CZAS UTRACONY

Sztuka tracenia potrafi być prosta;
tak wiele rzeczy wyraźnie chce przepaść,
że kiedy znikną, to jest żadna rozpacz. (...)

Stracić dwa miasta, cóż to jest przy włościach
o wiele większych. Lecz stracona rzeka
albo kontynent to też żadna rozpacz.

Że cię nie stracę (choć twój głos i postać
tak bardzo kocham), też nie chcę przyrzekać.
Sztuka tracenia potrafi być prosta,
choć tak wygląda (no, napisz to!) rozpacz.

(Elizabeth Bishop "Jedyna sztuka")

PROLOG

Dziewiętnastoletni Havelock Vetinari był, ogólnie rzecz biorąc, dość wyjątkowym młodym człowiekiem.

Bardziej opanowany i powściągliwy niż większość jego rówieśników, zrównoważony i przebiegły, sprawiał wrażenie kogoś, kto ma dokładnie zaplanowany każdy etap swojego życia, w co najmniej kilku prawdopodobnych wariantach.

A jednak... w jego uporządkowanym świecie istniał pewien punkt, który od prawie dwóch lat stanowił źródło wewnętrznego niepokoju i podsycał jego ciekawość, skłaniając do zadawania pytań... także samemu sobie.

John Keel, człowiek z Pseudopolis.

Oczywiście, nigdy nie była to sprawa wyłącznej i najwyższej wagi. Jednakże wymagała wielu żmudnych i powolnych zabiegów. Na przykład, podsłuchania, co mówili strażnicy tu i tam. Zapłaty za strzęp informacji, a potem prób wyłuskania tej informacji z gadulstwa rozmówcy - Vetinari był na tyle rozsądny, by nigdy nie pytać wprost. Ponawianych odwiedzin w paru miejscach nieznanych zapewne pozostałym studentom Gildii, jak biblioteka uniwersytecka [1] czy starożytna świątynia.

A teraz... teraz nadszedł czas na działanie. Zamiast wybrać się na tradycyjną popijawę absolwentów, Vetinari zjawił się pewnego czerwcowego wieczoru u swojej ciotki, lady Meserole, pozostawiając jej na przechowanie świeżutki dyplom Gildii i czarny pierścień z wyrzeźbionym V. Był gotowy do drogi - a ta droga prowadziła go prosto do biblioteki Niewidocznego Uniwersytetu.

Zapadał już zmrok, kiedy niemal niewidoczny cień oderwał się od ściany biblioteki i przesunął w stronę schodów prowadzących w górę kopuły. Vetinari odetchnął z ulgą - trzy godziny stania nieruchomo w zacienionym kącie, wśród zakurzonych i spleśniałych niekiedy woluminów, w oddali od okien, gdy atmosfera stawała się coraz bardziej duszna i wręcz fizycznie lepka - o tak, to było nieco wyczerpującym treningiem dla ciała i umysłu. Idąc, mijał półki pełne starych książek, pokryte grubą warstwą kurzu. Sygnatury powinny być coraz wyższe, powiedziano mu. Jak na razie wszystko się zgadzało... Instynktownie przywarł do dość sędziwego regału, a za moment pierwsza błyskawica rozjaśniła szklany sufit, jaskrawo oświetlając coraz węższe schodki. Już od popołudnia zbierało się na burzę, i oto przyszła. Z jednej strony, wymagało to dość zręcznego przemykania się, gdy zapadała dziwna, fioletowa ciemność i zatrzymywania w blasku błyskawic. Z drugiej, kiedy na dole pogasły światła świec, zdmuchnięte porywem wiatru wdzierającym się przez okno, Havelock doszedł do wniosku, że ktokolwiek zechciałby skorzystać z biblioteki, będzie musiał na nowo zapalić lampy. A tym samym uprzedzi go o swojej obecności. Rozluźnił się... i zaklął cicho. W ciemności musiał potknąć się o coś, bo nie dość, że w nieprzyjemny sposób uderzył kolanem o twardy, wykrzywiony stopień, to jeszcze zmiótł ręką kilka książek z półki. Kiedy zbierał się z podłogi, sino-biała błyskawica wypełniła niemal całe niebo. Wśród oszałamiającego huku i grzmotu Vetinari odruchowo zasłonił oczy ramieniem.

Bibliotekarz Niewidocznego Uniwersytetu zatrzasnął okna przy pierwszym, gwałtownym porywie wiatru i powrócił do swojej lektury, od czasu do czasu obserwując burzowy spektakl z pewną dozą zainteresowania. Nagły hałas, który na pewno nie był grzmotem, sprawił, że z irytacją potrząsnął głową i podrapał się za uchem długim, giętkim palcem.

- Uuuk? - rzucił w przestrzeń, a nie doczekawszy się odpowiedzi, podreptał żwawo na górę, wąskimi schodkami prowadzącymi pod kopułę biblioteki. Ktoś niewątpliwie robił bałagan wśród starych, rzadkich tomów. I temu komuś przydałoby się trochę dyscypliny.

Młody mężczyzna, ośrodek całego zamieszania, zareagował na jego widok trochę nietypowo. Sięgnął po nóż [2]. Bibliotekarz zmarszczył się z niezadowoleniem i chwytnymi rękami złapał za przeguby młodego człowieka. Przez chwilę przyglądał mu się z niedowierzaniem, a potem puścił jego nadgarstki i cofnął się o krok. Na jego małpiej twarzy pojawiło się coś w rodzaju uśmiechu.

Vetinari nie ruszał się, całkowicie skonsternowany. Zaczynały go boleć nadgarstki. Najwyraźniej jednak ten... małpiszon nie miał złych zamiarów, bo nic mu nie zrobił, poza powstrzymaniem go przed wymierzeniem ciosu. Uspokoił oddech i rozejrzał się. Był pozornie w tym samym miejscu... ale coś się zmieniło. Udało się, pomyślał z chwilowym uczuciem triumfu.

- Uuuk? - małpa odwróciła się do niego plecami (swoją drogą, co za nieostrożność) i zaczęła schodzić w dół. Kilka schodów niżej odwróciła się i spojrzała na niego ponaglająco. - Oook!

- Już dobrze, idę - powiedział uspokajająco Vetinari, jakkolwiek idea rozmowy z małpą wydawała mu się lekko absurdalna. Dotarli na dół. Ku zdziwieniu młodego skrytobójcy, małpa wskoczyła zwinnie za biurko bibliotekarza i zaczęła przetrząsać najbliższe półki za sobą. Bum! Na biurku, tuż przed nim, wylądowała gruba księga. "Kto jest kim w Ankh-Morpork". No cóż, niech będzie. Vetinari wziął książkę i usiadł przy jednym ze stolików. Cierpliwie i systematycznie przewracał strony. K... Nazwiska John Keel nie było.

Jakiś cień padł na stolik. Owłosiona łapa z giętkimi palcami przerzuciła naraz kilkaset stron. V... Vimes... Venturi... Vetinari. Ojej. Młody mężczyzna wyprostował się z trudnym do zidentyfikowania błyskiem w oku i zadumał się przez moment.

- Uuuk, uuuk! - przytaknął bibliotekarz.

[1] Można powiedzieć, że pozostali studenci preferowali bardziej praktyczną ścieżkę kształcenia

[2] Ale tylko trochę - bo ostatecznie było to Ankh-Morpork.