespodziankę, czy coś takiego? – spytał. Skoro Sherlock postanowił zrobić śniadanie poza kolejnością, to wszystko było możliwe, także to, że zapragnie zaskakiwać go w jakiś typowy dla siebie sposób – czyli taki, który dla postronnych bywał naprawdę zaskakujący.
– Nie. – Przyjaciel rozwiał jego podejrzenia. – I za to wzięliśmy gotówkę z góry – zastrzegł, jakby uprzedzając dalsze indagowanie, co uświadomiło Johnowi, że naprawdę sporo wspominał ostatnio o finansach, skoro Sherlock przestał puszczać jego słowa mimo uszu. – W zeszłym tygodniu. Wtedy, kiedy nie mogłeś, bo miałeś terapię – przypomniał.
– Och. No tak – odparł John, odwracając się w stronę przyjaciela i przy okazji zauważając, że zapomniał zabrać ze stołu ich szklanki po soku.
– A propos – nawiązał Sherlock, nie podnosząc głowy znad jednego ze szkiełek, któremu zamknąwszy oko przyglądał się podejrzliwie, na przemian oddalając i przybliżając je do swojej twarzy. – Co z twoją nogą?
John wcisnął boczek na jedną z półek – pomiędzy kilka porów i zeschniętą cytryną – i zamknął lodówkę.
– Z nogą? – powtórzył głupio.
Nagła troska Sherlocka szczerze go zaskoczyła – zdecydowanie bardziej niż nadprogramowe śniadanie, które przypisał jakiejś pomyłce w najwidoczniej przegrzanym umyśle przyjaciela – i jednocześnie wyzwoliła w nim dziwne uczucie. Nie uznał go jednak za do końca przyjemne, mimo że zainteresowanie Sherlocka oczywiście stanowiło sympatyczny – i rzadki – akcent w ich relacji. Ale doznanie, które go ogarnęło przypominało raczej dopadające z rana uczucie, kiedy chwilę po obudzeniu z przyjemnego snu człowiek orientuje się, gdzie znajduje się w rzeczywistości i na dodatek, że rzeczywistość ta jest raczej szara i trudna.
– Nie najgorzej – odparł, chociaż w momencie, gdy detektyw o tym wspomniał, poczuł nagłe ukłucie w nodze. Tępy ból ćmił się w niej odkąd John podniósł się z łóżka, do tej pory jednak udawało mu się dość skutecznie go ignorować.
Westchnął, nieco zirytowany, po czym nabrał do płuc porządny haust powietrza i już szykował się do podziękowania przyjacielowi za uprzejmość, kiedy Sherlock powiedział:
– To wspaniale. W takim razie wyskocz po cukier, skoro już się ubrałeś. Skończył się.
Zdawkowe słowa wdzięczności zamarły Johnowi na ustach. Zaraz pokręcił głową i parsknął śmiechem.
– No tak. Mogłem się tego spodziewać – stwierdził, nieszczególnie zły. – Niech będzie – westchnął. – Pójdę. A co do tego serca, to nie wiem, co chcesz tam zaobserwować, ale póki co widać, że facet miał strasznie przerośniętą lewą komorę. Ciężko się dziwić, że jego serce znajduje się w naszej lodówce, zamiast w jego klatce piersiowej.
Sherlock uśmiechnął się nieznacznie kątem ust – tym, które John mógł dojrzeć ze swojego miejsca.
– Akurat to nie jest istotne.
John przyzwyczaił się, że jego uwagi są potrzebne tylko dlatego, że Sherlock uwielbia je bagatelizować i wykazywać mu druzgoczące błędu w toku myślenia, więc dla odmiany to on zignorował uwagę przyjaciela.
– No, dobra. To idę – stwierdził w tył głowy Sherlocka, którym ten skinął krótko.
– Wróć szybko. Potrzebuję kawy. Bez cukru nie wypiję.
John odpuścił sobie pogadankę o szkodliwym wpływie cukru na organizm człowieka, uznawszy, że lepiej niech już się Sherlock truje w ten sposób, a nie doszczętnie dobija nikotyną. Mimo wszystko miał nadzieję, że wzmożone zapotrzebowanie przyjaciela na sacharozę jest tylko tymczasowym efektem ubocznym całkowitego odcięcia się od papierosów.
– Dobrze. To… hm… – mruknął, podchodząc do Sherlocka i stając tuż za nim, tak że mógł wyczuć ruch jego barków przy oddechu. – Pracuj sobie.
– Taki mam plan. – Sherlock wzruszył ramionami.
John kiwnął głową, co było dość idiotycznym gestem, bo przecież drugi mężczyzna go nie widział. Po krótkiej chwili wahania poklepał przyjaciela po skręconych w śmieszne spiralki, sztywnych w dotyku włosach.
Detektyw uchylił się natychmiast, niczym niedotykalski kot z poważną egzemą skórną, po czym zamarkował ten unik pochyleniem się nad mikroskopem, chociaż pod obiektywem nie ustawił jeszcze żadnego preparatu.
John zdążył poczuć się głupio, ale zanim cokolwiek powiedział, w salonie rozćwierkotała się ustawionym przez Lestrade'a, kretyńsko optymistycznym dzwonkiem komórka Sherlocka.
– Ja odbiorę – rzucił detektyw niepotrzebnie, bo przecież telefon należał do niego. Zerwał się z miejsca, potrącając Johna oparciem krzesła i w dwóch długich susach znalazł się w sąsiednim pomieszczeniu.
– Sherlock! – zawołał za nim John, podnosząc ze stołu brudną szklankę po swoim soku i przyglądając się uważnie zdobiącemu ścianki, grubemu osadowi z pomarańczowego miąższu. Przyjaciel odebrał już jednak telefon i z salonu doleciał Johna donośny głos, zagłuszający jego własne słowa, więc powiedział sam do siebie z niedowierzaniem: – Czy ty wycisnąłeś ten sok?
C.D.N.
No. I to by było tyle na dziś. Mam nadzieję, że ktoś dotrwał do końca =)
A ja uciekam zapoznawać się z innymi fikami z Sherlocka ;)
