Disclaimer: This is a translation of Shezza88 fic The Denarian Renegade. The idea is his. All Harry Potter characters/places/items/etc. belong to J.K. Rowling. All Dresden Files characters/places/items/etc. belongs to Jim Butcher.
Ogłoszenie: Poniższy tekst jest tłumaczeniem opowiadania The Denarian Renegade autorstwa Shezza88. Pomysł i realizacja są jego. Wszystkie postacie/miejsca/przedmioty/itp. związane z uniwersum Harry'ego Pottera należą do J.K. Rowling. Wszystkie postacie/miejsca/przedmioty/itp. związanie z uniwersum Akt Harry'ego Dresdena należą do Jima Butchera.
Za betowanie dziękuje MichiruK.
Informacja #1: Jest to crossover między cyklem o Harry'm Potterze, a cyklem Akta Harry'ego Dresdena. Znajomość drugiej serii nie jest wymagana by zrozumieć to opowiadanie, gdyż terminy z uniwersum Dresdena są wyjaśniane na bieżąco.
Informacja #2: Tekst jest tłumaczony we współpracy z Guyver87pl.
Rozdział 1 - Kusząca propozycja
Harry zawył z bólu, kiedy został gwałtownie popchnięty w błoto. W jego zielonych oczach, spoglądających zza pogiętych okularów widać było cierpienie, jego usta były otwarte w niemym okrzyku, a powietrze zostało brutalnie wypchnięte z jego płuc. Leżał tam, dysząc i rzężąc w milczeniu, kiedy pucułowata twarz Dudley'a Dursley'a pochyliła się nad nim, wykrzywiona dziką przyjemnością, i kiedy specjalnie nadepnął na szkolny plecak Harry'ego, wskakując do czerwonego autobusu szkolnego.
Harry spróbował wstać, ale tylko skrzywił się wyraźnie, kiedy drzwi do autobusu zamknęły się, a kierowca – nie będąc w stanie zobaczyć chłopca leżącego w błocie przez mgłę spowijającą miasto tego popołudnia – powoli odjechał z miejsca postoju. Harry popatrzył za nim oczyma pełnymi żalu, kiedy gdzieś nad nim rozległ się grzmot, błyskawica przecięła szare niebo, a pierwsze krople deszczu zaczęły spadać na ziemię.
— Nienawidzę cię, Dudley — wyszeptał Harry powoli, podnosząc się z błota i patrząc na siebie z mieszaniną obrzydzenia i niepokoju. Jego niebieskie szkolne spodnie ociekały wodą, a świeżo wypastowane buty pokryte były skorupą mokrego, gęstego błota.
Oczy Harry'ego rozszerzyły się z przerażenia, gdy spojrzał w stronę plecaka, na którym Dudley zostawił błotnisty ślad swojego buta. Rzucił się w jego kierunku poprzez błotnistą kałużę i odrętwiałymi z zimna palcami, otworzył zamek.
Trzęsącymi się rękoma wyciągnął z plecaka drogą lornetkę. Przez jedną z soczewek przebiegało długie pęknięcie, na widok którego chłopiec jęknął w rozpaczy. „Pożyczył" ją od wuja Vernona po to, by pokazać je swojemu ulubionemu nauczycielowi w trakcie dużej przerwy. Miał zamiar odłożyć ją na miejsce, gdy tylko wróci do domu, ale ponieważ nie wsiadł do autobusu, wuj Vernon wróci szybciej niż Harry i na pewno zauważy brak swojej lornetki.
A co gorsze, została ona zniszczona przez Dudleya, więc Harry zadrżał, czując jak nagły, obezwładniający strach chwyta go za serce. Wsunął zniszczony przedmiot z powrotem do ubłoconego plecaka i zarzucił go sobie na ramię z cichym westchnieniem. Wuj Vernon na pewno go zabije… albo przynajmniej ciężko pobije.
— O nie, o nie, nie… — Harry zaczął powtarzać z ewidentnie rosnącą z każdym wypowiedzianym słowem paniką. Siedmioletni chłopiec drżał jak liść na wietrze, jedynie po części z powodu przeraźliwego chłodu. Z każdym gwałtownym oddechem chłopiec czuł wszystkie, nawet najmniejsze blizny pokrywające jego ciało, z których większość zawdzięczała swoje powstanie właśnie wujowi Vernonowi.
— Proszę, nie. Tylko nie lornetka, wszystko tylko nie ona. — Trzęsącymi się dłońmi, Harry wsadził rękę za koszulkę i wyciągnął ostatnią rzecz, która według niego mogła go uratować – mały, prosty krzyżyk, który dostał podczas nauk w szkółce niedzielnej. Trzymając go mocno między zbielałymi z zimna palcami, zamknął oczy i zaczął żarliwie się modlić.
— Proszę, Boże, nie pozwól żeby to się stało. Nie pozwól, żeby znowu mnie bił... — Harry szeptał stłumionym głosem, ledwie słyszalnym przez niego samego poprzez dudnienie deszczu… Zamknął oczy i kontynuował swoją modlitwę. — Nigdy nie odpowiadasz, gdy Cię o coś proszę, ale ten jeden jedyny raz… Boże, nie pozwól zrobić mi krzywdy. — Chłopiec otworzył oczy, ale lornetka nadal była tak samo zniszczona i bezużyteczna jak kilka sekund wcześniej. Harry westchnął zrezygnowany, a z jego powoli zamykających się oczu zniknęła jakakolwiek nadzieja. Gdy otworzył je znowu, nie było w nich nawet śladu życia, a jedynie świadomość cierpienia, które z pewnością go spotka.
Powoli, siedmiolatek podniósł swój plecak i, powłócząc nogami, ruszył w dół ulicy, nie zwracając uwagi na mijające go samochody. Kiedy stał na rogu ulicy, czekając na możliwość przejścia na drugą stronę, obok z piskiem opon przejechał samochód wjeżdżając w wielką błotnistą kałużę. Harry został oblany od stóp do głów gęstą, cuchnącą mazią i cofnął się o kilka kroków. Przecierając błoto z oczu, spojrzał w dół na swoją koszulkę również pokrytą wilgotnym brudem. Zrezygnowany wzrok chłopca nagle przyciągnął błysk krucyfiksu poruszanego podmuchami wiatru i poczuł furię rozlewającą się po całym ciele. Jego zielone oczy błyszczały irracjonalnym gniewem, kiedy schwycił złotawy krzyżyk i szarpnął z całej siły, rozrywając łańcuszek utrzymujący go na szyi, po czym cisnął go w błoto.
— Musisz mnie nienawidzić, że skazujesz mnie na takie życie — powiedział Harry drżącym z pasji głosem, patrząc z nienawiścią na krucyfiks, gdy krople deszczu spływały mu po twarzy, mieszając się ze łzami płynącymi z jego oczu. — Ale ja też cię nienawidzę!
W tym momencie Harry Potter porzucił swoją wiarę, nie wiedząc nawet, że odrzucił jedyną rzecz, która mogła ocalić go przed pokusą, która wkrótce miała się pojawić w jego życiu. Oczywiście, gdyby Harry wiedział, jaką potęgę da mu poddanie się tej pokusie, prawdopodobnie nie miałoby to żadnego znaczenia.
W ciemnej alejce za małym centrum handlowym w Little Whinging w hrabstwie Surrey wąskie, odrapane drzwi zostały otwarte z siłą, która niemal wyrwała je z zawiasów. Pojawił się w nich wysoki, wychudzony mężczyzna z błyszczącymi oczyma i twarzą zastygłą w wyrazie bólu i wściekłości, który szybko zaczął schodzić w dół po wąskich schodach, mocno opierając się na przerdzewiałej metalowej barierce. Ubrany był w ciemny prochowiec i znoszone jeansy, które w wielu miejscach były porozdzierane, spalone i zalane krwią, w większości należącą do noszącego je mężczyzny. W prawej dłoni trzymał długi, prosty miecz emanujący słabym światłem przebiegających po klindze wyładowań elektrycznych i iskier, natomiast prawą dłonią przyciskał coś do serca, jakby była to najcenniejsza rzecz na świecie.
— Tym razem już mi się nie uda — warknął w przestrzeń zmęczonym głosem. Pochylił głowę tak, jakby kogoś słuchał, ciężko opierając się o twardą, ceglaną ścianę, na której pojawiła się długa linia ciemnej krwi. Jego oczy szybko omiotły ciemny zaułek, ale nie było tam niczego poza zardzewiałymi, metalowymi koszami, stertami rozrzuconych śmieci i kałużami rozszerzającymi się wraz z padającym deszczem.
— To pieprzone bzdury i dobrze o tym wiesz! — Człowiek w płaszczu syknął wściekle w odpowiedzi na słowa, które najwidoczniej jedynie on słyszał. Po raz kolejny pochylił głowę, ale nagle zesztywniał, słysząc jakiś dźwięk dochodzący zza drzwi.
Momentalnie odwrócił się w ich stronę ze zwinnością, o którą trudno by podejrzewać tak ciężko rannego człowieka, i skierował ostrze miecza w ciemną przestrzeń za progiem. Z rykiem wściekłości wycelował miecz w mrok, a z końcówki ostrza eksplodowało oślepiające światło. Błyskawica wystrzeliła do przodu, oświetlając cały zaułek na kilka sekund, zanim odgłos grzmotu wypełnił okolicę. Przyzwany piorun zniknął w mroku i, choć mężczyzna nie był w stanie przebić wzrokiem nienaturalnej ciemności, na jego twarzy zagościł okrutny uśmiech, gdy dało się usłyszeć wściekły ryk bólu na tyle przerażający, że mógłby wywołać strach u niemal każdego człowieka.
Mężczyzna dyszał powoli, ponownie opierając się o mur i krzywiąc się z bólu, gdy jego rany zaczęły krwawić mocniej. Bezwiednie potrząsnął głową i oderwał lewą rękę od piersi, otwierając pięść, aby spojrzeć na to, co w niej trzymał. Na jego zakrwawionej dłoni spoczywała pojedyncza srebrna moneta, nie większa niż knykcie mężczyzny. Po jednej stronie widniał wytarty i porysowany wizerunek dumnie wyglądającej kobiety, a gdy człowiek odwrócił monetę, jego oczom ukazał się symbol przypominający wykrzywiony trójkąt złożony z trzech falistych linii.
Nagle za jego plecami dał się słyszeć głośny odgłos pękania, a mężczyzna wziął głęboki wdech, jakby przygotowując się do czegoś, i po raz ostatni spojrzał na srebrny krążek spoczywający w jego dłoni. Po chwili, używając całej swojej siły – znacznie przewyższającej siłę zwykłego człowieka – wyrzucił go w powietrze ponad dach centrum handlowego. Szeroko otwartymi oczyma – jakby nie mógł uwierzyć w to, co właśnie zrobił – patrzył, jak srebrny krążek wiruje w powietrzu. Śledził jego lot do momentu aż zniknął poza krawędzią dachu. Mężczyzną wstrząsały drgawki, jego ręce dygotały, a palce poruszały się w bezwiednym tiku, gdy odwracał się, by samotnie zmierzyć się z zagrożeniem, podnosząc miecz. Ciemność wystrzeliła w jego kierunku. rozszerzając się i oplatając ciało człowieka, który ciął i kłuł ją jak żywego przeciwnika. Ranny mężczyzna, zaciskając zęby, w iście zwierzęcym szale odwrócił się gwałtownie, zataczając krąg mieczem, który z mrożącym krew w żyłach świstem przecinał kolejne macki mroku.
Przez moment wydawało się, że tajemniczy człowiek z łatwością wygra swój pojedynek z mrokiem, ale bez względu na to, czy z powodu coraz mocniej krwawiących ran, czy też zwiększającej się szybkości i agresji ataków przerażającego cienia, już po piętnastu sekundach mrok rzucił się do przodu, chwytając i wykręcając rękę swojego przeciwnika. Mężczyzna krzyknął w agonii, gdy płynny mrok wlał się w jego ciało, a miecz wypadł z miażdżonej dłoni na brudny chodnik obok kilku zardzewiałych puszek. Rozszerzonymi oczyma rzucał przerażone spojrzenia na swoje otoczenie, a gdy cień oplótł jego ciało, dało się słyszeć przeraźliwy okrzyk bólu. W tym momencie z ciemności wynurzył się kolejny mężczyzna. Był on ubrany w kosztowny brązowy płaszcz i miał czarne włosy, przetykane nitkami siwizny, oraz senne oczy. Na jego twarzy widniał wyraz zadowolenia, gdy patrzył na powalonego wroga.
— Pożałujecie, że kiedykolwiek stanęliście na mojej drodze — powiedział spokojnie, a pokonany mężczyzna zaczął krzyczeć głośniej, gdy cień mocniej oplatał jego ciało. — Oboje tego pożałujecie.
Krzyki wzmagały się, gdy cień coraz bardziej zacieśniał się wokół leżącego człowieka.
Po drugiej stronie budynku Harry zamarł, gdy opuszczony parking centrum handlowego po raz kolejny rozbrzmiał przerażającymi krzykami. Zatrzymał się, mocno przyciskając plecak do ramienia, i omiótł swoje otoczenie nerwowym spojrzeniem zielonych oczu. W ostatniej rozpaczliwej próbie wyprzedzenia Vernona Dursleya w drodze do domu Harry postanowił skorzystać ze skrótu prowadzącego obok opuszczonego centrum handlowego, które zamknięto kilka tygodni temu po dziwnym skoku napięcia, który usmażył instalację elektryczną wewnątrz budynku. Chłopak doszedł już prawie do połowy parkingu, gdy usłyszał przerażające krzyki, które sprawiły, że strużki zimnego potu spłynęły mu po plecach, a gorące łzy wypełniły oczy.
Rozległ się kolejny krzyk, tym razem jednak znacznie bliżej. Harry zerwał się do ucieczki, a każdy nerw jego ciała drżał ze strachu i przerażenia. Z powodu bardzo rozpraszających krzyków i padającego deszczu chłopiec nie zauważył podłużnego pęknięcia na powierzchni parkingu do momentu aż było za późno. Harry był w stanie tylko wydać z siebie okrzyk zdziwienia, gdy jego lewa stopa zahaczyła o coś, powodując, że stracił równowagę i z dużą siłą uderzył o podłoże. Ból rozlał się po jego kolanach i łokciach, gdy jęczał, z twarzą w kałuży zbierającej się w pobliżu studzienki ściekowej. Drżący Harry próbował się podnieść, poczuł jednak kolejną falę bólu i spojrzał na swoje nogi. Spodnie były podarte wokół prawego kolana, które z kolei było mocno obdarte i zaczynało krwawić. Prawy łokieć był w podobnym stanie, więc jak większość siedmioletnich chłopców w takiej sytuacji, poczuł łzy napływające do oczu. Nagle coś na ziemi zabłysło na wprost niego, a chłopiec zamrugał za posklejanymi okularami. Gdy jednak spojrzał w tamtym kierunku, momentalnie zapomniał o bólu.
Przedmiotem, który przyciągnął jego uwagę, była mała srebrna moneta. Harry dostrzegł wytarty wizerunek dumnie wyglądającej kobiety, która jednak ani trochę nie przypominała królowej. Co więcej, w monecie było coś, co niesamowicie przyciągało Harry'ego. Jego ból i strach zniknęły, gdy wpatrywał się w srebrny krążek z niesamowitą intensywnością, nie mogąc nawet mrugnąć. Pomimo tego, że lewa ręka drżała z powodu strachu i zimna, gdy się podniósł jego prawa dłoń powoli poruszyła się do przodu, aby chwycić monetę. Jego palce przez moment wisiały nad monetą, ale po chwili Harry bez namysłu chwycił ją i zamknął w dłoni.
Natychmiast poczuł jak coś wbija mu się w dłoń, coś nieprawdopodobnie gorącego, coś powodującego niewyobrażalny ból. Krzycząc, zaciskał dłoń prawej ręki, nie mogąc jej otworzyć. Po raz drugi upadł na mokry asfalt, szaleńczo wymachując ręką w desperackiej próbie wyrzucenia monety, która w jakiś niezrozumiały sposób sprawiała mu ból. Łzy płynęły mu z oczu, gdy cierpienie wykrzywiało jego ciało, a jedynym, co mógł zrobić, był krzyk o pomoc, jednak jedynym dźwiękiem wypływającym z jego ust był słaby, dziecinny jęk, ledwo słyszalny poprzez huk piorunów i szum deszczu. Nagle po raz kolejny Harry usłyszał krzyki i tym razem uderzyło go to jak grom. Jego ciało objął strach, jakiego jeszcze nigdy nie czuł, powodując skurcz brzucha i zawroty głowy. Musiał stąd uciekać, musiał wrócić do domu! Musiał gdzieś uciec… Wszędzie, byle tylko nie zostawać tutaj! Musiał wstać i uciekać, wstać i uciekać… wstań i uciekaj... WSTAŃ I UCIEKAJ! WSTAŃ I UCIEKAJ! WSTAWAJ I UCIEKAJ, SZYBKO!
Przez chwilę Harry miał wrażenie, że ktoś kazał mu uciekać, kobieta z pięknym, melodyjnym głosem, ale gdy szybko rozejrzał się wokół siebie, nikogo nie zobaczył. Tak czy inaczej jego instynkty wciąż działały, gdy doskoczył do plecaka i porwał go z ziemi. Gdy zaczął biec, przedzierając się przez parking z prędkością zwykle nieosiągalną dla siedmiolatka, jego ból nagle rozpłynął się w nicość. Po chwili znowu usłyszał krzyk, który tym razem urwał się w kulminacyjnym momencie, a Harry w jakiś sposób wiedział, że człowiek, który krzyczał, już nie żyje.
Zaczął więc biec szybciej.
Dotarcie na Privet Drive zajęło Harry'emu tylko dziesięć minut, co było niesamowitym czasem jak na siedmiolatka, jednak on nawet tego nie zauważył, przebiegając obok domu starej-pokręconej-miłośniczki-kotów-z-którą-go-zostawiali, czyli pani Figg, i docierając w końcu do domu numer cztery. Na jego twarzy zagościła ulga, która wydałaby się niezwykła dla każdego, kto wiedział, co działo się w tym domu. Jednak Harry przechodzący przez furtkę w białym drewnianym płocie i zbliżający się do drzwi, nie chciałby być teraz w żadnym innym miejscu. Mokrymi i ubłoconymi rękoma, szybko otworzył drzwi, wskoczył do środka i natychmiast je zamknął, przywierając do nich plecami. Stał tak przez chwilę, wsłuchując się w szaleńcze bicie własnego serca i w swój chrapliwy, urywany oddech. Pełen ulgi uśmiech wykrzywił jego blade wyschnięte wargi, gdy tak stał na drżących nogach, z dłonią zaciśniętą na małej monecie, która przestała go wreszcie parzyć.
Jednak jego uśmiech natychmiast zniknął, gdy zobaczył, że na wprost niego stoi Vernon Dursley w pomiętej białej koszuli z poluzowanym krawatem. Małe oczka mężczyzny zwęziły się, a twarz pociemniała z gniewu, jako że uważał swojego znienawidzonego siostrzeńca za największą plagę, jaka mogła wkroczyć w jego idealnie uporządkowane, podmiejskie życie. Oczy Vernona zwęziły się jeszcze bardziej, gdy dostrzegł błoto i wodę kapiące z ubrania Harry'ego na jego krystalicznie czystą podłogę.
— Chłopcze, lepiej żebyś miał jakieś dobre wytłumaczenie swojego spóźnienia! — warknął wściekle, a jego świńskie oczka odbijały ogrom nienawiści, jaką czuł wobec swojego nienormalnego siostrzeńca. — Popatrz na ten burdel, jaki zrobiłeś! Kto według ciebie to posprząta, co? Na pewno nie ty, ty mały, brudny, niewdzięczny gnojku! To twoja biedna ciotka będzie musiała to zrobić, chociaż ma wystarczająco dużo do roboty bez sprzątania po tobie!
Harry opuścił głowę i łamiącym się głosem wymamrotał przeprosiny, a całe jego ciało drżało, gdy opuściły go resztki adrenaliny i znowu zaczął odczuwać chłód. Nadal wpatrywał się w podłogę, próbując wyminąć wuja i ukryć się w swojej małej komórce pod schodami. Ale Vernon jeszcze z nim nie skończył, a jego mięsista dłoń opadła na ramię Harry'ego, zaciskając się na obojczyku, gdy szarpnął chłopcem, odwracając go w swoją stronę. Oczy wuja Vernona były wypełnione wściekłością i obrzydzeniem.
— Nie odpowiedziałeś na moje pytanie, chłopcze — syknął zaciskając palce mocniej na ramieniu Harry'ego, który cicho jęknął z bólu. — Gdzie byłeś?
Harry zadrżał, czując wzmagający się ból ramienia zgniatanego palcami wuja, i wyjąkał z rozszerzonymi strachem oczami:
— J-ja.. Spóźniłem się n..na autobus iiii.. musiałem wracać n-nna piechotę…
— Dudley powiedział mi, co innego — warknął Vernon, wzmacniając nacisk na ramię chłopca, co spowodowało, że Harry ponownie jęknął. — Podobno powiedziałeś mu, że masz lepsze rzeczy do roboty, niż wracanie do domu tak jak ci kazaliśmy!
Harry po raz kolejny zadrżał w uścisku wuja, a jego przemoczony plecak zsunął się z ramienia, uderzając o podłogę z hukiem dużo głośniejszym, niż można by się spodziewać po szkolnym tornistrze siedmiolatka. Vernon spojrzał na plecak i najwidoczniej wpadł na jakiś pomysł, bo pozwolił sobie na okrutny uśmiech.
— A więc kradłeś, tak, chłopcze? — spytał ostro, pochylając się, aby sięgnąć po plecak. Wypuścił Harry'ego, który szybko cofnął się w stronę ściany, patrząc jak jego wuj otwiera plecak, nie przestając mówić. — Jesteś jak twoi rodzice. Zepsuty, żałosny drobny przestępca, pomimo naszych wysiłków, żebyś wyrósł na uczciwego, normalnego człowieka. Gdzie kradłeś, chłopcze? W szkole, a może w sklepach? Okradałeś sklepy? Czy zdajesz sobie sprawę, co pomyślą sąsiedzi, kiedy dowiedzą się że…
Vernon zamilkł nagle, gdy wyciągnął swoją lornetkę z plecaka chłopca. Pęknięta i bezużyteczna przypomniała Harry'emu o wydarzeniach mających miejsce po południu, tymczasem oczy jego wuja zwęziły się z wściekłości i szoku. Co prawda, Harry nie miał pojęcia, że owa lornetka to ostatnia rzecz, jaką Vernon Dursley otrzymał od ojca zanim ten umarł, ale teraz była ona zepsuta, zmiażdżona i zniszczona… A wszystko przez tego głupiego dzieciaka!
— Jak śmiałeś! — Vernon ryknął, a jego głos dochodził do nieprawdopodobnej skali, gdy patrzył na Harry'ego z czystą nienawiścią w małych oczkach. Jego twarz stała się wręcz purpurowa od krwi pompowanej przez napięte do granic możliwości żyły. Warcząc, podszedł do Harry'ego i chwycił go za ramię, zaciskając mocno palce. Ignorując zarówno syknięcie bólu ze strony chłopca, jak i jego protesty, zawlókł ociekającego wodą do drzwi komórki pod schodami i otworzył je potężnym kopnięciem.
Harry krzyknął z bólu, gdy Vernon jeszcze mocniej ścisnął jego ramię, wzmacniając uścisk do momentu aż pękła kość. Chłopiec został wrzucony do małego, ciemnego pomieszczenia jak szmaciana lalka, czując uderzenie każdym nerwem i tak już obolałego ciała. Podniósł się, patrząc w stronę drzwi, gdzie stał jego ogarnięty furią wuj, świdrując go wściekłym wzrokiem.
— Wujku Vernonie… — zaczął Harry błagalnym tonem.
Vernon nie dał mu dokończyć zdania, podnosząc rękę i uderzając chłopca z całej siły, odrzucając go do tyłu. Harry jęknął, uderzając w ścianę, a jego wzrok stracił ostrość, gdy uderzył głową o kant swojego małego łóżka. Leżał tam, tracąc przytomność, ledwo świadomy momentu, gdy Vernon wyszedł, zatrzaskując drzwi. Jak przez mgłę usłyszał szczęk metalu, gdy jego wuj przekręcał zamki w drzwiach i drżącą dłonią dotknął swojego czoła. Na mokrej i ubłoconej skórze Harry poczuł ciepły strumyczek krwi wypływający mu z czaszki. Zdążył tylko jeszcze raz spojrzeć na swoją dłoń zanim stracił przytomność.
Gdy Harry znowu otworzył oczy, zobaczył, że leży w całkowitej ciemności. Nie było ani odrobiny światła, nie było też żadnego dźwięku, a Harry słyszał tylko swój chrapliwy oddech, który przyśpieszył raptownie wraz z narastającym przerażeniem chłopca. W panice próbował dotykiem odnaleźć swoje łóżko i szafkę, ale nie czuł niczego. Chłopiec jęknął przerażony i skulił się w obronnym geście, jednocześnie uświadamiając sobie, że nadal czuje własne ciało. Nagle w nicości eksplodowało oślepiająco jasne światło i przed jego oczami pojawił się srebrny okrąg, który natychmiast przyciągnął jego uwagę. Wyciągnął drżącą dłoń w mrok, a jego palce lekko musnęły srebrną iskrę. Gdy tylko jej dotknął, iskra eksplodowała nieprawdopodobnie jasnym światłem, a przed jego oczami pojawił się niesamowity obraz.
Mrok natychmiast się rozproszył, a z blasku światła wyłonił się najpiękniejszy ogród, jaki chłopiec kiedykolwiek widział. Z każdego fragmentu ciemnej ziemi wyrastały kępy gęstej, soczysto-zielonej trawy. Z nikąd wyłaniały się niekończące się rzędy kwitnących kwiatów, od fioletowych tulipanów, przez białe lilie, do krwistoczerwonych róż górujących nad powiewającą na wietrze trawą. W podobny sposób pojawiły się drzewa wystrzelające z ziemi, tak jakby cały proces ich wzrostu ktoś puścił w przyśpieszonym tempie. W jednej chwili zielone pędy wydłużały się, porastały korą, rozszerzały się, przekształcając w gałęzie, które z kolei natychmiast pokrywały się liśćmi i kwiatami. Na niesamowicie błękitnym niebie dumnie widniało oślepiająco jasne słońce, częściowo przysłonięte niewielkimi, puszystymi chmurkami. Harry podniósł się z ziemi, oglądając to wszystko rozszerzonymi ze zdziwienia oczami. Sam widok tego ogrodu zapierał dech w piersiach, ale chłopiec czuł, że w tym miejscu jest coś jeszcze, co przyciągało go z niesamowitą siłą. Wszystko roztaczało zapach jakiejś niezwykłej świeżości, uczucie wszechogarniającego spokoju, jakiego Harry nigdy wcześniej nie odczuwał. Sam zapach tego ogrodu sprawił, że zapomniał o swoim bólu i cierpieniu, a jego ciało pełne było rozsadzającej go energii. Jego umysł oczyścił się z rozpaczy, niepokoju i bólu, czuł tylko radość, gdy ze śmiechem biegał po swoim małym prywatnym raju.
Jednak śmiech zamarł mu w gardle, gdy odwracając się, zobaczył najpiękniejszą kobietę, jaką kiedykolwiek widział, a która szła w jego stronę, uśmiechając się przyjaźnie. Miała długie czarne włosy, które iskrzyły się w świetle, i srebrzyste oczy, które patrzyły na niego z przyjaźnią, uczuciem i niewypowiedzianym spokojem. Gdy się poruszała, odnosiło się wrażenie, że płynie w powietrzu, a nie idzie, a jej srebrzysta suknia poruszająca się na wietrze otaczała jej ciało jak poranna mgła. Zszokowany Harry patrzył, jak kobieta idzie w jego stronę i zatrzymuje się tylko kilka metrów od niego. Otworzył usta, próbując coś powiedzieć, ale w jego umyśle była tylko dziwna pustka, a z gardła nie wydobył się żaden dźwięk.
Kobieta najwyraźniej to zauważyła, bo odezwała się pierwsza. Na dźwięk jej pięknego, melodyjnego głosu Harry poczuł, jak jego serce napełnia się szczęściem i jakimś dziwnym ciepłem.
— Jam jest Meciel — przedstawiła się cichym głosem. — A tyś jest Harry Potter.
To w końcu sprawiło, że Harry otrząsnął się z letargu. Nerwowo oblizał wargi i wbił oczy w anielską twarz kobiety stojącej przed nim.
— Gdzie… Gdzie my jesteśmy? — zapytał lekko drżącym głosem.
— Jesteśmy w twym umyśle — powiedziała kobieta, gestem wskazując na otaczającą ich przestrzeń. — Stworzyłam ten ogród, aby ukoić twój niepokój, aby sprawić, że poczujesz się lepiej. Mam nadzieję, że osiągnęłam swój cel.
— Więc… Więc to wszystko, to nie prawda? To tak naprawdę nie istnieje? — zapytał niepewnie, rozglądając się dookoła. Nachylił się ku jednemu z kwiatów, który wyrósł z ziemi tuż obok niego. Uniósł go do twarzy i poczuł, jak owiewa go słodki zapach, co sprawiło, że odwrócił się do kobiety z niepewnym wyrazem twarzy. — Ale, to wygląda tak prawdziwie…
— Ponieważ sprawiłam, aby ogród był prawdziwy jedynie dla ciebie — odpowiedziała Meciel, gestem wskazując na kępkę trawy, z której przed chwilą zerwał kwiat.
Harry zamrugał i zobaczył, że z ziemi wystrzeliła intensywnie czerwona róża, choć przed sekundą wcale jej tam nie było. Na powrót odwrócił się do kobiety z poważnym wyrazem twarzy.
— Czy jesteś aniołem? — zapytał chłopiec, wręcz pożerając ją wzrokiem.
— W pewnym sensie tak — odpowiedziała Meciel, obdarzając go porażająco pięknym uśmiechem. Na jej twarzy było też widać pewną gorycz, ale Harry nie zauważył tego, zaabsorbowany nieludzkim pięknem jej twarzy. Był pewien, że na zawsze zapamięta ten uśmiech.
— Wciąż jestem pewien tego, co mówiłem wcześniej — powiedział ostrożnie chłopiec. — To znaczy tego, że nienawidzę Boga.
— Ja również — odpowiedziała kobieta, a na jej twarzy pojawił się wyraz zrozumienia oraz dziwny smutek. Zdziwiony Harry spojrzał prosto w jej srebrne oczy, a Meciel złożyła ręce i odezwała się ponownie.
— Niegdyś byłam aniołem, sługą Boga i wykonawcą Jego woli — powiedziała powoli, a jej oczy wpatrywały się w jakiś odległy punkt na horyzoncie. — W tamtych czasach Niebo i domena śmiertelników istniały obok siebie, a anioły i ludzie żyli razem w zgodzie. Jednakże po jakimś czasie niektórzy aniołowie zakochali się w śmiertelnych kobietach i mieli potomków z tych związków. Ten czyn wielce rozgniewał Boga, który zdecydował, iż wszystkie dzieci aniołów muszą zginąć. Byłam jedną z tych, którym powierzono misję uśmiercania tych hybryd. Jednak, gdy stanęłam przed nimi z ognistym mieczem w dłoniach, nie mogłam zabić niewinnych istot, które nie popełniły żadnego grzechu, które nie zdawały sobie sprawy ze swoich win. Bóg ujrzał to i, aby mnie ukarać, wygnał mnie z Nieba i Ziemi, cisnął mnie w mrok, taki, jaki ujrzałeś zanim stworzyłam dla ciebie ten ogród. Taka jest moja kara, taka jest też kara większości aniołów, które dopuściły się zdrady względem Niego. Jesteśmy Upadłymi i trwamy w samotności, pośród wiecznego mroku. Mamy tylko jedno źródło światła, jedną rzecz, która wiąże nas ze światem śmiertelników.
Meciel spojrzała na jego prawą dłoń, co sprawiło, że i Harry na nią zerknął. Otworzył dłoń, tę którą wcześniej podniósł monetę i ze zdziwieniem stwierdził, że wszystkie rany i otarcia zniknęły. Jedynie na środku dłoni widniał dziwny symbol, przypominający trójkąt złożony z trzech falistych linii.
— Moja moneta pozwala mi komunikować się z pojedynczym człowiekiem, aby móc ponownie doświadczyć światła i radości życia. W zamian oferuję swoją wiedzę, doświadczenie, oraz moc, aby wspomóc owego człowieka w osiągnięciu wszystkich celów, jakich ten mógłby pragnąć. — Meciel schyliła się i opadła na kolana, patrząc prosto w niesamowicie zielone oczy chłopca. — Mogę ci pomóc, Harry.
— Ale jak? — wyszeptał niepewnie chłopiec.
— Mogę cię uczyć i wspomagać. Mogę podzielić się z tobą moją wiedzą, wiedzą o potężnej magii, o umiejętnościach zapomnianych przed wiekami. Mogę pokazać ci, jak stać się potężnym, mogę sprawić, że uzyskasz władzę i wielkość. Jeśli tego pragniesz, mogę uczynić cię najpotężniejszym człowiekiem w historii. Mogę pokazać ci, jak się bronić, tak żeby już nikt nigdy nie mógł cię skrzywdzić. Nawet twój wuj — wyszeptała pełnym emocji głosem.
— Wi… Widziałaś to? — zapytał cicho, z wzrokiem wbitym w ziemię.
— Widzę wszystko, co ty widzisz, słyszę to, co ty słyszysz, czuję to, co ty czujesz i wiem wszystko to, o czym ty wiesz — odpowiedziała Meciel głosem przepełnionym spokojem i łagodnością. — Taka właśnie jest cena mojej wiedzy, mojej pomocy i mojej potęgi.
Meciel popatrzyła na Harry'ego z uczuciem i uśmiechnęła się smutno, widząc, że chłopiec nie chce spojrzeć jej w oczy.
— Nie masz powodów do wstydu, mój ukochany — wyszeptała uspokajająco. — To ty jesteś ofiarą, byłeś nią z winy swojego wuja, byłeś ofiarą świata, który się o ciebie nie zatroszczył. Pozwól, abym ci pomogła, a staniesz się tak silny, że już nikt nigdy cię nie skrzywdzi.
Harry milczał, rozdzierany sprzecznymi uczuciami. Z jednej strony desperacko pragnął przyjąć ofertę tej pięknej kobiety, tego anioła, przyjąć jej pomoc. Z drugiej strony jednak ona nie była już aniołem. Bóg wygnał ją z Nieba, a Harry wiedział z kościoła i swojej szkółki niedzielnej, że jeśli przyjmie jej ofertę, to i jego dusza tam nie trafi.
— Harry. Bóg cię porzucił — powiedziała Meciel z naciskiem. — Zostawił cię na pastwę losu, odwrócił się od ciebie. Nie obchodzi Go twój ból, twoje cierpienie, nie obchodzi go to, że w ogóle żyjesz. Czemu masz służyć istocie, która odmawia pomocy w potrzebie swoim wyznawcom?
Harry zadrżał, a jej słowa uderzyły go jak młot. Desperacko pragnął zaprzeczyć, powiedzieć, że to nie prawda, ale wiedział, że Meciel ma rację. To Bóg pozwolił na to, żeby wuj Vernon bez przerwy go bił i krzywdził. To Bóg pozwolił ciotce Petunii na głodzenie i zamykanie go w ciemnej, ciasnej komórce pod schodami. To Bóg sprawił, że Dudley miał wszystko, czego chciał, pozwolił mu go bić i męczyć bez żadnych konsekwencji. Bóg sprawił nawet, że jego rodzice umarli w tym głupim wypadku samochodowym, a Harry był pewien, że przynajmniej oni by go kochali.
— Harry… Boga nic nie obchodzi — powiedziała cicho kobieta, uśmiechając się do niego. — Ale mnie obchodzi. Obchodzi mnie twój ból, twoje cierpienie. Obchodzi mnie to, że jesteś samotny. Jesteśmy do siebie bardzo podobni, Harry, tak bardzo podobni… Pozwól sobie pomóc. Weź moją dłoń, a żadne z nas nie będzie już cierpiało w mroku i samotności.
Meciel wyciągnęła do niego swoją szczupłą dłoń, jakby wyrzeźbioną z alabastru, i spoglądała na niego, emanując spokojem i delikatnością. Harry wziął głęboki wdech i włożył swoją dłoń w jej.
Gdy palce Meciel zacisnęły się na jego dłoni, Harry poczuł, że kobieta ma miękką, ciepłą skórę. Jednak ułamek sekundy później chłopiec jęknął z bólu i szoku, czując, jak coś wlewa się do jego ciała. Harry miał wrażenie, że z dłoni Meciel wylewa się płynny ogień, wypełniający jego wnętrze. W panice spojrzał na swoją dłoń, a po chwili nerwowo zerknął na twarz Meciel, która zastygła w poważnym, odległym wyrazie. Wokół nich trawa, kwiaty oraz drzewa kurczyły się i czerniały pod wpływem fali gorącego powietrza, która wydawała się wydobywać z ich ciał. Harry wyraźnie czuł intensywny, wszechogarniający zapach siarki. Ziemia drżała i pękała, a rośliny i drzewa zmieniały się w czarne, poskręcane kikuty. Ogarnęła go bezdenna ciemność, wypełniająca całe jego ciało, a ze szczelin w ziemi wystrzeliły gejzery żółto-czerwonych płomieni. Harry próbował wyrwać dłoń z uścisku Meciel, ale jej palce były twarde jak stal. Przez sekundę zielone oczy Harry'ego napotkały srebrne spojrzenie anielicy, po czym znowu ogarnęła go ciemność i powalający zapach siarki.
Kiedy odzyskał przytomność, zobaczył wnętrze swojej ciemnej komórki i skrzywił się lekko, wciąż czując zapach siarki. Nagle zamarł, przypominając sobie o wszystkim, co się stało i w przerażeniu zaczął rozglądać się po pomieszczeniu. Nie było żadnych śladów bajecznego ogrodu, ani ognia i dymu, więc przez chwilę chłopiec uznał wszystkie wydarzenia ostatnich minut za dziwaczny sen. Ale po chwili zorientował się, że nie czuje już żadnego bólu, a jego ubranie jest całkiem suche. W tym momencie poczuł ostre pieczenie w prawej dłoni i natychmiast uniósł ją do oczu, wystawiając ją do światła wydobywającego się ze szpar między drzwiami. Otwierając dłoń, zobaczył małą srebrną monetę pobłyskującą w niewyraźnym świetle.
— Jestem tu, ukochany — usłyszał cichy głos Meciel. — Uleczyłam twoje rany, kiedy spałeś.
Harry rozejrzał się szybko, próbując znaleźć źródło głosu. Jednak komórka była ciemna i pusta, tak jak zawsze. Poza nim było tam tylko kilka pająków, które desperacko próbowały znaleźć się jak najdalej od niego, jakby wyczuwały, że coś z nim jest nie tak.
— Istnieję tylko w twoim umyśle — wyjaśniła spokojnie. — Jednakże…
Nagle znikąd w komórce pojawiła się Meciel, ubrana w tą samą srebrzysto-białą suknię, co wcześniej. Poprawiła swoje kruczoczarne włosy i usiadła na jego małym, brudnym łóżku z nieukrywanym obrzydzeniem.
— Naprawdę tu jesteś — wyszeptał podniecony chłopiec, wręcz pożerając ją wzrokiem.
— Nie — powiedziała spokojnie. — Jestem jedynie iluzją istniejącą wewnątrz twojego umysłu, która pozwala ci mnie zobaczyć. Gdyby teraz wszedł tu ktoś inny, choć nie mam pojęcia, czemu miałby to robić, to zobaczyłby jedynie jak mówisz do swojego łóżka.
Harry zmarszczył brwi i niepewnie wyciągnął rękę w jej stronę, dotykając ramienia Upadłej. Poczuł jej ciało, jej ciepło… Było takie prawdziwe, takie realne… Chłopiec z ociąganiem cofnął dłoń.
— To ty sprawiasz, że to czuję? — spytał cicho.
— Tak — odpowiedziała wprost.
Harry skinął głową i zapytał:
— Co powinienem teraz zrobić?
Meciel pochyliła głowę w zamyśleniu i spojrzała na niego uważnie.
— Wyczuwam twoje zdolności, ukochany. Widzę, że masz wrodzone umiejętności taumaturgiczne. Twoje zdolności w dziedzinie przywoływania też są powyżej przeciętnej. Czuję także, że masz ogromny potencjał jako czarodziej lub, jeśli wolisz, mag-różdżkarz. Myślę, że powinniśmy zacząć od tego. Z odrobiną treningu zrobimy z ciebie prawdziwego mężczyznę.
Harry stał bez ruchu, nie rozumiejąc niemal ani słowa z tego, co powiedziała. Zmarszczył się i już miał zadać pytanie, gdy nagle kątem oka zobaczył dziwny błysk. Zerknął w lewo, ale zobaczył tylko pokryty pajęczynami kąt swojej komórki. Jednak gdy rozejrzał się wokół, w jakiś niewytłumaczalny sposób poczuł, że otaczają go rzeczy, których nie potrafi objąć wzrokiem.
— Co się dzieje? — zapytał szybko.
— To twoje Trzecie Oko, twój Wzrok Maga — odpowiedziała Meciel. — Większość magów korzystających z różdżek nie potrafi korzystać z tego daru, a ci, którzy to potrafią, szybko popadają w obłęd. Cokolwiek ujrzysz za pomocą Trzeciego Oka pozostanie w twojej pamięci na zawsze.
— A czym jest to Trzecie Oko, ten cały Wzrok? — zapytał, próbując ukryć ogarniającą go panikę, gdy zobaczył kolejny tajemniczy błysk.
— To zdolność dostrzegania tego, co wybiega poza świat fizyczny, pozwala zobaczyć prawdziwą postać emocji, zjawiska magiczne i tak dalej — odpowiedziała Meciel, uśmiechając się lekko. — Następnym razem, gdy zobaczysz błysk, uaktywnię go dla ciebie, jeśli tylko chcesz. Gdy to zrobię, będziesz odtąd mógł włączyć i wyłączyć go w dowolnym momencie. Tak więc czy mam to zrobić?
Harry skinął głową na znak zgody i czekał w ciszy na to, co zrobi Meciel. Siedział wsłuchany we własny oddech, wlepiając wzrok w ciemność, aż zobaczył kolejny błysk. Poczuł coś, jakby ukłucia w kącikach oczu i instynktownie je zamknął. Poczuł lekkie swędzenie źrenic i było już po wszystkim. Gdy Harry otworzył oczy, patrzył już na świat poprzez Wzrok Maga, a to, co ujrzał sprawiło, że krzyknął z przerażenia.
Wciąż widział zarysy swojej komórki, ale teraz przesłaniało je coś innego. Dużo później, gdy już się uspokoił i próbował opisać Meciel to, co zobaczył, odkrył, że nie zna słów mogących opisać ten szczególny stan. Najbliższym określeniem, jakie przyszło mu do głowy było stwierdzenie, że czuł się, jakby ktoś nagle zdjął mu opaskę z oczu. Widział już nie tylko za pomocą wzroku, ale też wszystkich pozostałych zmysłów. Drewno wewnątrz komórki miało jednocześnie postać mebli i sprzętów, jak i widmowych drzew kołyszących się lekko na wietrze. Było także kupkami płonącego, sczerniałego chrustu, pochłanianego przez niematerialny ogień.
Czuł zapach dymu, jednocześnie wdychając zapach świeżego drewna i lasu, będąc jednocześnie w przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Komórka pod schodami była miejscem pełnym rozpaczy i bólu mieszkającej w niej osoby, a używając Trzeciego Oka, Harry oglądał te emocje w sposób, jakiego nie umiał nazwać. Ciemne macki strachu i samotności oplatały jego umysł, zalewając go wspomnieniami. Gniew i nienawiść wbijały mu się w oczy, jak lodowe sztylety budząc płomienie potępienia płynące w jego żyłach. Rozpacz wypełniała powietrze jak gęsta, kleista mgła, jak ohydny i przerażający wytwór nieokiełznanej ludzkiej wyobraźni. Harry widział to wszystko, wszystko i więcej. Wszystko, co można i czego nie można zobaczyć. Widział widmowe odbicia samego siebie płaczącego pod płaszczem rozpaczy, smutku i beznadziejności, krzyczącego wśród płomieni gniewu, spętanego łańcuchami nienawiści i chęci zemsty. W środku tego wszystkiego siedziała Meciel, odporna na jego Wzrok Maga, wpatrująca się w niego, ze smutnym, wszechwiedzącym uśmiechem.
Po chwili Harry nie mógł już wytrzymać w zamkniętej komórce, bezwiednie doczołgał się do drzwi i uderzył w nie pięścią. Demoniczna potęga wypełniła jego ciało, wzmacniając uderzenie, które normalnie nie przewróciłoby pięcioletniego dziecka, do tego stopnia, że drzwi z hukiem wyleciały z zawiasów. Harry, oddychając ciężko, wyczołgał się z więżącej go enklawy negatywnych uczuć.
Ciężko podniósł się z podłogi, oddychając nierówno, jakby właśnie przebiegł maraton, wciąż śledząc wzrokiem widmowe płomienie, które mógł dostrzec tylko on. Prawie nie usłyszał ciężkich kroków Vernona wchodzącego do pokoju, z twarzą wykrzywioną z irytacji. Harry spojrzał w jego stronę, czując czyjąś obecność i zadrżał, widząc prawdziwą postać Vernona Dursleya. Chmura negatywnych emocji otaczała mężczyznę jak czarny wir: irytacja na ludzi znajdujących się niżej od niego na drabinie społecznej, zazdrość wobec tych, którzy znaleźli się wyżej od niego, obrzydzenie i nienawiść dla tych, którzy nie odpowiadali jego sztywnemu wyobrażeniu „porządnego człowieka" i potężna dawka wściekłości i obrzydzenia skierowana na chłopca stojącego przed nim. W chwili, gdy Harry spojrzał na wuja, zobaczył przeźroczystą czaszkę wiszącą nad mięsistą twarzą mężczyzny. To była śmierć. W najbliższej przyszłości Vernon Dursley miał być zamieszany w czyjąś śmierć, a Harry, widząc całą nienawiść i obrzydzenie wuja, jęknął cicho, błagając w myślach o ratunek. Chłopiec był całkowicie pewien, że wkrótce zostanie zabity.
— Jak mogę ci pomóc? — zapytała Meciel z wnętrza jego umysłu.
— Nie pozwól im mnie zabić! Nie pozwól im, ratuj mnie!
— Masz teraz całą moją moc, ukochany. Użyj jej, by się bronić, wywrzyj swoją zemstę na tych, którzy cię skrzywdzili!
Harry zaśmiał się szaleńczo, czując jak mroczna energia wypełnia jego ciało, czując jak powietrze przesyca się zapachem dymu i siarki. Miał w rękach prawdziwą moc, potęgę jakiej nigdy wcześniej nie czuł. Miał teraz siłę, był potężny! Nikt nie mógł go już skrzywdzić! Nikt i nic nie mogło go zabić, nic nie mogło go zniszczyć, a zwłaszcza jego słaby, głupi wuj! Był niezniszczalny, był wszechmocny! Śmiał się, czując jak jego ciało przekształca się w coś potężnego i przerażającego. Wydał z siebie triumfalny ryk, widząc jak jego wuj zamiera ze strachu, czując, że teraz zapłaci mu za wszystko.
Pani Sutton mieszkająca na Privet Drive, w domu z numerem piątym, była starszą kobietą, kochającą telenowele. Podobnie jak Vernon Dursley uwielbiała ona spokój i stabilność swojego podmiejskiego życia i tak jak on nienawidziła tych, którzy mieli inne poglądy niż ona. Przypominała też bardzo Petunię Dursley, gdyż tak jak ona żyła dla plotek i bez przerwy wtykała swój zakrzywiony nos w cudze sprawy. Nic więc dziwnego, że słysząc krzyk chłopca dobiegający z sąsiedniego domu, rzuciła się do okna, ukryta za firanką. Skupiona, wpatrywała się w dom z numerem cztery, niemal pewna, że głos należał do tego paskudnego małego Pottera. Po chwili ciszy znudziła się i powoli zasiadła przed telewizorem. Kilka sekund później ciszę nocy rozdarł przerażający, nieludzki ryk.
Pani Sutton zerwała się z miejsca i wręcz przylepiła rozgorączkowaną twarz do szyby. Z numeru czwartego dobiegały głośne krzyki i jęki bólu, zarówno męskie, jak i kobiece, głosy dorosłych i dziecka. Kobieta zadrżała z przerażenia, ale nie cofnęła się od okna, wręcz przeciwnie – trzęsącymi się dłońmi otworzyła je na oścież i wychyliła się jak najdalej tylko się dało. Nagle jeden z krzyków wzniósł się ponad dwa inne głosy i nagle ucichł, ustępując świdrującemu w uszach krzykowi mężczyzny. Krzyk rozlegał się nieprzerwanie, a obserwująca dom kobieta dostrzegła, że zasłony przy jednym z okien rozsunęły się gwałtownie. Pani Sutton z szeroko otwartymi oczami, przygryzając wargi obserwowała, jak zakrwawiony Vernon z nieopisanym przerażeniem na twarzy panicznie uderza dłońmi w szybę. Nagle mężczyzna odwrócił się i krzyknął rozdzierająco, widząc, jak coś idzie w jego stronę. Jego sąsiadka nie mogła dostrzec, co to było, ale zobaczyła, jak coś podnosi Dursleya i dosłownie rozrywa go na pół. Zobaczyła jeszcze tylko strumień ciemnej krwi zalewającej okno i zadrżała, słysząc triumfalny ryk, który nie mógł wydobyć się z ludzkiego gardła. Drżąc z przerażenia, kobieta pobiegła do pokoju i trzęsącymi się dłońmi chwyciła telefon, próbując z trudem wybrać numer.
— Halo..? — wybełkotała niewyraźnie, czując przerażenie ściskające jej gardło. — Czy to policja?... Mu…Musicie tu szybko przyjechać! Było morderstwo na Privet Drive Numer Cztery. Szybko…!
Nagle potężna eksplozja zbiła ją z nóg. Z jękiem podniosła się z ziemi, obmacując bolące żebra i zobaczyła, jak sąsiedni dom pochłaniają szalejące płomienie.
Jakąś minutę później mały, chudy chłopiec ociekający krwią powoli wyszedł z ruin domu, kryjąc się w cieniu, nie zważając na pożogę wokół niego. Zapach siarki wypełniał powietrze, a płomienie wystrzeliły wyżej, osłaniając ucieczkę chłopca, który zniknął, zanim na miejscu pożaru pojawili się pierwsi gapie. Chłopiec odwrócił się, patrząc w płomienie pochłaniające dom jego krewnych, ociekając krwią jego mieszkańców, niegdyś tak okrutnych, teraz całkowicie martwych. W chwili, gdy na miejsce dotarła policja i straż pożarna, stary mężczyzna siedzący w swoim gabinecie, w zamku ukrytym wśród lasów Szkocji, Albus Dumbledore z przerażeniem spojrzał na jeden ze srebrnych instrumentów na swoim biurku.
Tak właśnie Albus Dumbledore dowiedział się, że dom na Privet Drive numer cztery przestał istnieć.
By zostawić komentarz naciśnij na przycisk Review this Story/Chapter. Napisz komentarz, a następnie naciśnij na Submit.
