Prolog
– Zjeżdżaj!
Krzyk mężczyzny przeszył nocne niebo. Był tak głośny, iż zdało się go słychać w całym mieście, jednak nikt nie zdawał się nim przejmować, nawet mieszkańcy okolicznych domów, których z jakiegoś powodu ten krzyk nie obudził.
Mężczyzna skierował zawołanie w stronę dziewczynki. Wyglądała na przerażoną widokiem mężczyzny w długim, czarnym płaszczu z kapturem, zasłaniającym całkowicie twarz. Czuła bijący od niego chłód, przenikający aż do szpiku kości. To on sprawiał, iż stała sparaliżowana, nie mogąc się poruszyć. Mogła poddać się temu zimnu, lub ratować się ucieczką.
Zaczęła biec. Chciała znaleźć się jak najdalej stąd, byle dalej od niego. Biegła przed siebie, nie zważając na to, dokąd się kieruje. Zniknęła po chwili we mgle.
– To nie było miłe.
Do mężczyzny podszedł inny człowiek. Był ubrany dokładnie tak samo, płaszcz i kaptur. Z wyglądu niczym się od siebie nie różnili, poza głosami. Jeden był niski, pełen pogardy dla wszystkiego co żyje, drugi nieco wyższy, zimny i sykliwy.
– Nie jestem tu po to, by być miły – rozległ się niski głos, wyraźnie sfrustrowany. – Mamy tu robotę do wykonania, czy tak?
– Owszem, ale mógłbyś być bardziej wyrozumiały dla dzieci. – Drugi z mężczyzn był bardziej opanowany.
– Czy ja wyglądam jak opiekunka?
– Nie, zdecydowanie nie – odparł z lekką nutą ironii. – Ale powinieneś się już przyzwyczaić do błąkających się dzieci. W tym mieście to rutyna.
– Biegające po nocach bachory to rutyna?
– Widziałeś tamtą dziewczynkę, prawda? Widziałeś łańcuch? To miasto jest pełne duchów. I dlatego spotyka się takim naszym zainteresowaniem.
– Bachor to bachor. Na cholerę drążyć temat?
– Vaog, te jak mówisz bachory to jeden z powodów dla którego tu jesteśmy. Mamy tu misję do wykonania.
– Misja, misja... – odrzekł lekceważącym głosem. – Linagi, dobrze wiesz, że zgodziłem się na to nie przez jakieś górnolotne pobudki. Twoja misja w tej chwili mało mnie…
– Bacz na słowa! – syknął Linagi. – Ta misja jest dla nas zaszczytem i jeśli…
W tym momencie usłyszeli zawodzenie. Odwrócili wzrok w stronę alejki przed sobą, z której dochodził ten dźwięk. Ujrzeli nagle z naprzeciwka biegnącego w ich kierunku mężczyznę w średnim wieku, w garniturze i z teczką. Nie wyróżniał się niczym szczególnym, z wyjątkiem niewielkiej dziury w klatce piersiowej oraz wychodzącego z niej krótkiego łańcucha. Duch, bo nim właśnie był mężczyzna ścigał stwór, którego z powodu mgły nie było dokładnie widać. W miarę zbliżania się jego kontury były coraz wyraźniejsze. W końcu ukazał się w pełnej krasie.
Stwór przypominał hybrydę człowieka i owada. Miał cztery kościste ręce, z dłońmi zakończonymi trzema długimi, cienkimi palcami. Tors wydawał się zbyt duży w stosunku do reszty ciała, na którą składały się dziesiątki niewielkich odnóży, połączonych segmentami, jak u stonogi. Ich ruchy były tak płynne, że zdawałoby się, iż stwór po prostu sunął w powietrzu. Głowa była podobna do głowy mrówki, jednak nie była ona koloru piasku, jak reszta ciała lecz matowej bieli, niczym kości. Przypominała przez to bardziej maskę. Bardzo charakterystyczna była dziura w klatce piersiowej w miejscu, gdzie powinno znajdować się serce istoty.
Stwór doganiał duszę bez większych problemów. Mężczyzna z pewnością był tego świadom, mimo to uciekał nadal, choć wiedział, że nie miało to większego sensu. Nagle mężczyzna stracił równowagę i upadł. Nie zdążył się już podnieść, stwór momentalnie pojawił się przy nim. Duch odwrócił wzrok od niego. Zamknął oczy, czekając na koniec.
Ten jednak nie nadszedł. Gdy otworzyło czy ujrzał przed sobą Vaoga, dzierżącego długi miecz o prostej głowni. Ostrze tkwiło w głowie stwora. Ten nie był w stanie się uwolnić, wierzgał głową na wszystkie możliwe strony, byle jakoś pozbyć się klingi ze swojego czoła. Na próżno, Vaog sztywno trzymał miecz, który ani myślał się ruszyć z miejsca. Cała ta szamotanina zdawała się wprawiać w dobry humor. Pod kapturem można było dostrzec jego uśmiech, demoniczny i wyjątkowo szeroki, który wręcz wykraczał poza granice anatomii.
Mężczyzna zebrał nieco więcej siły. Miecz zagłębił się coraz bardziej zagłębiać w ciało stwora, dopóki nie rozpłatał jego czaszki na pół. Potwór złapał się za głowę wszystkimi czterema dłońmi, zwijając się z bólu. Jego cierpienia nie trwały jednak długo. Jego ciało zaczęło się rozpadać, fragmenty rozpływały się w powietrzu. Po kilku sekundach zniknął całkowicie.
Duch mężczyzny nie mógł uwierzyć swemu szczęściu.
– No dobra, Linagi! – rzekł Vaog. – To miasto nie jest takie złe.
– Cieszę się razem z tobą.
– To gdzie jest nasz cel? Wolę mieć to już za sobą.
– Nie ma go tu.
– Że jak?! – wrzasnął, wyraźnie zdenerwowany. – To po jaką cholerę my tu…
– Spokój! – uciął Linagi – Jutro rano na lotnisku w Tokio ląduje samolot z nim na pokładzie. My po prostu przygotowujemy pod niego teren. Nie zamierzamy go ścigać. To on ma przyjść do nas.
– Żeby jakiś tam dzieciak był aż taki ważny…
Vaog miał schować miecz, jednak kątem oka coś dostrzegł. Dopiero teraz zauważył ducha mężczyzny, który zszokowany nie był w stanie odezwać się nawet słowem.
– Spójrz na to! – Vaog był wyraźnie rozbawiony sytuacją. – Zdaje się, że przypadkiem spełniłem dobry uczynek.
– I co z tym zamierzasz zrobić? – spytał Linagi.
Znał już tak naprawdę odpowiedź…
– Cóż… Dla zachowania równowagi…
Vaog podszedł do mężczyzny spoglądając na niego spod kaptura. Duch mężczyzny patrząc z dołu częściowo dostrzegał jego twarzy. Widział też jego oczy. Nagle ich spojrzenia się spotkały. Mężczyzna poczuł nagle przenikliwy chłód.
– Pora na kilka złych uczynków.
Duch ujrzał w jego oczach coś, co nazwać można tylko pierwotnym złem. Widok ten go sparaliżował. Nie miał pojęcia, kim jest ta dwójka, lecz jedno wiedział na pewno. Nie miał do czynienia z ludźmi. Cały czas spoglądał w oczy Vaoga, jego żółte oczy o pionowych, wężowych źrenicach, nie mogąc oderwać od nich wzroku.
To była ostatnia rzecz, jaką dane mu było zobaczyć.
