Sherlock wchodzi po schodach do mieszkania na Baker Street powoli i metodycznie, tak jak przeprowadza swoje eksperymenty, tak jak bada miejsca zbrodni. Nieśpiesznie. Prawie ostrożnie. W ciszy. John wbiegł pierwszy, a Sherlock nie miał odwagi podążyć tuż za nim. Milcząco pozwolił mu na wściekłość, postanawiając dać mu też chwilę na ochłonięcie. Wcześniej John kazał mu się, do kurwy nędzy, przymknąć, dlatego Sherlock nie odważył się powiedzieć już żadnego słowa. Dłonie Johna były zaciśnięte w pięści, ale nawet pomimo to Sherlock mógł stwierdzić, że drżały.

Gdy Sherlock przekracza próg mieszkania, John stoi na środku salonu z opuszczoną głową, oddychając ciężko, na przemian ściskając dłonie w pięści i rozluźniając je. Sherlock zatrzymuje się tuż przy wyjściu, choć nie jest pewien, dlaczego to robi ani dlaczego nie może zrobić ani kroku dalej. Nie odzywa się.

— Więc masz, czego chciałeś! — John przerywa ciszę krzykiem, tak że Sherlock mimo woli drży. — Nie chciałeś, żebym do niej wracał, i znowu wyszło na twoje. Musisz być teraz tak kurewsko szczęśliwy.

— John — wydusza pomimo zakazu, ponieważ nie może tego słuchać.

— Znowu miałeś rację. Znowu miałeś cholerną rację! — John uderza dłonią w biurko. Sherlock wypuszcza drżący oddech, przymykając powieki na moment. — Cholerną rację — dodaje John gorzko po chwili. Sherlock otwiera oczy i przygryza dolną wargę.

Nie odważa się jednak spojrzeć Johnowi w oczy, gdy odpowiada:

— Przykro mi, John. — Nie potrafi też zdobyć się na nic powyżej szeptu.

John prycha ironicznie i Sherlock czuje na sobie jego wzrok.

— Tak, z całą pewnością — rzuca, wysyłając Sherlockowi ostatnie spojrzenie, zanim wyjdzie do swojej dawnej sypialni.

Sherlock stoi bez ruchu. Echo jego własnych słów odbija się w jego umyśle głośniej niż kiedykolwiek.

Wybrałeś ją wybrałeś ją wybrałeś ją wybrałeś ją wybrałeś ją.

Wie, że to jego wina. Błędną decyzję podjął świadomie już na samym początku. Mimo że miał wrażenie, że w jakiś nielogiczny sposób łamie swoje przyrzeczenie, nie był w stanie okłamywać Johna. Okazało się, że przysięgi złożone przed samym sobą były trwalsze niż te, które ślubował na weselu Johna. On jest temu winien. Nie chodzi już nawet o nienawiść, którą żywi do samego siebie; do niej zdążył się przyzwyczaić. Wypełniając jedną obietnicę, złamał drugą: zniszczył szczęście Johna. Powiedział mu prawdę o jego żonie. I chociaż pierwszą i jedyną osobą, która wchodziła w grę po Mary, jest Sherlock, chociaż John do niego wrócił i znów z nim zamieszkał, chociaż John całował wtedy, przez tę jedną noc, jego ciało i usta - to wciąż on jest winny. John chciał Mary, chciał życia z Mary, i miałby je, gdyby nie on. Czy w prawdzie leżała racja? Wie, że nie. A jednak z jakiegoś powodu nie potrafił kłamać.

Krótki powód to fakt, że John był w niebezpieczeństwie. Dopóki żył, Mary nie dałaby mu spokoju. Dopóki była Mary, wisiała nad nimi groźba Magnussena. Ludzie mszczący się na Mary z całą pewnością nie okazaliby litości jej mężowi, nawet gdyby ten był nieświadomy. Wszystko opiera się na powiązaniach. Prosty związek zależności.

Natomiast drugi, bardziej skomplikowany: pozwolił swoim zabezpieczeniom runąć. Jego ochrona nie działa wybiórczo. W pewnym momencie życia osiągnął stan, w którym było jedno lub drugie: pełna zapora lub dalsze cierpienie. Wtedy wybór był prosty. Nie widział najmniejszego powodu, dla którego miałby pozostawać ludzki; nie było nikogo, dla kogo ta gra byłaby warta wszystkiego, co się z nią wiązało. Potem pojawił się John i Sherlock po raz pierwszy od lat zaczął odczuwać wątpliwości; z początku łagodne, jak słaby puls wyczuwalny w żyłach, gdy przyciśnie się je palcem, z czasem coraz silniejsze i coraz trudniejsze do odparcia. Wszystko to gwałtownie przerwał Moriarty ze swoją grą i choć Sherlock nigdy tego nie przyzna na głos, przez moment był mu wdzięczny. Zniknięcie z Londynu oznaczało nie tylko ucieczkę od sławy; oznaczało również rozłąkę z powodem jego nawracających chwil zawahania. Miał nie widzieć Johna przez rok, może dłużej; przez tak długi czas wróci do normy, wróci do swojej małej nirwany. John miał na ten okres zniknąć z jego życia.

John nigdy nie zniknął. Jego umysł wciąż i wciąż przywoływał każdą odbytą rozmowę, powtarzał je w kółko jak modlitwę. Głos Johna w jego głowie zawsze był tak samo donośny i realny, nawet gdy zaczął słyszeć słowa, które nigdy nie padły. W Indiach śnił o nim każdej nocy. W Rosji, drżąc z zimna w jednym z hangarów mafii, widział go i miał wrażenie, że może go dotknąć. W Serbii mógłby przysiąc, że John stoi obok niego, szepcze mu do ucha słowa otuchy, prosząc, by się nie poddawał, by wytrzymał, by pamiętał, po co przez to wszystko przechodzi.

Wnioski były niepodważalne. Sherlock nie musiał nawet podejmować decyzji, by opuszczać swoje zapory ochronne, by odgonić biegające wokół niego psy myśliwskie; uświadomił sobie, że w przypadku Johna to nigdy nie była decyzja. Zaakceptował proces, który dobiegł już końca, i wrócił do Londynu z imieniem Johna na samym koniuszku języka. Mycroft oczywiście domyślił się wcześniej niż on sam, jednak Sherlocka to nie zaskoczyło. Tak jak nie zaskoczyła go informacja, że John nie mieszka już przy Baker Street.

Nie mógł jednak przewidzieć, że z nich dwóch to John postanowi ruszyć naprzód, że to John zostawi jego. Wszedł do restauracji i zobaczył siedzącą naprzeciwko Johna kobietę, a dedukcja, że są razem i ze sobą sypiają, była tak oczywista, że pojawiła się tylko gdzieś z tyłu jego umysłu i została szybko zagłuszona przez to, co uwolniła jego samoświadomość. Przez chwilę nie był w stanie nawet się poruszyć. Jedynie stał i patrzył, jak John uśmiecha się do niej tak jak - uświadomił sobie - kiedyś uśmiechał się do niego. Jego serce zaczęło bić szybciej i miał absurdalne wrażenie, jakby próbowało wyrwać się z klatki piersiowej, było w jego gardle, na języku, na dłoni, ale John oczywiście nie mógł tego zobaczyć. Wziął kilka głębszych oddechów, ułożył plan i ostatecznie nie dopuścił do zaręczyn. John oczywiście nie zauważył i nigdy nie zauważy w jego zachowaniu nic dziwniejszego niż zwykle, ale Sherlock już wtedy wiedział, że z punktu, w którym się znalazł, nie ma powrotu.

Jedyny moment, kiedy John zdaje się dostrzec, co się dzieje, to jego wesele. Z początku Sherlock wciąż próbował utrzymywać maskę beznamiętności - głównie przez obecność Mary - jednak wtedy, po informacji, że straci Johna kompletnie, że wkrótce John cały będzie należał do swojego nowego życia… przegrał sam ze sobą, nie mógł nic na to poradzić. John spotkał jego spojrzenie i w jego oczach Sherlock dostrzegł panikę. John szybko odwrócił wzrok, a Sherlock szybko wyszedł. Nie mógł pozwolić temu pójść dalej, nie w tamtej chwili.

Pozwolił temu pójść dalej. Po powrocie ze szpitala Sherlock zaoferował mu powrót na Baker Street i John przystał na jego propozycję bez chwili zastanowienia. John szybko przypomniał sobie rutynę ich wspólnego życia, a Sherlock uległ. Uległ, kiedy usta Johna odnalazły jego własne, uległ, gdy dłonie Johna rozpinały guziki jego koszuli, uległ, kiedy jego palce błądziły po jego ciele. Uległ, a następnego dnia obudził się w łóżku sam i chociaż to rozerwało jego serce na strzępy, nie mógł odejść. Próbował zmieścić się do pudła normalności, ale nie był w stanie, nigdy nie był w stanie. Mógłby wyjść z siebie, być wolny, ale czy wtedy na pewno wciąż byłby sobą?

Nic się nie zmienia jeszcze przez kilka tygodni. W Święta zabija Magnussena i choć wtedy John zdaje się wreszcie rozumieć, podczas ich, jak wtedy sądzili, ostatniej rozmowy, znów jest sobą, znów jest niewinnym, niczego nieświadomym Johnem. Sherlock zauważa to i rezygnuje ze swojego wielkiego planu. To bez sensu, wie, że to bez sensu. Nie mógłby zrzucić odpowiedzialności za to na Johna, ponieważ John niczym nie zawinił. John szukał towarzystwa i szukał niebezpieczeństwa, a Sherlock okazał się ucieleśnieniem wszystkich tych pragnień, o których John desperacko pragnąłby zapomnieć, które pragnąłby zagłuszyć, a najlepiej - zupełnie wymazać ze swojego umysłu. John świadomie zawsze wybrałby wszystko to, czym Sherlock nie jest: stabilność, uczuciowość, otwartość - ale podświadomie podążyłby za nim. Sherlock nie wie, czy John tego - jego - chce; podejrzewa, że nie powinno to mieć znaczenia. W ostatecznym rozrachunku John przy nim zostanie, bez względu na chęć lub jej brak, i czy nie na tym mu zależy?

Chodzi o tę lekkość samotności. O to, że po tej jedynej wspólnie spędzonej nocy obudził się sam, o to, że Mycroft jak zawsze miał rację.

W gruncie rzeczy, powinna być ona bez znaczenia. W końcu po tej nocy John wrócił do Mary, a Sherlock zastrzelił człowieka. W końcu rozstaliby się z „za wszystko, co nas spotkało", a cała ich ostatnia rozmowa byłaby jednym zlepkiem kłamstw. Sherlock czułby ciężar prawdy pod językiem jak hostię, i jak hostia słowa szybko rozpuściłyby się w tym, co ostatecznie powiedział. Od wygnania ocalił go naśladowca Moriarty'ego, od utraty Johna - Janine. Janine okazała się być siostrą Moriarty'ego, prawdziwego Moriarty'ego, nie naśladowcy.

Janine powiedziała mu, że Mary współpracowała z Moriartym przez ponad pięć lat.

To ta informacja przebrała miarkę. John wyprowadził się i odjął umowę na segment, a Mycroft wyszukał dla Mary i ich córki, Lisy, bezpieczne miejsce, w którym mogłyby zacząć od nowa, bez groźby zemsty ze strony rodzin ofiar Mary. John musiał pożegnać się z córką. Mycroft obiecał, że będzie mu przesyłał na bieżąco informacje i zdjęcia, ale John nigdy już Lisy nie zobaczy.

Sherlock tylko jedną rzecz przed nim zataił, choć podejrzewa, że John jako lekarz zdążył domyślić się sam. Sam odkrył to chwilę po tym, jak Janine opowiedziała mu o swojej przeszłości, o tym, jak poznała Mary i o tym, ile dla niej znaczył David. Potem, widząc małą Lisę, Sherlock nie mógł nie zauważyć podobieństwa.

Tylko spojrzał na Mary. Twarz kobiety była opanowana i nie zdradzała żadnych emocji, ale po tym, jak spuściła wzrok, Sherlock wywnioskował, że kolejny raz miał rację; że Lisa nie jest córką Johna. Do dziś nie ma jednak pojęcia, dlaczego ta prawda nie przeszła mu przez usta. Podejrzewa, że to i tak nic by w miłości Johna do dziewczynki nie zmieniło, a, jak mówił Mycroft, lepiej nie dolewać oliwy do ognia. Jak on wolał to mówić: nie chciał złamać Johna kompletnie. Nie powiedział mu.

Sherlock sięga po futerał i wyciąga skrzypce, mocno zaciskając dłoń na rękojeści. Przez pewien czas zwyczajnie stoi, pozwalając swojemu umysłowi zwolnić, przystosować się do nowych warunków. Nie jest pewien, ale może dlatego nie słyszy kroków Johna za sobą, może dlatego o jego obecności zdaje sobie sprawę dopiero, gdy czuje przy sobie ciepło jego ciała, jego zapach.

Tym razem John nie jest delikatny. Chwyta jego ramię mocno i obraca go, natychmiast zanurzając się w jego ustach, przyciągając go za kołnierz koszuli bliżej do siebie. Sherlock ślepo kładzie skrzypce na biurku i ujmuje twarz Johna obiema dłońmi. John szybko przejmuje kontrolę nad pocałunkiem i Sherlock mu się poddaje, znów mu się poddaje. John prawie rozrywa guziki jego koszuli rozpinając je i nie zatrzymuje się na jego torsie, tylko raz przebiegając po nim dłońmi; rozpina pasek jego spodni i rozporek i zaciska dłoń na jego twardym już penisie. Sherlock jęczy w jego usta, a John nie przestaje go dotykać, owijając palce wokół jego członka, przesuwając nimi w górę i w dół. Sherlock odrywa się od Johna, odchylając głowę i oddychając ciężko. John szybko jednak odnajduje jego usta z powrotem, nie przestając mu obciągać, tak że przez ciało Sherlocka zdają się przebiegać impulsy elektryczne, coraz silniejsze z każdym kolejnym ruchem. Bezmyślnie rozpina spodnie Johna i sięga po jego członek, i wkrótce obie ich dłonie przyśpieszają, i John szepcze wprost do jego ucha:

— Pewnie jesteś teraz kurewsko szczęśliwy, co? Jej już nie ma, więc jestem cały twój.

Sherlock ma wrażenie, że to jest brudne i niewłaściwe, że to nie powinno tak wyglądać, ale upadł już za głęboko, by móc się podnieść, a John nie chce mu pomóc. Spada coraz niżej, aż wreszcie obaj z Johnem uderzają o dno i dochodzą z krzykiem na ustach, z imieniem wypowiadanym jak modlitwa.

John dochodzi do siebie pierwszy, sięga do biurka po chusteczkę i wyciera ich obu. Sherlock wciąż oddycha ciężko, dłonią trzymając się krawędzi stołu, bo musi się czegoś trzymać, a nie jest pewien, czy ma prawo dotknąć Johna. John zamyka się, Sherlock widzi, jak z powrotem się zamyka. Odsuwa się, lecz nie spuszcza z mężczyzny wzroku.

— Masz, co chciałeś. — Głos Johna jest ledwo dosłyszalny przez dźwięk ich wspólnych przyspieszonych jeszcze oddechów.

Sherlock nie może dłużej patrzeć mu w oczy i choć później będzie się za to nienawidził, spuszcza wzrok. John wciąga z powrotem spodnie i zapina rozporek. Sherlock nie odważa się ruszyć.

Nie jest pewien, czego się spodziewał, a właściwie: dlaczego spodziewał się czegokolwiek.

Bardziej skomplikowana wersja odpowiedzi na to pytanie jest taka, że podstawowym czynnikiem determinującym ich relację jest fakt, że on zawsze będzie Johna pragnął i potrzebował bardziej, niż John kiedykolwiek będzie chciał jego. W tym przypadku rozkład sił jest nierówny i to Sherlock jest tym słabszym; nie próbuje się oszukiwać, że jest inaczej. Nie chodzi nawet o chęć. John zwyczajnie nie wie, czym jest nałóg, ludzka żądza. John jest prosty i zwyczajny, nie rządzą nim namiętności ani używki, ponieważ nie pozwolił niczemu ani nikomu sięgnąć tak daleko. Sherlock jest nałogowcem, był nim od zawsze. Jeden nałóg zamienia w drugi. Dla niego nigdy nie będzie ucieczki. John nie musi uciekać. Sherlock nie umie.

Prosta wersja prawdy natomiast...

— Sherlock, ja... Ja tego nie potrzebuję.

Sherlock kiwa głową. Nie ryzykuje odzywaniem się, zbyt obawiając się, że jego głos się złamie.

— Nie myśl, że teraz tak... Że czegoś od ciebie wymagam.

— Nie myślałem — odpowiada natychmiast to, co John chce usłyszeć.

— Dobrze — mówi jeszcze, a potem zapada pomiędzy nimi cisza. Sherlock praktycznie czuje, jak się rozciąga, jak wkrada się między nich. — To... Dobranoc.

— Dobranoc — powtarza głucho.

John wychodzi do swojej sypialni bez słowa.

Sherlock zdusza kolejną falę nienawiści do samego siebie w zarodku.


Sherlock nie wie, czy John tej nocy śpi tak, jakby nic się nie stało, czy może leży w łóżku bezsennie, tak jak on. Nie śmie stanąć w drzwiach jego sypialni, nie dziś, nie tym razem. Może to sobie tylko wyobrazić. Może wyobrazić sobie Johna, Johna leżącego na plecach, Johna śpiącego z ręką pod poduszką. Nie wie, jaka jest prawda.

Nie ma prawa wiedzieć.

To jest właśnie różnica między nim a Mary: Sherlock nigdy nie zdobędzie prawa, by mieć Johna całego, tak jak miała go ona. Sherlock będzie mógł spędzić z Johnem resztę życia, ale nigdy nie dostanie go w pełni. Czy czuje się przez to poszkodowany? W żadnym wypadku. Czy gdyby mógł, zamieniłby nawet tak ubogą wersję rzeczywistości na jakąkolwiek inną, w której on i John nigdy się nie spotykają? Nie, nie, nawet gdyby był w stanie to zrobić - nie chciałby. Woli każdego dnia umierać po trochu w tej wersji wszechświata od szczęścia w każdej innej. Podejrzewa, że Mycroft nazwałby go głupcem, choć wie, że z bratem łączy go, poza więzami krwi, wiara w przeznaczenie. Tyle że według Mycrofta wszechświat to chłodno wykalkulowana seria zdarzeń, mniej lub bardziej prawdopodobnych, ale wciąż rzeczywistych - takich, które faktycznie miały miejsce. Sherlock w swoim umyśle widzi jeszcze wszystkie te wydarzenia, które mogły być.

Wie, że on i John mogli być.

Mycroft nazwałby go głupcem. Powiedziałby, żeby przestał żyć snami (mimo że nie zna jego snów), a potem najprawdopodobniej ponownie zapytałby, jak bardzo samotny musi być. Sherlock znowu by nie odpowiedział, choć zdążył już poznać odpowiedź na to pytanie. Mycroft najprawdopodobniej dowie się o tym, co zaszło między nim a Johnem dziś, ale nie chce, by wiedział o wcześniejszej zdradzie Johna, choć przecież nie powinno mieć to dla niego znaczenia. Nie zastanawia się nad tą kwestią dłużej.

Kładzie się w łóżku, wyobrażając sobie śpiącego spokojnie Johna.


John tej nocy prawie nie śpi. Zastanawia się nad tym, co powiedział Sherlockowi, i może nawet - w normalnych okolicznościach - żałowałby wszystkich słów, które dziś padły, tyle że w ich sytuacji to bez znaczenia. Sherlock jest, jaki jest, John nie oszukuje się, że kiedykolwiek się zmieni, nawet na to nie liczy. Błędem była pierwsza wspólna noc, myśli, teraz tylko idę za ciosem. Wiedział, że nie powinien był dopuścić do tego, co pomiędzy nimi zaszło, gdy jeszcze był mężem Mary, ale w tej chwili ta noc również traciła znaczenie. Sherlock już na ich pierwszej wspólnej kolacji powiedział mu, że nie interesują go związki, i potem te słowa tylko udowadniał. On taki nie jest — dźwięczą mu w głowie jego własne słowa. Nie czuje w taki sposób. Mycroft popatrzył wtedy na niego zupełnie nieprzekonany, lecz John podejrzewa, że starszy Holmes po prostu nie miał okazji poznać Sherlocka tak dokładnie jak on. Mycroft zwyczajnie wielu rzeczy nie wie.

John nie jest przekonany, czy on sam wie.

Może mieć jedynie pewność, że Sherlock go pożąda, przynajmniej fizycznie. Nawet jeśli nigdy nic z tego nie wyniknie… cóż. Wciąż będzie miał parę wspomnień, którymi będzie mógł się cieszyć, jeśli kiedyś zostanie sam. A może nawet uda im się to ciągnąć w ten sposób. Może John przekona własne serce, że relacja z Sherlockiem, jakkolwiek pokręcona, jest tym, czego potrzebuje, tym, czego tak naprawdę chce. Nie wie, czy Sherlock tego potrzebuje. Podejrzewa, że dla mężczyzny to bez różnicy. John może być, może go nie być, Sherlock i tak ma swój własny świat, do którego nikogo nie wpuszcza, i to się nie zmieni.

John przekręca się na bok, desperacko próbując nie przypominać sobie, jak to było czuć ramię Sherlocka obejmujące go w talii.