Temperatura powietrza falującego miarowo nad bezkresną, szaroburą prerią sięgało stu stopni Fahrenheita i nie wyglądało to na szczyt jego możliwości. Rdzawy kurz osiadał na wszystkim, co znalazło się w jego zasięgu. Nie uchroniły się przed nim ani drobne opuncje, ani trawy, ani te małe, zielone krzaczki porastające ziemię. Kurz wisiał w powietrzu, czaił się, wyczekiwał. Preria była cierpliwa i uważna.
Czarna plamka na horyzoncie nie uszła uwadze prerii. Z upływem kolejnych godzin plamka stawała się większa i coraz mniej czarna, coraz bardziej przypominając sylwetkę człowieka jadącego na koniu. Samotny jeździec nadchodził z północy, za towarzysza mając jedynie swego rumaka, trawę i wszechobecny, rdzawy kurz.
Preria była inteligentna i spostrzegawcza, szanowała rozwagę, potępiała bezmyślność. Nikt, kogo nie zmusiła do tego sytuacja, nie zdecydowałby się na podróż przez sam środek bezkresnego morza traw w samo południe. Koń ledwie powłóczył nogami, jednak mimo to wytrwale wiózł swego opadłego z sił jeźdźca na swym grzbiecie.
– Hej, Fushichou. Widzisz ten wiatrak? – jeździec wsparł się na grzbiecie konia i uniósł ramię, palcem wskazującym pokazując swemu koniowi ogromną, stalową konstrukcję majaczącą w oddali, która po godzinach spędzonych w palącym słońcu prerii mogła okazać się tylko fatamorganą. – Studnia. Woda, Fushichou.
Ostatnie okruchy nadziei na przetrwanie tej beznadziejnej podróży zabrzmiały w głosie jeźdźca, który już poprzedniego wieczora musiał zmierzyć się z dnem bukłaka na wodę. W efekcie on i jego koń nie pili od najmniej dwunastu godzin.
– Dom – szepnął jeździec. Dopiero po chwili go zauważył, choć stał nieopodal wiatraka. Drewniana chata na prerii, z pośniedziałą blachą na dachu, pękniętym oknem i zapadniętym schodkiem – jeździec widział go oczyma wyobraźni. – Jesteśmy uratowani, Fushichou.
.
.
~Temperatura sięgnie nawet stu dwudziestu stopni Fahrenheita. Radzimy pozostać w domach, a jeśli już koniecznie musicie państwo wyjść, sugerujemy spożywać dużo napojów i unikać przegrzania w celu uniknięcia udaru. A teraz…
– Che che che, panienka radzi nie wychodzić. Z Nowego Yorku nadaje? – zadrwił siedzący przy barze mężczyzna. Dźwięk sunącego po drewnianym blacie szkła rozweselił go. Kufel lodowatego piwa z cieknącą po ściankach pianą stał tuż przed nim. Kiwnął głową w podziękowaniu. – Sposób na upał. Powinieneś ich nauczyć, Jiraya.
– Przed południem? Tylko nam wolno – zarechotał w odpowiedzi. – A nadaje z Phoenix. Taaaaki seksowny głos. Pewnie blondynka.
Siedzący przy barze mężczyźni wybuchnęli śmiechem, podobnie jak ci przeżuwający steki przy stolikach. Właściciel lokalu, stojący za barem Jiraya, przełączył stację w radiu.
1 One night a wild young cowboy came in, wild as the West Texas wind. Dashing and daring…
Ten kawałek spotkał się z dużo większym uznaniem niż pogodowe rewelacje blondynki z Phoenix.
– A propos młodych i dzikich – zagaił Jiraya siedzących przy barze mężczyzn. – W tej starej budzie, u Hyuugów na ranczu, ktoś zamieszkał.
– Nikt od Hyuugów – odparł ze spokojem mężczyzna z krótkimi brązowymi włosami.
– Skąd wiesz, Kankuro?
– Byłem u nich na ranczo, żaden z pracowników nic nie wie. – W jego stronę powędrował kufel z piwem. – Poza tym… przelatywałem helikopterem nad ich ziemią. Koń jest uwiązany w cieniu za domem.
– Też widziałem tego konia – dodał drugi. – Myślałem, że im uciekł. Miałem nawet jechać go obejrzeć i odprowadzić do stadniny Hyuugów.
– Po coś ty się tam zapuścił, Kiba?
– Akamaru pobiegł za jakąś suką. – Ten wzruszył ramionami. – Pojechałem go szukać.
– Hęęę? Jesteś weterynarzem, a własnego psa nie potrafisz wykastrować?
– Może tobie pierwszemu utniemy jajka, co? – Kiba zerwał się z zaciśniętymi pięściami, gotów oklepać buzię Kankuro.
– Ej, Kiba, uspokój się – zganił go Jiraya. – Nie chcę żadnych bójek w moim lokalu. Chcecie się bić to wyłaźcie na zewnątrz.
Kiba rzucił okiem na Kankuro, potem na swoje niedopite piwo, na drzwi, dokonał szybkiego rachunku zysków i strat i doszedł do wniosku, że jeśli on nie wykastruje Akamaru to nikt tego nie zrobi, więc chyba nie ma potrzeby bić się z Kankuro. Zwłaszcza, że na zewnątrz było prawie sto dwadzieścia stopni i zanim którykolwiek z nich by wygrał, obydwaj dostaliby udaru.
– Twój pies – wzruszył ramionami tamten. – Twój wybór. Znalazłeś go chociaż?
– Sam wrócił wieczorem. Zawsze wraca.
– Po cholerę jeździsz go szukać?
– Martwię się.
– Jesteś najwrażliwszym weterynarzem jakiego znam.
– EJ!
I Kiba zapewne znowu chciałby się bić, gdyby drzwi do baru nie rozchyliły się nagle. Nie trzeba się było odwracać od baru, żeby zobaczyć kto przyszedł. Szeroki, zaśliniony uśmiech Jirayi mógł oznaczać tylko tyle, że kobieta, która weszła do baru była równie gorąca, co powietrze, które wpadło do środka wraz z nią.
– Pani szeryf – kiwnął głową Kankuro, nie odwracając się w stronę drzwi. W jego ślad poszedł Kiba.
– Tsunade, gołąbeczku – zarechotał Jiraya i już stawiał przed nią whisky z lodem. Jakimś cudem on zawsze wiedział na co kto ma ochotę. – Co cię do nas sprowadza?
– Gorąco – westchnęła, rozpinając górne trzy guziki swojej flanelowej koszuli. Dwie ogromne piersi zafalowały przed nosami siedzących przy barze mężczyzn.
– Coś chyba pływa w twojej szklance – Jiraya pochylił się nad kobietą, prawie wsadzając nos w jej dekolt.
– Rozumiem, że to na koszt firmy, zboczeńcu.
Złapała siwą czuprynę i odepchnęła Jirayę od siebie tak, że ten prawie pozrzucał stojące za nim na półkach szkliwo. Siedząca w barze gawiedź zaniosła się gromkim śmiechem.
– Porządek i ład w mieście, Tsunade?
– Zawsze kiedy jestem na posterunku – odparła, gładząc swoją gwiazdkę szeryfa przypiętą z lewej strony do lekkiej, płóciennej kamizelki. – Ale akurat wracam ze szpitala. A zaszczycam was swoją obecnością, bo szukam informacji.
– Dla ciebie wszystko, skarbie – zerwał się Jiraya, kończąc przecieranie blatu.
– Mamy nowego.
– Mamy – przytaknęli chórem.
– Wiecie coś?
– Ma konia. I mieszka u Hyuugów na ranczo. Więcej nic.
– Może być niebezpieczny – mruknęła kobieta z niezadowoleniem.
– Wybierzesz się tam, Tsunade?
– Dziś nie mam czasu – westchnęła z niezadowoleniem. – To kawał drogi.
– Ja tam pojadę – zaoferował się w końcu Kiba. – I tak muszę obejrzeć tego konia. Z tego co mówicie, jest tam od trzech dni, a wokół tej budy nie rośnie nawet trawa, którą mógłby jeść. Brrr... Za dręczenie zwierząt powinnaś go wsadzić do paki, Tsunade.
– Przyjdź do mnie jak się czegoś dowiesz. – Kobieta dopiła whisky, rzuciła na blat banknot dziesięciodolarowy, odwróciła się i wyszła z baru.
– No dobra, to jeszcze po jednym i ja się zbieram.
– Na koszt firmy – zarechotał Jiraya. – Tylko wróć i opowiedz o tym nowym.
2 Whoopi-ty-aye-oh, rockin' to and fro, back in the saddle again
.
.
– Nie ruszaj się.
– Sssss…
– Jak się nie umie posługiwać bronią, nie powinno się jej nosić przy sobie – prychnęła różowo włosa kobieta. Igła chirurgiczna z gracją tańczyła między jej palcami, a piękny szew ozdabiał udo leżącego na kozetce blondwłosego kowboja.
– To nie tak, Sakurka – żachnął się. – Po prostu… Wystrzeliła z gorąca! Ałaaa! Delikatnie, Sakurka!
– Jasne – prychnęła dziewczyna. – Masz szczęście, że postanowiłam odbyć praktyki tutaj, a nie w Phoenix. Wiesz, że Tsunade odkąd została szeryfem, nie jest już taka delikatna.
– Dziękuję, Sakurka – westchnął i obrzucił nieufnym spojrzeniem swój pistolet leżący na biurku lekarki.
Dziewczyna ucięła resztę nici chirurgicznej i obrzuciła krytycznym spojrzeniem swoje dzieło.
– Blizna nie powinna być duża, ale chirurgiem plastycznym nie jestem, wybacz. I tak masz szczęście, że kula właściwie tylko cię musnęła.
Na podłodze leżały zakrwawione spodnie, które mężczyzna miał na sobie w chwili wypadku. Sakura westchnęła głęboko.
– Tylko ty mogłeś zrobić coś takiego, Naruto – dogryzła mu. – Czasami mam wrażenie, że wcale nie urodziłeś się w naszym miasteczku, tylko w Ciamajdowie – pokazała mu język.
– Sakura!
– Lee, zabierz go! – krzyknęła dziewczyna tak, żeby mężczyzna siedzący w poczekalni, po drugiej stronie zamkniętych drzwi mógł ją usłyszeć.
– On żyje! – wydusił z siebie Lee, prawie płacząc. – Naruto, myślałem, że już po tobie!
– Nie wygłupiaj się, Lee – wymamrotał przez zęby chłopak.
– Krzyczałeś jak panienka – przyznała Sakura.
– Chodź, myślę, że będziesz miał wolne do końca tygodnia.
To rozweseliło i tak już wystarczająco nachmurzonego Uzumakiego. Mężczyźni opuścili gabinet Sakury i wyszli z tego czegoś, co miejscowi dumnie nazywali szpitalem. W praktyce była to niewielka lecznica z sześcioma łóżkami i marnymi zapasami zaopatrzenia medycznego.
– Sakura.
Dreszcz przeszedł jej po plecach, gdy usłyszała chłodny głos innego mężczyzny. Niski baryton był tym co zwalało miejscowe dziewczęta z nóg i wywoływało przytłumione piski zachwytu. Również i zielone oczy pani doktor nie mogły się od niego oderwać… kiedyś. W liceum. To było dawno temu. Teraz są dorośli. Ona skończyła studia medyczne na uniwersytecie w Phoenix i odbywała swój roczny staż jako internista w rodzinnym Konoha. On odziedziczył interes po swoich zamordowanych rodzicach i prowadził największy w promieniu pięćdziesięciu mil sklep z bronią. Obydwoje byli poważnymi ludźmi podążającymi własnymi ścieżkami. Sakura nigdy więcej nie zamierzała się uganiać za tym facetem.
– Sasuke – odparła, zapraszając go gestem do środka.
– Naruto się postrzelił. – Kruczowłosy oparł się o framugę, a spomiędzy zębów wystawał mu papieros. Jego palec wskazywał na leżącą na biurku Sakury broń. – To głupka?
Kiwnęła głową w odpowiedzi, rezygnując ze zganienia go za palenie w budynku. Zamiast tego podeszła do mężczyzny, sprawnym ruchem wyrwała mu papierosa spomiędzy zębów i zgasiła go na metalowym kuble na śmieci, a następnie wyrzuciła.
– Ostrzegałam cię nie raz – rzuciła, powstrzymując jego oburzenie. – Chcesz ją obejrzeć?
– Chcą zobaczyć, czy była kupiona u mnie – mruknął niechętnie. – Jeśli tak, będę musiał coś z tym zrobić. Ludzie nie mogą kojarzyć mojego sklepu z wadliwą bronią.
Sakura przez chwilę mierzyła wzrokiem mężczyznę, później broń, znowu jego poważną twarz i znowu broń. Westchnęła i bardzo ostrożnie podała tamtemu kaburę z pistoletem. Naruto pewnie nie przyszłoby do głowy próbować reklamować pistolet.
Sasuke kiwnął głową w podziękowaniu i odwrócił się, żeby odejść. Nim się obejrzała, pozostało po nim tylko wspomnienie i smród dymu papierosowego.
.
.
3 Where did you come from where did you go,where did you come from Cotton Eye Joe
Kiba zawtórował radiu. Skrzeczał co najmniej tak dobrze jak wykonujący kawałek zespół.
– If it had't been for Cotton Eye Joe,I'd been married long time ago – śpiewał, a siedzący na pace czerwonego pick-upa, amerykańskiego forda rangera trzeciej generacji, Akamaru zawtórował swojemu właścicielowi szczekaniem. Szyba od strony kierowcy była maksymalnie opuszczona, a łokieć mężczyzny wystawał na zewnątrz. Kiba uważał, że klimatyzacja jest niezdrowa.
Zbliżali się do drewnianej budy na ranczu Hyuugów. Kiedyś mieszkali w niej kowboje podczas pędzenia bydła do torów kolejowych, które na tak wielkim ranczo jak to, mogło trwać od trzech tygodni do miesiąca. Odkąd jednak pojawiły się samochody i dystans, którego pokonanie kiedyś zajmowało kilka dni, można przejechać w kilka godzin, takie domki stały się bezużyteczne i nikt w nich nie mieszkał. Niszczały i rozpadały się stopniowo, aż w końcu jakieś tornado miało zakończyć ich żywot. Właściwie powinny zostać rozebrane, ale na Dzikim Zachodzie nikt nie zawracał sobie głowy takimi głupotami. Tutaj rządziły prawa natury. Tak więc takie drewniane chaty stały nie tylko na tym ranczo, ale też na wielu innych, czekając aż coś sprawi, że dokonają żywota.
Ale czasami zdarzało się, że ktoś będący w potrzebie w nich zamieszkiwał. Tak jak tym razem. I zadaniem Kiby było sprawdzenie kto to, jakie ma zamiary i czy zamierza zatrzymywać się na dłużej.
Odkąd opuścił miasteczko, jechał już pół godziny. Przez cały ten czas musiał być doskonale widoczny nawet z wnętrza chaty. I dobrze. Wolałby nie zostać uznanym za skradającego się intruza i zastrzelonym. Gdyby nie stojący przed domem koń (którego już widział nawet z tej odległości – jego właściciel musiał więc być w środku), jeszcze dodatkowo by zatrąbił, byle tylko zostać zauważonym. Oprócz tego miał w zamocowanej na pasku kaburze spluwę i strzelbę na podłodze między siedzeniami przednimi a tylnymi.
– Hej, jest tam kto?! – krzyknął, wyskakując z samochodu, a Akamaru zeskoczył z paki i szczekając, ruszył przed siebie obiec dom.
Kiba ściągnął z samochodu worek z owsem ze specjalnymi uchwytami i podążył w stronę konia. Zaszedł go od przodu i uspokajająco poklepał po grzbiecie. Zwierzę, choć początkowo przestraszone, szybko zwęszyło pokarm i nieufność zniknęła jak ręką odjął. Szkapa była wychudzona, ale przynajmniej miała wodę w balii. Mężczyzna zawiesił mu na szyi worek z owsem, żeby zwierzę się posiliło, a sam ruszył w stronę domu, głośno tupiąc.
– Hop, hop – nie przestawał nawoływać, jednak nikt mu nie odpowiadał.
Ostrożnie stanął na pierwszym schodku, przeskoczył drugi (złamany) i wskoczył na werandę. Przeszedł powoli w obawie, że ta się pod nim załamie. W końcu zapukał jeszcze raz we framugę niezamkniętych drzwi i stanął w jedynym, wielkim pomieszczeniu, które niegdyś służyło do przygotowywania oraz spożywania posiłków i spania zarazem.
Kiba powiódł wzrokiem po pomieszczeniu i…
– Boże, nic ci nie jest!?
Na starym, zapleśniałym materacu leżał człowiek. Wpatrywał się w Kibę, ale nie był w stanie się odezwać. Jego usta były rozchylone i wyschnięte, jakby nie pił od bardzo dawna. Kapelusz z szerokim rondem zasłaniający głowę i część czoła, był cały mokry od potu, podobnie jak ubranie nieznajomego. Kiba dopadł do niego i dotknął czoła – było rozpalone. Nieobecne spojrzenie tego człowieka, przyśpieszone tętno i oddech mówiły wszystko.
– Masz udar – wydusił z siebie i natychmiast wypadł z budy.
W samochodzie zawsze woził dużą butelkę wody mineralnej, po którą pobiegł. Przy okazji zabrał koce chłodzące, które też zawsze miał przy sobie, jako że często były przydatne, gdy jeździł do zwierząt. W końcu nie tylko ludzie dostawali udarów. Będąc w samochodzie od razu wezwał pomoc przez radionadajnik.
– Sakura! – krzyknął do mikrofonu. – Potrzebna mi pomoc w opuszczonej chacie na ranczo Hyuugów. Człowiek z udarem. Niech ktoś wezwie Sakurę.
Po chwili usłyszał wiadomość zwrotną.
~ Zrozumiałem. Przywiozę ją.
Kiba rozpoznał głos Kankuro. Uspokojony, złapał wodę i chłodzące koce i pobiegł z powrotem do chaty. Napoił przybysza, który łapczywie pochłaniał kolejne łyki wody. Przyłożył chłodny kompres do jego czoła. Rozpiął skórzaną kamizelkę i zaczął męczyć się z guzikami bordowej flaneli. W końcu zdenerwowany szarpnął mocno i wszystkie guziki urwały się.
– Kurwa! – krzyknął, gdy materiał odsłonił ciało nieznajomego. – Jesteś kobietą!
Wzdrygnął się. Nie przyszło mu do głowy, że tym przybyszem może być kobieta. Gdyby o tym wiedział, nie rozbierałby jej! A na pewno nie tak brutalnie. Matka z siostrą by go zabiły, gdyby się o tym dowiedziały.
– Trzeba było mówić – warknął. – Wybacz – dodał, okrywając kobietę zimnym kocem. Poczuł się trochę lepiej, gdy jej piersi były zasłonięte. – Cholera, Kankuro, pospiesz się i przywieź Sakurę...
Po tych słowach ona rzuciła mu ostatnie, wdzięczne spojrzenie, zamknęła oczy i zasnęła.
.
.
– Gdzie ja jestem? – słaby szept wydobył się spomiędzy spierzchniętych warg.
– W lecznicy dumnie nazywanej szpitalem, w miasteczku Konoha, w centrum Arizony. Nazywam się Sakura Haruno i jestem twoim lekarzem.
Zielonooka posłała kobiecie dodający otuchy uśmiech. Na pierwszy rzut oka były w podobnym wieku.
– Co… Co ja tu robię? Gdzie jest Fushichou?! – kobieta poderwała się nagle, ale szybko opadła z powrotem na materac szpitalnego łóżka, nie będąc w stanie utrzymać się w pionie.
– Leż spokojnie, dostałaś udaru, jeszcze nie jesteś w pełni sił – Sakura wskazała jej na kroplówkę, które powoli sączyła się przez plastikową rureczkę aż do igły wbitej w żyłę kobiety. – Oprócz tego masz lekką anemię. Fushichou?
– Mój koń.
– Ach! Kiba się nim zaopiekował, nie martw się.
– Kiba?
– Uratował cię. To miejscowy weterynarz, nie znajdziesz lepszej opieki dla swojego konia w promieniu pięćdziesięciu mil.
Sakura wpatrywała się w tę kobietę. Była jedną wielką zagadką. Ubrana po męsku, pojawiła się znikąd, niczym samotny kowboj w starym stylu przybyła do ich spokojnego miasteczka na koniu. Z drugiej strony dostarczyła miejscowym rozrywki, odrywając ich od rutyny dnia codziennego. Jeśli zamierzała tu pozostać – w Konoha w końcu będzie ciekawie.
Jedynym mankamentem było to, że przebywała w lecznicy. Dla Haruno oznaczało to ni mniej, ni więcej tylko tyle, że każda napotkana osoba będzie ją o nią wypytywać. A ona nie wiedziała nic i nie miała pojęcia o co powinna zapytać.
– Nie patrz tak na mnie – poprosiła tamta. Sakura dopiero wtedy zorientowała się, że ordynarnie gapi się na tę kobietę. – Pytaj – dodała, jakby wiedząc o czym myśli lekarka.
– Kim jesteś?
Szatynka w końcu spojrzała na nią, a nie gdzieś obok. Wcześniej wodziła wzrokiem po sali, jakby obawiając się spojrzeć bezpośrednio na człowieka. W końcu na jej usta wpełzł delikatny uśmiech.
– TenTen. Nazywam się TenTen.
.
.
1 El paso – Marti Robbins
2 Back in the sadle again – Gene Autry
3 Cotton Eye Joe – Rednex
N/A
Więc tym razem coś trochę innego.
W opowiadaniu jest sporo opisów "jak to jest na dzikim zachodzie", ponieważ pisałam je z założeniem, że przeciętny czytelnik nie ma o tym wyobrażenia. Swoją wiedzę czerpałam z różnych źródeł współczesnych podróżników etc., jednak nie wykluczam, że niektóre elementy są lekko przerysowane albo już archaiczne. Na Dzikim Zachodzie sama nigdy nie byłam i raczej się nie wybiorę w najbliższym czasie, ale nie zmienia to faktu, że tamta kultura w jakiś sposób mnie zafascyowała i od razu zapragnęłam wrzucić w tę rzeczywistość bohaterów Naruto. Zobaczymy co mi z tego wyjdzie. Uprzedzając pytania - owszem, to ma fabułę :D
Kolejne rozdziały planuję publikować z częstotliwością jednego na tydzień bądź dwa tygodnie, na pewno nie częściej :)
