Tytuł oryginału: Traffic Lights for the Colour Blind, do zobaczenia archiveofourown works / 138955

Autorka: lavvyan

Tłumaczka: Pirania

Beta: Mąka

Zgoda na tłumaczenie: jest

Dla własnej wygody podzieliłam tekst na części.

Ostrzeżenia: niegraficzny slash, johnlock

Czerwone

Każdej nocy śni o Afganistanie. O świeżym, górskim wietrze i smrodzie krwi, o krzyku orła stepowego i nagłych wystrzałach, które wypalają dziury w ciemności. O mężczyznach, którzy wykrwawiają mu się na rękach. O długich dniach absolutnej nudy. O ostatnim wystrzale, o kuli, która wbija mu się w ramię, o zapachu brudu, o gorączce, o przekonaniu, że zaraz umrze. I, Boże, o bólu. O tak strasznym bólu. I o własnym głosie, który zachrypł od krzyku.

Budzi się gwałtownie, a z jego ust nie wypływa wrzask. Jedynie oddech mu przyspiesza, bolą go płuca, a w oczy kłują łzy, podczas gdy serce wali w piekącym gardle.

xxx

Zawsze tam był. Maleńki trybik gdzieś przy podstawie czaszki. Jest popsuty i zawsze kręci się w przeciwnym kierunku niż racjonalne części mózgu Johna. Tik – wespnij się na drzewo, spróchniałe gałęzie wytrzymają jeszcze jeden, ostatni raz. Tak – dociśnij pedał aż do podłogi, ten próg nie jest aż tak wysoki. Tik – lód się nie załamie. Tak - spadochron się otworzy. Tik. Tak. Tik. Tak.

Tik.

Jedź na wojnę. Nic ci nie będzie.

xxx

Mycroft Holmes myślał, że wszystko zrozumiał wtedy, gdy pierwszy raz się spotkali. To nieprawda. Na swój własny sposób pomylił się co do Johna tak samo, jak jego – taka dobroduszna, taka śliczna – terapeutka. John ich nie wini. Łatwo uznać, że jego... zachowanie... to po prostu poszukiwanie ryzyka, łatwo też je zdiagnozować jako zespół stresu pourazowego. A Mycroft zbliżył się do rozwiązania bardziej niż ktokolwiek, kiedykolwiek. Przynajmniej do momentu, w którym John spędził więcej niż pięć minut w towarzystwie drugiego z braci Holmes.

Sherlock rozumie. I wykorzystuje tę wiedzę, i używa Johna jako narzędzia do celów, które czasem mają sens, a czasem nie. Powstrzymuje go od popadnięcia w nudę, w rutynę, nawet jeśli robi to, żądając, żeby John przejechał pół Londynu i wyciągnął mu telefon z kieszeni. Nieustannie zaprząta johnową uwagę, a to więcej, niż ktokolwiek kiedykolwiek zrobił albo chociaż próbował.

John nie ma złudzeń – to nie dlatego, że Sherlock go lubi. Jego obecność przyjemnie łechcze ego Sherlocka. Może John nawet trochę go interesuje. Ale z całą pewnością nie obchodzi go John jako osoba. W porządku. John nie chce przyjaciela, nie [i]potrzebuje[/i] przyjaciół. Przyjaciele to praca, a praca jest nudna, a nuda jest zła. Nawet John o tym wie.

Ostatnie, co można powiedzieć o Sherlocku, to to, że jest nudny.

John trochę go za to kocha.

xxx

Najlepsze jest, że o tym nie rozmawiają. Sherlock ma zwyczaj przedstawiania swoich dedukcji widowni, której odebrało mowę, niczym artysta odsłaniający dzieło sztuki. Ale wewnętrzny krajobraz Johna jest już znany im obu. Wnikliwość Sherlocka tym razem nie zaskoczy i nie zachwyci, więc zatrzymuje informacje dla siebie, dając tylko do zrozumienia, że wie, że John wie, że Sherlock wie ad infinitum.

I to świetnie im służy.

- Byłeś kiedyś na policyjnej zasadzce? - pyta Sherlock, stukając w swój telefon.

- Jakoś nie było okazji. - John przewraca stronę w książce i wbija wzrok w akapit, którego nie czyta. Siedzenie przez wiele godzin i czekanie na coś, co może, ale nie musi, się zdarzyć nie brzmi szczególnie ekscytująco. Ale gdyby naprawdę o to chodziło, Sherlock by się na to nie pisał.

- Wiele może pójść źle – potwierdza Sherlock, nie podnosząc wzroku. Jego głos brzmi niemal kusząco. - Przemoc, śmierć... W sumie należałoby zabrać ze sobą broń.

John odpowiada pomrukiem i znów przewraca stronę. Wie, że Sherlock wie, że John jest zainteresowany... cholera, Sherlock pewnie widzi z drugiego końca pokoju, jak John się zarumienił. Co nie oznacza, że doktor nie może od czasu do czasu pograć nieco niedostępnego.

Telefon Sherlocka dzwoni.

- Tak! - wzdycha Sherlock, odczytując wiadomość. Zrywa się na równe nogi. - Idziesz?

John zaciska wargi, więc detektyw dodaje:

- Mogą do nas strzelać.

Tak, zdecydowanie kusi.

John wzdycha i wstaje.

- Nie mam pojęcia, czemu ciągle się na to godzę.

Sherlock prycha.

- Owszem, wiesz.

Owszem, wie.

xxx

Metrem jadą dokładnie raz, późnym niedzielnym porankiem.

Sherlock ma bilet okresowy. Oczywiście, że ma, w końcu lata w kółko po całym Londynie. Nieustanne korzystanie z taksówek doprowadziłoby go do ruiny. Radośnie wchodzi na jadące w dół schody ruchome. John, który wciąż czasem potrzebuje swojej laski - mimo wysiłku ze strony Sherlocka, by wyadrenalinować jego urojony ból - po prostu się cieszy, że nie są na Camden. Dziś raczej nie zniósłby tamtej klatki schodowej, nie z tym nie-do-końca-skurczem w nodze.

Do następnego pociągu mają kilka minut, więc Sherlock zaczyna obserwować ludzi. Mruczy cicho w lewe ucho Johna, wymieniając wszystkie ich wady, historie osobiste i nawiązane romanse. To odległy, niemal zupełnie obojętny monolog, który nie wymaga od Johna żadnego udziału, jedynie uwagi. John słucha – oczywiście, że słucha – ale traci na chwilę wątek, gdy pociąg wjeżdża na stację.

Nie chodzi o to, że hałas zagłusza głos Sherlocka. Może i tak jest, ale John przestał słuchać go w momencie, gdy usłyszał dźwięczną pieśń szyn. Pociąg wpada na stację i, tak jak zawsze, John nie może powstrzymać myśli, co by się stało, gdyby właśnie teraz zrobił kilka kroków do przodu. Tak jak zawsze, jego stopy pozostają przyrośnięte do ziemi, ale gdy zerka w górę, Sherlock patrzy na niego ostro i zamiera.

Potem już zawsze biorą taksówki.

xxx

- Na lewo!

John nie zatrzymuje się, po prostu skręca w uliczkę po swojej lewej stronie, podczas gdy Sherlock biegnie w tę po prawej. Już od kilku minut ścigają podejrzanego, złodziejaszka, który przez przypadek okazał się mordercą, a adrenalina z każdym krokiem coraz silniej buzuje w ciele Johna. To upajające, prawie tak samo, jak świadomość, że Rosin, złodziej, jest uzbrojony.

Tyle może się zdarzyć, jeśli nie będzie ostrożny. Tyle rzeczy może pójść źle, nawet jeśli będzie.

John wypada zza kolejnego zakrętu i instynkt każe mu się rzucić w bok, niemal jeszcze przed tym, jak dostrzega odbicie światła ulicznych latarni od czarnego polimeru glocka Rosina. Pierwszy strzał jest chybiony, ale John, niesiony pędem, potyka się i druga kula muska jego lewe ramię. Doktor poświęca pół sekundy na podziękowanie niebiosom, że Rosin nie jest pierwszorzędnym snajperem (John nigdy by nie chybił z tej odległości), po czym wyciąga swój pistolet i bezceremonialnie wali nim go po głowie. Mężczyzna pada bez jednego jęku.

John staje nad nim, dyszy i dotyka palcem ramienia. Kula ledwo go drasnęła, kwestia kilku szwów i może blizny, ale kurtka jest do wyrzucenia.

- Cholera.

Słyszy Sherlocka, zanim jeszcze ten zdąży wypaść zza rogu. Oczy detektywa rozszerzają się odrobinę, gdy widzi Rosina skulonego na ziemi, dziurę w kurtce Johna i krew na johnowych palcach. Wygląda tak, jakby po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że bycie postrzelonym może prowadzić do zranienia.

- W porządku – mówi John. Jest dziwnie zdenerwowany. - Nic mi nie jest.

- Oczywiście, że nic ci nie jest – prycha Sherlock. - To tylko draśnięcie.

I tak po prostu, bez żadnego powodu, jaki John może wskazać, zdenerwowanie zmienia się w rozczarowanie. Nie zastanawia się nad tym - rozważanie uczuć może prowadzić do myślenia o powodach, dla których trwa przy Sherlocku, a te lepiej zostawić w świętym spokoju.

Ale rozczarowanie towarzyszy mu jeszcze, gdy tej nocy kładzie się do łóżka. To twarda gula w gardle, która przypomina pocisk - z miedzianym płaszczem albo wydrążeniem w przedniej części.

Tej nocy w ogóle nie śpi.

xxx

W ciągu następnych czterech tygodni John czterokrotnie prawie umiera. Sherlock wysyła go do rur ściekowych i pod filary mostów, każe mu opisywać wnętrza szybów wentylacyjnych i kabelki bomb samochodowych. Prezentuje całkowitą obojętność dla zdrowia i życia Johna. Inny człowiek mógłby zaprotestować.

John nigdy nie był bardziej świadom, że każdy krok może być jego ostatnim; że za każdym razem, gdy zamyka za sobą drzwi do ich mieszkania, istnieje obawa, że już nie wróci. Nawet w Afganistanie zdarzały się długie okresy nudy. Gdy nudzi się Sherlock, coś eksploduje. John nigdy nie czuł się bardziej żywy.

I nigdy nie czuł się bardziej samotny.

xxx

A potem Moriarty owija go taką ilością materiałów wybuchowych, którą można by wysadzić pół ulicy. John ma wycelowane w siebie kilka mrugających laserowych światełek i, nagle, jego przedwczesna śmierć nie jest tylko prawdopodobna. Jest nieuchronna.

John czeka na przypływ ekscytacji – ten, do którego jest przyzwyczajony, który zawsze czuje – a zamiast niego pojawiają się mdłości tak silne, że niemal zwalają go z nóg. Johnowe poszukiwanie... tego było zawsze samotną wędrówką, ale teraz Sherlock stoi tuż obok. To niewłaściwe. John nie powinien zabierać ze sobą kogokolwiek, a już na pewno nie Sherlocka, który jest tak desperacko, destrukcyjnie genialny, że powinien przeżyć gwiazdy.

- Umarli ludzie – mówi Sherlock i John zastanawia się, czy nie powiedział tego właśnie dla niego, z powodu tego, co stwierdził wcześniej. Sherlocka to nie obchodzi.

- Ludzie już tak mają! - krzyczy Moriarty i tak, tak, to prawda.

John ma szansę przydać się Sherlockowi, po raz pierwszy i ostatni, może wtedy jego bezcelowe życie będzie coś znaczyć. Może wtedy wszystko, nareszcie, będzie dobrze.

- Sherlock, uciekaj! - wykrzykuje, łapiąc Moriarty'ego od tyłu i nareszcie, wreszcie się pojawia, oto ekscytacja, na którą czekał. W każdej chwili może umrzeć, ale wtedy umrze też Moriarty. John pewnie spędził zbyt dużo czasu z Sherlockiem, ale jeśli musi zabrać kogoś ze sobą, niech to będzie kryminalny geniusz. Istnieją gorsze sposoby, by umrzeć.

I pewnie myślał co najmniej o połowie z nich.

Ale to nie wychodzi. Oczywiście. Nawet w bajce swego własnego życia John Watson nie jest bohaterem.

Wyczerpanie spowodowane emocjami, których dostarczyło mu ostatnie kilka godzin, mogłoby powalić każdego, więc John osuwa się na ziemię, opierając się plecami o jedną z przebieralni, gdy Moriarty znika, a sfrustrowany Sherlock krąży dookoła. Doktor jest na niego zły, chociaż nie do końca wie, dlaczego. Że nie uciekł? Że nie strzelił do Moriarty'ego, gdy miał okazję? Że sam zaaranżował to idiotyczne spotkanie?

- Ta rzecz, którą zrobiłeś, którą chciałeś zrobić... - mówi Sherlock. Nawet w białym świetle na basenie jego twarz jest zbyt pozbawiona barw – to było... dobre.

John chce zapytać: więc czemu mi na to nie pozwoliłeś? Między chwyceniem Moriarty'ego a czerwoną kropką na czole Sherlocka, detektyw miał wystarczająco dużo czasu, by uciec. John wie, że Sherlock się przyzwyczaił do jego obecności, ale zostanie z Johnem zamiast ratowania siebie jest po prostu idiotyczne. Ostatecznie John nie jest nikim szczególnym.

Mówi jakiś żart, o którym zapomina w momencie, gdy wypływa z jego ust. Sherlock odpowiada i obaj wybuchają zmęczonym śmiechem, który jest nie do końca szczery.

A potem Moriarty wraca, wszystko eksploduje i gdy fala uderzeniowa zwala go z nóg, John ma czas pomyśleć dokładnie dwie rzeczy. Pierwsza brzmi: „Chciałem, żeby to się stało na moich warunkach".

Druga brzmi po prostu: „Sherlock."

xxx

Na chwilę odzyskuje świadomość i czuje na sobie tonę gruzu, a na lewej łopatce - ciepłą rękę Sherlocka; słyszy głośny, stabilny oddech detektywa w uszach. Znów mdleje, zanim ma czas się zastanowić, dlaczego się uśmiecha.

xxx

John spędza kilka dni w serialu. Jego prawy obojczyk jest złamany, płuco zmiażdżone, a wstrząs mózgu niemal tak spektakularny, jak reszta obrażeń wewnętrznych. Nie mówiąc już o sińcach. Odwiedza go Sarah – i, dzięki Bogu, dopiero za trzecim razem wspomina mu o randce z tym nowym pielęgniarzem – oraz Mike, Harry, Murray, pani Hudson, nawet Mycroft.

John próbuje nadążyć za rozmową – coś o wyborach? O obowiązkach rodzinnych? - ale w jego polu widzenia kręci się parasol, w prawo i w lewo, w prawo i w lewo. Nie może się przez to skupić. W końcu Mycroft lituje się nad nim i opowiada historię o pierwszych skrzypcach Sherlocka. Najwyraźniej biedny instrument był zabierany absolutnie wszędzie i ostatecznie zakończył żywot, gdy o jeden raz za dużo wpadł do wanny z wodą. To zabawna historia. John chichocze, Mycroft wygląda na zadowolonego z siebie, a całe spotkanie jest tak dziwne, że John nawet nie próbuje zapytać, co przy jego łożu boleści robi Mycroft, podczas gdy młodszy Holmes nie raczył pokazać się ani razu.

Cholerne dupki. Obaj. John naprawdę nie ma pojęcia, dlaczego się nimi przejmuje.

xxx

Brakuje mu tchu, gdy wchodzi na trzynasty stopień prowadzący do ich mieszkania. Prawe ramię ma na temblaku, głowa przeraźliwie go boli, ale to nic w porównaniu do zmęczenia, które czuje. Nie widział Sherlocka od tygodnia i niespecjalnie się cieszy, że zobaczy go teraz. To co innego, zdawać sobie teoretycznie sprawę, że Sherlock ma go gdzieś, a co innego przekonać się o tym w praktyce. Tyle, że Sherlock naprawdę brzmiał na zmartwionego, gdy dopytywał się, czy Johnowi nic nie jest, ale potem nie pokazał się w szpitalu. Tylko ten wyraz jego twarzy, wtedy, na basenie...

To niejasne, a John nie cierpi niejasności.

Może powinien się wyprowadzić.

Zanim ma szansę zebrać rozbiegane myśli, drzwi do salonu otwierają się i oto Sherlock wystawia głowę, jakby zastanawiając się, co zabiera Johnowi tyle czasu. Po prawej stronie twarzy Sherlocka rozciąga się spore rozcięcie, barwiące jego kość policzkową na fioletowo i przybierające miejscami odcienie zieleni i żółci, ale poza tym detektyw wygląda jak zawsze. Dobrze. Wygląda dobrze.

- Ach, John. - Otwiera drzwi szerzej i ruchem dłoni zaprasza Johna do środka. - No dobrze.

Tak jakby nic się nie wydarzyło. Jakby widzieli się rano przy śniadaniu. John wciąga powietrze, a potem wypuszcza je wolno, gdy wchodzi do salonu. Każe sobie pamiętać, że Sherlock Holmes jest beznadziejny w kontaktach międzyludzkich. Ta myśl nie powstrzymuje go od zazgrzytania zębami, gdy siada na swoim fotelu, bo to dwie różne rzeczy: zerowe umiejętności interpersonalne i ignorowanie współlokatora przez ponad tydzień.

- Sherlock – zaczyna, nie wiedząc do końca, co powie, ale Sherlock unosi rękę, powstrzymując go i rzuca okiem na jego twarz.

- Jesteś zdenerwowany – mówi i zamiera. Po chwili jego twarz wygładza się. - Ach. Szpital.

John wzdycha. Przywykł do bycia otwartą książką, ale jeszcze trochę czasu zajmie mu przywyknięcie, że ktoś go czyta i analizuje w ciągu sekundy.

- Bardzo słusznie – mówi, wbijając w słowa ironiczną szpilę.

Sherlock ją ignoruje.

- Nie chadzam na wizyty do szpitali – zaznacza. No oczywiście, przecież wszystko kręci się wokół niego. - I chyba nie spodziewałeś się, że zostawię Moriarty'ego policji, prawda?

No cóż. Jest to w jakimś stopniu słuszne.

- Złapałeś go? - pyta John. Jest przekonany, że zna odpowiedź z worków pod oczami Sherlocka, z ziemistego odcienia jego skóry, ale ostatecznie często się myli.

- Jeszcze nie. - Sherlock macha ręką, jakby to nie miało znaczenia. Jakby myśl, że Moriarty uciekł, wcale nie doprowadzała go do szału. - Wróci.

- I przywita się, wysadzając w powietrze pół Londynu – mruczy John. - Albo mnie.

Sherlock gwałtownie wciąga powietrze.

- A propos. - Milczy przez chwilę i John spodziewa się niezręcznego momentu pod hasłem „Dzięki, że prawie umarłeś". To, co otrzymuje zamiast tego, zapiera mu dech w piersiach.

- Ta rzecz. To, co prawie zrobiłeś. - Sherlock wbija w niego wzrok. Blade oczy w jeszcze bledszej twarzy, rozcięcie na policzku. - Nie możesz tego znów zrobić.

John mruga ze zdumieniem.

- Dlaczego? - udaje mu się wykrztusić. Jego gardło jest tak suche, że jego głos przypomina papier ścierny.

- To mnie dekoncentruje. Nie mogę sobie pozwolić na dekoncentrację, John. - Sherlock wciąż na niego patrzy i John zaczyna dochodzić do wniosku, że coś ważnego z tej rozmowy mu umyka. Po twarzy Sherlocka przemyka frustracja. - Boże, zwyczajni ludzie i wasze malutkie... Chcę powiedzieć, że moja cierpliwość dla twoich instynktów autodestrukcyjnych się wyczerpała – wybucha.

John czuje, jak krew odpływa mu z twarzy. Nie rozmawiają o tym. Nigdy o tym nie rozmawiają.

- Nie wiem, o czym... - zaczyna słabo, ale Sherlock mu przerywa.

- Och, przestań. Szukałeś sposobów na samobójstwo od czasu, gdy byłeś na tyle duży, że wypuszczali cię z domu bez nadzoru. - Przechyla głowę. - To interesujące. Nie mogę znaleźć powodu. W twojej rodzinie nie było żadnych tragicznych śmierci, nic, co by tłumaczyło... - Urywa. - W każdym razie, to musi się skończyć. Żadnego rzucania się w ramiona śmierci, żadnego... - robi słaby gest ręką – mówienia mi, bym uciekał, podczas gdy ty... Koniec.

W którymś momencie tej rozmowy Johnowi opadła szczęka. Zamyka usta i przełyka ślinę.

- Dlaczego? - pyta słabo.

- Nie pozwalam ci – mówi Sherlock, jakby to nie podlegało dyskusji, jakby... jakby to było wystarczającym powodem. John, pozbawiony mowy, obserwuje, jak Sherlock przeciąga ręką po włosach i zmienia swoje loki w dziką plątaninę. - Nie możesz... Ja nie... - wzdycha. - Jesteś moim asystentem. Straciłem na ciebie zbyt dużo czasu, żebyś teraz rzucał się pod pierwszy lepszy autobus.

- Wcale nie o to ci chodzi – mówi John, a jego serce wali tak mocno, że ma pewność, iż mózg mu eksploduje od rezonansu. - Prawda?

- Nie – Sherlock uśmiecha się lekko. - Ale na razie to nam wystarczy.

John kiwa głową, bo nie ma pojęcia, co poza tym może zrobić.

- Dobrze – mówi. - Niech tak będzie.