Klatka była tak długo zamknięta
aż wylągł się w niej ptak

ptak tak długo milczał
aż klatka otwarła się
rdzewiejąc w ciszy

cisza tak długo trwała
aż za czarnymi prętami
rozległ się śmiech

PROLOG

Credence płonął. Rozpacz i cierpienie, które zdawały się jedynymi prawdziwymi rzeczami w jego życiu, przejęły nad nim kontrolę. Nie potrafił nad tym zapanować, nie chciał. Chciał zniknąć… A może pragnął, by to świat rozpadł się wokół niego.

Nie wiedział, czy śmierć miała być jego wybawieniem, ani czy miał jeszcze siłę, by znosić rany, jakie zadawała mu rzeczywistość.

Odejście wydawało się prostszym wyjściem.

Odchylił głowę, rozłożył ręce. Gdy otworzył oczy, jedynym, co widział, była wirująca wokół niego energia. Zdawało mu się, że spojrzał w bok, chcąc ogarnąć wzrokiem, co się działo, ale nie dostrzegł siebie. Był jaźnią, był… spróbował zrobić krok naprzód, a energia również się poruszyła. Był tym czymś. Naprawdę tym był. Załkał. Nie chciał, boże, nie chciał.

― Credence, spokojnie. Nikt cię nie skrzywdzi… Credence!

Ktoś go wołał. Zamarł. Co, jeśli to był pan Graves? Co, jeśli przyszedł, chcąc go złapać. Nie mógł na to pozwolić. Wrzasnął. Chciał uciec. Pragnął uciec.

Wyrwał do przodu, ale zatrzymał się na jakiejś niewidocznej barierze. Spróbował inną drogą, miotał się i miotał. Nagle coś dostrzegł, ta rozrywająca siła, która zawładnęła jego ciałem mu na to pozwoliła. Przyjrzał się i rozpoznał człowieka, który go zniszczył. Który dał mu nadzieję, koił lęk i ból, by następnie go złamać. Próbował skrzywdzić… czarodzieja, tego, który mówił do niego łagodnym głosem.

To było zbyt wiele dla Credence'a.

Zaklęcia latały wokół, a on oddał się objęciom ciemności. Wokół niego rozległa się kojąca melodia, coś podpowiadało mu, by zamknął oczy, by wypuścił wstrzymywane powietrze. Że nie musiał się już o nic martwić.

I on tak bardzo chciał temu zaufać, on chciał…

― Credence, posłuchaj mnie! Nikt cię nie skrzywdzi, wróć do nas, Credence proszę, czas… kończy nam się czas…

Miał wrócić? Do świata, który go przekreślił?

― Możemy ci pomóc.

Czy chciał pomocy? Czy nie było już za późno? Zatrzymał się. I nagle, naraz rozległy się głowy wołające jego imię.

― Credence! ― Pan Graves też krzyczał.

Czuł, że odzyskuje kontrolę. Świadomość powoli wracała. Chciał żyć. On tak bardzo pragnął żyć. Ta rozpacz, to coś, co czyniło go odmieńcem rozgrzało jego pierś. To też chciało żyć. Chciało żyć razem z Credence'em. Byli stworzeni do wielkich rzeczy, czuł to. Czuli. Musieli żyć.

― Wiem, co zrobiła ci ta kobieta, Credence. Nikt więcej już cię nie skrzywdzi. Nie pozwolę na to.

Kolejny głos. Znał go. Pamiętał. Uśmiechnął się w głębi duszy. Ogarnął go spokój. Dlaczego jego matka nie mogła taka być. Jak ta czarownica o spokojnym głosie…

Teraz ich widział. Dokładnie. Kobieta stała najbardziej od niego oddalona, pan Graves i wysoki czarodziej stali nieopodal. Przed oczami mignęła mu jeszcze niedawna scena, widok ich dwóch walczących. Zacisnął powieki.

Miał wrażenie, że mroczne fale energii przelewają się przez jego ciało. On sam patrzył jakby z góry. Wciąż był połączony. Mógł to stłamsić. Mógł wrócić, opaść bezradnie na kolana i prosić o ratunek.

Ale wtedy na nowo zapanował chaos. Pojawili się ludzie. Skierowano w jego stronę różdżki, zaczęto krzyczeć, a on na powrót poczuł rozpacz. Chciał uciec. Ale ich klątwy go dosięgły. Poczuł, że jest rozrywany, rozpada się, przepełnia go ból nieporównywalny do czegokolwiek innego, co dotychczas czuł. Zdołał jeszcze krzyknąć, wrzasnąć i…

Nie. Nie. Ta powłoka była idealna. Dlaczego ją niszczono. Dlaczego niszczono go.

Musiał uciec.

Uciec.

Wybuch magii, a może to on był wybuchem.

Czas.

Gonił go czas, chciano zniszczyć każdy jego fragment.

Miał jedną, jedyną szansę, mógł zniknąć, ukryć się przed ich oczami, zaklęciami. I mknąć, mknąć przez ocean i dalej, dalej. Świat wokół niego rozciągnął się, przemykał przez wymiary, chcąc zyskać dla siebie więcej czasu, oprzeć się pochłaniającej go sile.

Była powłoka. Idealna, słaba, taka, z którą mógłby połączyć się na zawsze.

Wiedział gdzie zmierza. Na całym świecie było tylko jedno istnienie, w które mógł wniknąć. Czuł, że ma jeszcze wystarczającą siłę. Był mrokiem, był owocem rozpaczy i cierpienia, którymi Credence go karmił. Był jego magią, piękną, potężną, pradawną magią. Magia ciągnęła go do podobnej mu powłoki.

Credence dał mu początek.

Nienarodzone dziecko da mu wieczność.

Meropa stąpała powoli, przechodząc uliczkami Nokturnu. Zewsząd otaczał ją nieprzyjemny swąd, w oczy rzucały się umorusane twarze, pochylone postaci, ledwo odziane dzieci.

Coś w jej gardle zacisnęło się, a w oczach pojawiły się łzy.

Dlaczego świat na to pozwalał? Dlaczego świat ją zniszczył? Jej magia, plugastwo uwięzione w jej ciele, przez które nie mogła zaznać szczęścia.

Potknęła się, wchodząc po stopniach do obskurnego sklepu, kiedy nagle poczuła przeszywający ją mrok. Jęknęła, zginając się w pół, momentalnie dotykając brzuch dłońmi. Dziecko kopało z siłą większą niż kiedykolwiek wcześniej. Zacisnęła oczy, Nosiła w sobie owoc grzechu.

Nacisnęła klamkę i weszła do środka, wyjmując z kieszeni złoty medalion.

Skurcz.

Zacisnęła zęby. Nie mogła urodzić na bruku. Czuła, jak z każdą chwilą słabnie, jakby coś wysysało z niej życie.

Był grudzień, ostatni dzień roku, a świat wokół niej pokrywała warstwa śniegu. Nie czuła stóp, jej dłonie były popękane. Była wrakiem.

Kolejny.

Słaniając się na nogach, udało jej się wspiąć po schodach prowadzących do potężnego budynku sierocińca.

Krzyknęła.

Osunęła się na ziemię i uderzyła swoją chudą dłonią w chropowatą powierzchnię drzwi. Poczuła ciepło między nogami, a kiedy sięgnęła tam palcami, były mokre. Już blisko.

Uchyliły się drzwi, poczuła, jak kręci jej się w głowie i nagle została wciągnięta w ciepło.

Zatrzepotała rzęsami, czując kolejny, mocniejszy niż wcześniej skurcz i jęknęła.

― Oddychaj. Już blisko.

Oddychała. Oczywiście, że oddychała. Resztkami sił parła, chcąc wyrzucić z siebie to dziecko, jej największy grzech.

Czuła, jak ją rozrywa. Płakała. Nie miała już nawet siły krzyczeć, całe jej życie prowadziło właśnie do tego momentu, musiała to zaakceptować. Zagryzła wargi i parła, a jej oddech i uderzenia serca stawały się coraz powolniejsze.

W pokoju rozległ się płacz.

Zdołała jeszcze unieść powieki, by je zobaczyć.

― To chłopiec. ― Dobiegł ją nieprzyjemny głos.

― Tom… Marvolo ― wyszeptała i kolejne łzy spłynęły po jej policzkach. Chłopiec wyglądał tak spokojnie… a mimo to, wokół niego dostrzegła coś, czego nie potrafiła wytłumaczyć, smugę mrocznej, potężnej magii, która po chwili zniknęła, a jej syn wykrzywił swoje małe usteczka i załkał raz jeszcze. ― Riddle. ― Nazwisko opuściło jej usta niczym westchnienie, a głowa opadła na twardy materac.

To nie był świat, w którym tacy jak ona mogli żyć.

I, ostatnią, ulotną myślą, posłała prośbę, gdy przed oczami zawirowała jej magia otaczająca syna.

Ochroń go.