Oczy jego jasne były jak tarcza księżyca w pełni;
Dłonie ich nie stykały się, w gwiazdy byli zapatrzeni.
Czupryna, tego po prawej, z niebem się zlewała.
A tego co po lewej siedział, kontrastowała.

Długo tak ich dwójka pod niebem, tam - siedziała.
Jak na płeć męską przystało, nie plotkowała.
To był prawdziwie piękny obrazek.
Jakby coś przez malarza stworzone;
W jednym momencie, obaj mrugnęli,
Ramionami swymi się objęli.
Dalej jednak nic nie mówili;
Czy nasi młodzieńcy byli zakochani?
Czy to tylko chłód nocy ich ranił?

Tak, aż do świtu białego siedzieli,
Komunikacja bez słów zachodziła;
Usta chciał jeden z kochanków otworzyć,
Coś chciał drugiemu na głos wygłosić.
Ten drugi jednak poszedł bez słowa,
Do góry podniosła się jego głowa,
Wstał on do góry; od niego odszedł.
Pierwszy chciał jeszcze te oczy zobaczyć,
Mógłby mu wtedy odejście wybaczyć;
Także się w końcu, po myśleniu rozszedł.

Pragnienie- było jak na Saharze,
Paliło, jakby Ziemia na Wenus miejsce się przeniosła.
Tak właśnie czuł się, wracając; ...już pieje kur.
Poranek raz jeszcze przypomniał, nastając,
Jak rozpalony czuje się przy nim,
Tak jak nie czuje się przy nikim innym.
HA! Szalone gadanie;