A/N: Tzw. timeline, czyli dat, proszę nie brać na poważnie – w miarę dokładny jest tylko rok.

Jakby ktoś jeszcze miał wątpliwości to informuję, że dr John H. Watson i Sherlock Holmes zostali stworzeni przez Sir Arthura Conan Doyle'a, a ja nie czerpię korzyści finansowych z głupstw, które powypisywałem poniżej.

Sekretne dzienniki doktora Watsona

luty 1882

przedział trzeciej klasy w pociągu jadącym do Londynu; początek wspomnień Johna H. Watsona (lek. med.)

Po odebraniu dyplomu, który czynił ze mnie prawdziwego lekarza (takiego, którego pacjenci muszą słuchać, i który ma prawo na nich krzyczeć jeśli tego nie robią i dawać im bolesne zastrzyki) w roku, który nie jest tu szczególnie ważny, zastanawiałem się jak dalej pokierować swoim życiem, tak aby się za bardzo nie napracować, a jednocześnie wejść w posiadanie znacznej ilości pieniędzy, nie uciekając się przy tym do szczególnie nielegalnych sposobów.

Nie wymyśliwszy nic mądrego, postanowiłem zaciągnąć się w służbę do Armii Jej Królewskiej Mości. Znalezienie Jej Królewskiej Mości, a mówiąc dokładniej jej Armii, zabrało mi trochę czasu, a kiedy w końcu ją znalazłem wybuchła wojna z Indianami i zostałem wysłany na front w charakterze lekarza polowego. Okolica, w której przyszło nam walczyć nie była szczególnie malownicza i nastrajała raczej melancholijnie a jednocześnie wakacyjnie, w pewien zamkowo-piaskowy sposób. Mówiąc dokładniej, była ona całkowicie pozbawiona czegokolwiek przypominającego trawę i wyglądała jak dosyć duża piaskownica, z tą wszakże różnicą, że brakowało w niej plastikowych wiaderek, łopatek i przepołowionych dżdżownic. Z tego też powodu nie musiałem się martwić brakiem sfrustrowanych pacjentów w nowo założonej, małej poradni psychologicznej.

Indyjski klimat średnio mi służył i, szczerze mówiąc, nie pozwalał mi się skupić (winę na pewno należy przypisać klimatowi, a nie co poniektórym squaw), nic więc dziwnego, że pewnego pięknego dnia, akurat kiedy miałem 15 minut wyjątkowych trudności ze skupieniem się, zostałem ugodzony strzałą z łuku w miejsce, którego nie wypada wspominać przy stole w towarzystwie dam. Natychmiast zostałem odesłany do frontowego szpitala, skąd, po wyjęciu strzały, przejściu żółtaczki, tyfusu i kataru siennego, wysłano mnie do domu jako nie nadającego się do dalszej służby. Byłem nieco zdziwiony tak łagodnym potraktowaniem, ale nie protestowałem, również dlatego, że dostałem roczną pensję, którą, jak mi później powiedziano, ufundowała pewna żebrząca babcia, ujrzawszy mnie przypadkiem przez szpitalne okno. Jakoś zawsze udawało mi się wzbudzić litość starszych pań. A także wariatów, chociaż o tym miałem przekonać się jakiś czas później.

13 marca 1882

Jestem w Londynie. Od dwóch tygodni pada, a poza tym jest zimno i brudno. Uważam, że uroki naszej stolicy są zdecydowanie przeceniane.

Nie wiem czy fakt, że dzisiaj wypada trzynastego (i na dodatek piątek) ma tu jakieś

znaczenie, ale właśnie dzisiaj spotkałem swojego starego przyjaciela Stamforda. Jak tylko mnie zobaczył, powiedział, że jestem chudy jak szczapa i opalony jak Murzyn. To chyba nie miał być komplement, ale ze Stamfordem nigdy nic nie wiadomo. Zawsze był jakiś... dziwny.

Wypiliśmy po szklaneczce whisky w pubie Pod Skórzanym Biczem i kiedy w trakcie konwersacji okazało się, że szukam mieszkania tańszego niż jeden z najdroższych hoteli w Londynie, Stamford natychmiast zaproponował, abym znalazł sobie współlokatora, najlepiej takiego co już ma mieszkanie i jest przygotowany płacić więcej niż połowę czynszu. Dowcipniś się znalazł.

Kiedy powiedziałem, że nie znam nikogo, natychmiast zaczął mi opowiadać o jakimś facecie nazwiskiem Holmes. Gadał i gadał i coraz bardziej przypominał namolną swatkę. Gdybym wiedział wówczas w co mam się zamiar wpakować, nie zostałbym w towarzystwie Stamforda ani chwili dłużej. Na swoje nieszczęście nie wiedziałem, więc pozwoliłem mu zaciągnąć się do laboratoriów mojego starego szpitala Św. Bartłomieja na spotkanie przeznaczenia.

Przeznaczenie, jak się okazało, miało ok. sześć stóp wzrostu i było chude jak patyk. Nie, to nie miał być komplement.

Zastaliśmy Sherlocka Holmesa pochylonego nad probówkami, w szponach chemicznego eksperymentu. Na mój widok, wykrzyknął "Znalazłem!" (miałem szczerą nadzieję, że nie chodziło mu o moją osobę), zamachał cieczą w probówce przed moim nosem, potem przyjrzał mi się dokładniej i powiedział,

- Widzę, że był pan na Karaibach.

- Ech, niezupełnie, ale skąd pan wiedział? – spytałem nieco zdziwiony.

- To zupełnie proste. Pańska opalenizna raczej nie licuje z pogodą, jakiej doświadczamy w Anglii, pański chód mówi mi, że jest pan przyzwyczajony raczej do chodzenia boso po piasku niż w butach po bruku. No i trzyma pan lewą rękę nieco sztywno, co jest, jak mniemam, skutkiem niedawnego spotkania z rekinem, a gdzie Anglik mógłby go spotkać jeśli nie w tym egzotycznym zakątku?

Odniosłem wrażenie, że było to pytanie retoryczne, a że mój nowy znajomy nie wykazywał najmniejszego zainteresowania tym, że chciałem nieco sprostować jego spostrzeżenia, zachowałem dla siebie informacje o tym, że opaleniznę mam z Indii, buty mam okropnie niewygodne, a rękę sztywną, bo właśnie uderzyłem się nad wyraz boleśnie w łokieć.

- To zresztą również zupełnie nieważne, bo teraz liczy się tylko moje nowe odkrycie. Chodź pan i zobacz, - powiedział Sherlock Holmes, po czym pchnął mnie w kierunku stołu i dziabiąc się w palec, zaprezentował swój nowy test na obecność hemoglobiny w wiadrze wody.

- Sam jeden zrewolucjonizowałem metody wykrywania śladów krwi, gdziekolwiek by one nie były.

Holmes widocznie nie należał do skromnych, a po jego wcześniejszych dedukcjach miałem niejasne przeczucie, że mieszkanie z nim nie będzie łatwe.