W kącie choinka. Zielona.

Nakrapiana krwią.

A potem jego kroki na schodach. I szaleńcze bicie jej serca.


Pierwszy cios był dla niej niespodzianką. Nigdy nie widziała go tak wściekłego, tak pozbawionego kontroli nad własnym ciałem. I wtedy nadeszło uderzenie. Z cichym świstem silna dłoń sięgnęła jej policzka. Pociemniało jej przed oczami i zachwiała się. Dotknęła palcami twarzy i podniosła powieki.

Chase stał naprzeciw niej z dłońmi zaciśniętymi w pięści. Całe jego ciało drżało. Gdy zwrócił na nią swój wzrok, cofnęła się o krok, ale nie dojrzała w jego oczach nic oprócz bólu, troski i błagania.

Wtedy popełniła błąd. Pozwoliła się przeprosić i przekonać, że to był pierwszy i ostatni raz. Kilka następnych tygodni, kiedy zachowywał się bez zarzutu, uśpiły jej czujność.


Dźwięk klucza obracanego w zamku. Ciche skrzypienie drzwi, a później desek podłogi. Brzęk. Szelest kurtki. Znów skrzypienie i jego oddech na jej karku.

A ona skulona pod choinką. Jej choinką. Zieloną. Nakrapianą.


Potem jej przyznał, że był zmęczony. Ciężki tydzień w pracy, a ona wszczęła kłótnię o nic. Był taki miły, taki spokojny, taki dobry. Pomagał jej w zakupach, wracał wcześniej do domu, rozmawiał z nią, zabierał do restauracji, do kina. A ona nic nie podejrzewała.


Jego dłonie na plecach. Złe, palące.

Żadnych więcej przeprosin. Nie zniesie kolejnego przepraszam. Kolejnego roku, miesiąca, tygodnia, dnia. Nie wytrzyma nawet godziny. Nigdy więcej jej nie uderzy.

Krew w kąciku ust otarta, nim się odwraca. Jej oczy puste, jak u lalki.

I wtedy… przepraszam.


Kiedy dowiedziała się o Dibali, zaczęła rozumieć. Zdenerwowanie, stres, nawet to jedno uderzenie. Ale potem wróciła do domu.

I nadeszły następne.

Przestraszyła się jego wściekłości. Mogła tylko stać z zasłoniętą dłońmi twarzą i czekać, aż skończy.

Kiedy ją przytulił, wyrwała się i uciekła do łazienki. Bała się spojrzeć na swoje odbicie w lustrze. Woda zabarwiła się na różowo, gdy zmywała z twarzy krew. Czuła rozcięcie na wardze i nabrzmiałą powiekę.

Spała w wannie, a następnego dnia nie poszła do pracy.


Róże. Czerwone. Jak jej nakrapiana choinka. Drzewo jednak jest bezpieczne, a róże nie. Róże mają kolce. Kolce kłują, a palce krwawią. Tak ja ona.

Jego skruszony wzrok, wilgoć w oczach błyszcząca odbitym światłem. Ręce pełne róż. Więc czemuż by nie zaryzykować? Może wstać i przez resztę wieczoru nie patrzeć na ślady krwi?

Chwila wahania i już nie pamięta, że miała wyjść i nie wracać. Jego śmielsze spojrzenie.

Kocham cię, Allison. Przepraszam.

Nie rób tego więcej. (Błagam)

Nie zrobię.


Potem było już tylko gorzej. Z każdym tygodniem Robert stawał się coraz śmielszy, a ona coraz słabsza. Kochała go.

To ostatni raz powtarzała sobie. Nigdy więcej mnie nie uderzy.

Mogła powiedzieć o tym komukolwiek. Foremanowi, Trzynastce, Cuddy, nawet House'owi. Może pomogłoby jej, gdyby ktoś coś zauważył? Ale wszyscy odwracali wzrok, gdy przypadkiem starła podkład i policzek wyglądał na siny czy zaczerwieniony, gdy przygryzła wargi i otwierała starą ranę, gdy podwinął jej się rękaw fartucha, a na przedramieniu widać było ślady zadrapań.

Była sama. I go kochała.


Cichy śpiew w kuchni, wigilijny pośpiech, wszędzie jemioła. I złamana obietnica. I róże na stole. Wokół nich rozbity biały wazon.


Mieszkanie było puste. Przez uchylone okno wpadały dźwięki ulicznego gwaru. Później pisk opon, ogłuszający huk, krzyki ludzi i sygnał karetki.

Ich samochodów nie było na parkingu.