MAŁE JEST PIĘKNE

Rozdział pierwszy

Draco Malfoy nie prenumerował „Żonglera". A jeśli nawet zostałby przyłapany na jego kupowaniu — co czynił regularnie, dbając o to, by nabywać tygodnik zawsze w innym miejscu według pozornie przypadkowego wzoru, który przejrzeć mógłby jedynie jakiś naprawdę wyjątkowy maniak — uśmiechnąłby się uprzejmie i powiedział, że robi to tylko dla dowcipów, krzyżówki albo karykatury.
To ostatnie nie do końca było kłamstwem. Pomimo lansowanego w ministerstwie poglądu, że „Żongler" rozpowszechnia głównie bzdury, zaskakująco sprawne rządy Luny Lovegood jako redaktor naczelnej zamieniły pismo nie tylko w kompendium wiedzy z zakresu zoologii paranormalnej, ale i źródło trafnych komentarzy politycznych. Trend ten nigdzie nie był równie widoczny co w kolumnie redakcyjnej, gdzie co tydzień pojawiała się spora karykatura autorstwa niejakiego Łapy.
Draco dobrze pamiętał pierwszą z nich, którą ukradkiem podsunął mu pod nos kolega podczas obiadu w ministerialnej stołówce. Wojna skończyła się na tyle dawno, że mniej ważnym wśród przegranych — właśnie takim jak on, co Draco odnotował nie tyle z goryczą, co ze wstydem — niechętnie pozwolono wrócić na łono społeczeństwa.
Niektórzy, nie mogący liczyć na wybaczenie, bezpodstawnie próbowali wyłudzić ułaskawienie. Inni, nieuleczalni fanatycy, argumentowali, że nie ma powodów, by szukać rozgrzeszenia, ponieważ ich zbrodnie wyolbrzymiono ponad wszelką miarę. Draco pamiętał, jak cisnął wtedy numerem „Proroka" przez całe swoje miniaturowe biuro, zdegustowany aż do obrzydzenia notką od redakcji sugerującą, jakoby Dolores Umbridge była niewinną urzędniczką, którą niesprawiedliwie skrzywdzono odmową powrotu na przynależne jej stanowisko.
Dwa dni później kolega, Smythe, położył przed nim, na rozlatującym się sosnowym stoliku w stołówce, karykaturę Łapy, ukrytą przed wzrokiem ciekawskich pod listą specyfikacyjną sałat liściastych. Draco ostrożnie uniósł dokumentację, żeby zerknąć na czasopismo pod spodem, gdzie, naszkicowana piękną tuszową kreską, widniała Dolores Umbridge. Za nią, w tle, stała rzesza przypominających duchy postaci, oskarżających swym smutkiem i zagubieniem. Ilustrację komentował krótki cytat z notki redakcyjnej „Proroka": Wyrok na Dolores Umbridge powinny wydać wyłącznie jej szeroko udokumentowane przypadki.
To powalało na kolana.
Trzy dni później członkowie rodzin tych czarownic i czarodziejów, którzy zginęli na skutek działalności Komisji Rejestracji Mugolaków lub też przeżyli, ale nigdy nie pozbyli się traumy, podjęli własną inicjatywę przeciwko Umbridge. W jej wyniku różowa Dolores nareszcie popadła w ostateczną niełaskę.
Sprzedaż „Proroka" spadła o dziesięć procent. „Żongler" odnotował co najmniej jeden procent wzrostu.
Teraz tygodnik Luny Lovegood rozjaśniał Draconowi środy, co samo w sobie było warte spaceru przed śniadaniem. Postawiwszy przed sobą talerz z posmarowanymi masłem tostami i kubek pełen herbaty, przeglądał środkowe strony „Żonglera", przebiegał wzrokiem po nagłówkach typu „Buchorożce w Walii!", by w końcu dotrzeć do karykatury i nacieszyć oczy jej widokiem. Tym razem bohaterem rysunku był minister Shacklebolt, mocno zestresowany, choć dystyngowany i nobliwy jak zawsze. Jego biurko uginało się pod stosami wciąż napływających papierów, ale twarz nosiła wyraz spokoju i nadnaturalnej cierpliwości. Napis pod spodem głosił: Są dni, kiedy Kingsley prawie tęskni za wojną.
Draco uśmiechnął się pod nosem. Dobrze wiedział, co to za uczucie. Tak się składało, że był współodpowiedzialny za pojawiające się coraz częściej ciemne sińce pod oczami ministra. Jego ostatni raport — całe sto dwanaście stron — zawierał drobiazgowe wyszczególnienie idealnych średnic i rozmiarów wszelkich gatunków sałat, od głowiastych po drobnolistne. Shacklebolt musiał go przeczytać, świadczyły o tym trzy czerwone kółeczka, którymi zaznaczył błędy ortograficzne.
Draco złożył gazetę i z chrzęstem wstawił do zlewu naczynia, którymi zajmie się później dochodzący, wynajęty w agencji, skrzat domowy. Następnie zerknął z góry na swój tors, czy nie ma na nim żadnych okruchów, narzucił ministerialną szatę na garnitur, pochwycił torbę i ruszył do pracy.

Nie było żadnym zaskoczeniem, że to właśnie Smythe zaanonsował zbliżające się nieszczęście. Tuż przed obiadem wśliznął się do biura Dracona i zamknął za sobą drzwi. Pod napiętą skórą jego policzków drżały mięśnie zaciśniętych szczęk.
— Przepadliśmy. Już po nas — oświadczył.
Draco dziwnie lubił swojego śniadoskórego, zawsze przytłoczonego obowiązkami kolegę. Zaproponował mu więc, żeby usiadł i wyjaśnił, co tym razem jest przyczyną rychłej katastrofy. Praca w Departamencie Standaryzacji Wymiarów Czarodziejskich Produktów Warzywnych gwarantowała cyklicznie powracające końce świata, ponieważ wszystko, począwszy od suszy, przez gradobicie i próchnienie aż po mszyce, mogło zniszczyć plony lub sprawić, że nie spełniały one wyraźnie określonych standardów Czarodziejskiej Unii Europejskiej.
— Chodzi o fioletową cukinię — wytłumaczył Smythe, wyciągając z kieszeni dwa sfatygowane, niezbyt okazałe egzemplarze.
Draco spojrzał na zaprezentowane warzywa. A potem spojrzał jeszcze raz.
— Wyglądają, jakby były trochę…
— …anorektyczne? — podsunął Smythe. — Szczuplutkie? Wychudzone? Skóra i kości?
— Jesteś pewien, że to nie miniaturki?
— Stuprocentowo.
— Skąd wiesz?
— Pomijając całą masę różnic fizycznych, jedna z nich pochodzi z dyniowatych, a druga z psiankowatych.
Draco popatrzył na niego przeciągle. Smythe zrobił sztucznie niewinną minę — a przynajmniej Draco uznał, że nie była autentyczna.
— No dobrze — powiedział. — Dopuść je więc jako dodatki do sałatek delikatesowych. Nikt się nie zorientuje, że coś się nie zgadza, gdy będą posiekane.
— Hmm — odparł Smythe zagadkowo.
— Hmm, co?
— Hmm, wygląda na to, że coś się komuś pomieszało i dopuszczono je już do sprzedaży ogólnej.
Draco spojrzał na jedną z cukinii.
— To niemożliwe. Ta tutaj ma przekrój dwadzieścia pięć milimetrów. Minimum to trzydzieści.
— Dwadzieścia cztery przecinek pięć — skorygował Smythe. — Tak, to był błąd. Prawdę mówiąc, mój. Myślałem, że jestem na trzeciej stronie formularza, ale okazało się, że to był jakiś zupełnie inny blankiet, który sam nie wiem jak znalazł się na mojej podkładce.
— Może się przytrafić najlepszemu — uspokoił go Draco. — Głowa do góry, wycofamy je z rynku albo wymyślimy jakąś historię. O, co powiesz na to: narzucony w skandaliczny sposób system metryczny wypiera starą, dobrą brytyjską tradycję miar i wag, niech szlag trafi Francuzów! Zwalimy winę na instrumenty pomiarowe. Przecież świat się nie zawali z powodu cukinii! Nawet jeśli rozczaruje ona dobrą czarodziejską gospodynię z jakiejś walijskiej pipidówy.
— Która natychmiast poskarży się mężowi — wtrącił Smythe podstępnie.
Draco zrezygnował z uniesienia brwi.
— Co potencjalnie mogłoby oznaczać kłopoty — odparł idealnie spokojnym tonem.
— Choć z drugiej strony możliwe, że mąż będzie raczej zadowolony, skoro, no wiesz, nasze niewymiarowe cukinie mają tylko po dziesięć centymetrów długości — powiedział Smythe w zamyśleniu.
— Jak miło, że traktujecie to wszystko tak beztrosko — odezwał się nagle głos od strony uchylonych już jakiś czas temu drzwi. Oparta o ich framugę stała znajoma postać w czerwonych aurorskich szatach. Jej mina daleko odbiegała od życzliwości.
— Potter — powiedział Draco. No jasne, że to on.
Potter zignorował powitanie. Wolał ciągnąć swoją tyradę.
— Niestety, dziś rano Aleję Pokątną odwiedziła europejska minister z wydziału standardów. Towarzyszył jej mąż. Namówił ją na szybkie zakupy, ponieważ planował ugotować jej coś na obiad w mieszkaniu, które oddano do ich dyspozycji na czas wizyty. Dobrze wiem, Malfoy, że jesteś wystarczająco bystry, żeby domyślić się, do czego zmierzam.
— Zmierzasz w stronę błędnych etykietek — odpowiedział Draco natychmiast. — Cukinie powinny być oznakowane jako miniaturki dla smakoszy, trzynaście sykli za kilogram. Zamiast tego, na skutek błędu drukarskiego, wypuszczono je na rynek w cenie sześciu sykli. Spora korzyść dla konsumenta.
— Minister stwierdziła, że były za duże jak na miniaturki.
Szczęka Smythe'a drgnęła, jakby chciał zaprotestować, ale trema, jaką od lat czuł w stosunku do młodego szefa Biura Aurorów, skutecznie zasznurowała mu usta. Draco postanowił przemówić za niego.
— Mamy środek sezonu. Cukinie osiągają akurat właściwą im długość, zanim zaczną dojrzewać, grubiejąc. Dobrze znany fakt.
Potter zacisnął wargi. Ich kąciki wygięły się lekko do góry i przez sekundę Draco miał nadzieję, że w tym człowieku tli się jakaś iskierka humoru, niestety brutalna rzeczywistość zaraz sprowadziła go z powrotem na ziemię. Najwyraźniej była to tylko pierwsza oznaka gniewu.
— Słuchaj — powiedział Potter beznamiętnie. — Z radością bym ci uwierzył, ale unijna minister zdążyła dojść do wniosku, że to kolejny przykład brytyjskiej upartej nieustępliwości.
Smythe odzyskał wreszcie głos.
— To chyba mały pleonazm.
Jego wtrącenie nie poprawiło sytuacji. Potter puścił je mimo uszu.
— Pani minister domaga się wszczęcia postępowania wyjaśniającego — powiedział ze znużeniem. — Nie mam ani czasu, ani cierpliwości na takie rzeczy. Ty odpowiadasz za dział zatwierdzeń, Malfoy, więc powiedz mi po prostu, który z twoich ludzi narobił bałaganu, a my zawiesimy go w obowiązkach na parę tygodni, dopóki ona stąd nie wyjedzie, dobra? Dorzucę nawet kilka galeonów do zbiórki na pokrycie różnicy w pensji.
Draco popatrzył na Smythe'a. Smythe wzruszył ramionami i ledwo dostrzegalnie skinął głową. W końcu zaproponowane wyjście było całkiem proste. Wyglądało na jedyną rozsądną rzecz, jaką można było zrobić.
Draco zdecydował się na zupełnie inny krok.
— Chętnie podziękuję pani minister za to, że nie rzuca oszczerstw na tradycje agrokulturalne Wielkiej Brytanii. Jeżeli zechce poszerzyć swoje wąskie horyzonty o bogaty wybór brytyjskich roślin uprawnych, jej doświadczenia kulinarne z pewnością na tym skorzystają.
Potter odpowiedział mu zdumionym wyrazem twarzy.
— Malfoy, ona jest Włoszką. Czy to nie jej rodacy wyhodowali cukinię?
Draco lekceważąco machnął ręką.
Zucchino: często przerośnięte, napompowane wodą warzywne straszydło, śródziemnomorska dynia, niemogąca się równać z naszymi wybornymi, filigranowymi miniaturkami.
I wtedy stał się cud. Potter się uśmiechnął. Szybko odwrócił głowę, żeby ukryć ów fakt, niemniej niewątpliwie się uśmiechnął.
Draco zwietrzył możliwość małego zwycięstwa. Nie pomylił się.
— Mówisz, że był to błąd w etykietkach? Na korzyść konsumenta? — zapytał Potter z ponownie neutralną miną.
Draco wykorzystał szansę.
— Tak. Na niemałą korzyść konsumenta.
Potter westchnął.
— Wiem, że tego pożałuję, ale zobaczę, co da się zrobić.
— Dziękuję, aurorze Potter. Widzę, że twoja reputacja jako obrońcy dobra publicznego nie jest przesadzona.
— Nie każ mi żałować, że chcę ci pomóc, Malfoy — odparł Potter zmęczonym głosem.
Draco był zaskoczony. Potter i zmęczenie? Nigdy nie myślał o nim w takim kontekście. Kompletnie zbity z tropu, powiedział bez zastanowienia:
— Naprawdę doceniam twoje chęci. Nasz dział traktuje się jak chłopców do bicia, a nikomu nie przychodzi nawet do głowy, że prawdziwy problem to nie my, a kilometrowe regulacje prawne dotyczące owoców i warzyw.
— Rozumiem i serdecznie współczuję — odpowiedział Potter. Sekundę później jego mózg zarejestrował, co właśnie wymówiły usta i natychmiast nakazał im uciąć temat. — Porozmawiamy jeszcze o sprawie. A w międzyczasie postaraj się to naprawić.
Mózg Dracona również zdążył powrócić do normalnej pracy.
— Czemu przyszedłeś tu osobiście, żeby nas opieprzyć? Dlaczego sekretarz nie wysłał nam oficjalnego upomnienia?
— A jak ci się wydaje?
— Och, do diabła… To ma być demonstracja o politycznym wydźwięku, prawda? Nie ufamy całemu ich działowi, naślijmy na nich aurorów.
Na twarzy Pottera pojawił się wyraz mogący uchodzić za współczucie.
— Z zadowoleniem stwierdzam, że nie złamano tu żadnego prawa. Obawiam się jednak, że reszta politycznego wydźwięku zależy od was samych. — Odwrócił się do wyjścia, ale w ostatniej chwili zmienił zdanie. — Jeszcze jedna rzecz. Kiedy włoska minister przyszła dziś do mojego biura, był z nią jakiś lizus z „Proroka".
— Dzięki za ostrzeżenie.
— No cóż. Nawet ty nie zasłużyłeś sobie na „Proroka".
Smythe miał na tyle opanowania, by odczekać, aż umilknie echo stukotu Potterowych butów na korytarzu.
— To był Harry Potter!
— Owszem — zgodził się Draco.
— Myślałem, że on cię nie cierpi!
Draco rzucił mu ostre spojrzenie.
— Gdzie usłyszałeś coś podobnego?
— To jeden z głównych tematów w Niemal autoryzowanej biografii Harry'ego Pottera. Poza tym większa część Harry'ego w Hogwarcie opowiada o tym, jak się nienawidziliście w szkole. Z drugiej strony, w specjalnym wydaniu „Tęczowego Czarodzieja" z okazji dwudziestych piątych urodzin Harry'ego Pottera w zeszłym roku zasugerowano, że cały wasz konflikt to nic innego jak skomplikowany przypadek tłumionego pożądania homoerotycznego.
— Dziwny z ciebie człowiek, Smythe — odezwał się Draco po dłuższej chwili przerażonego osłupienia. — A teraz idź i przynieś mi filiżankę herbaty za uratowanie ci tyłka, podczas gdy sam zajmę się powstrzymywaniem sekretarza przed zabiciem nas obu, a panią minister z Unii przed zebraniem kilku wymownych dowodów przeciwko naszemu rządowi.
— Pół łyżeczki cukru i cytryna?
— I ciasteczko.
Po południu, kiedy Draco wrócił do domu, taras był czysty i wysprzątany, ubrania wraz z bielizną wyprane i wyprasowane, a na stole w kuchni piętrzyły się schludne stosiki luźnych papierów oraz drobnych. Obok leżał rachunek z agencji Skrzat Dla Każdego z adnotacją, że od dziś Draco może cieszyć się zniżką dla stałych klientów.
Draco odliczył odpowiednią ilość monet i ułożył je na fakturze, po czym pisemnie potwierdził przyjęcie oferty i wyraził akceptację standardu i zakresu usług. W Londynie zamierzał pozostać co najmniej przez kilka najbliższych lat, a że nie wyglądało na to, by matka mogła odstąpić mu jakiegoś skrzata, było to najlepszą opcją.
Nie łudził się, że reszta jego korespondencji na dzisiejsze popołudnie będzie równie łatwa i przyjemna: dwa listy do „Proroka", jedno pismo do dworu Malfoyów i jedno do sekretarza, które przy odrobinie szczęścia nie dotrze do duchowego azylu adresata (czytaj: domu jego kochanki) przed jutrzejszym porankiem.
Na razie Draco mógł tylko czekać. Ponownie otworzył „Żonglera" i spojrzał na podobiznę miniaturowego, wymęczonego Kingsleya.
— Przepraszam z góry — mruknął pod nosem.

Następnego dnia sporo kosztowało Dracona kupienie porannego numeru „Proroka". Przekonał samego siebie, że zmuszała go do tego sytuacja. I rzeczywiście, na stronie czwartej unijna minister wyrażała swoje oburzenie, że standardy dotyczące warzyw są tak lekceważone w kraju, co do którego Europa zaczęła już żywić przekonanie, iż zdołał wreszcie dogonić resztę nowoczesnego czarodziejskiego świata.
Zacytowano też fragment jego własnego listu, a dokładnie przeprosiny za błędne oznakowanie towaru plus podkreślenie faktu, że na pomyłce tej w znaczącym stopniu skorzystał konsument. Przecież miniaturki warzyw to hit sezonu!
Artykuł był solidnym przykładem dziennikarskiego obiektywizmu, ale, co najlepsze, zajmował tylko cztery kolumny o długości ośmiu centymetrów, z których jedną oddano pod zdjęcie. Widniała na nim pani minister wraz z niewymiarową cukinią. Jakiś dowcipny redaktor zamieścił nawet odpowiedni podpis: „Niedożywiona cukinia stanęła kością w europejskim gardle".
Jeszcze lepszy okazał się raport ze strony trzeciej. Z entuzjazmem relacjonowano w nim wczorajsze oświadczenie Narcyzy Malfoy, która zamierzała urządzić we dworze bal dobroczynny, połączony z aukcją na cel pilnie potrzebnego oddziału dziecięcego w Świętym Mungu. Wciąż atrakcyjna i bogata wdowa, dzielnie zarządzająca posiadłością po przedwczesnej śmierci męża, pragnęła przyczynić się do powodzenia tego ważnego projektu.
Draco nie miał pojęcia, co matka podała dziennikarzowi do picia, podejrzewał jednak, że poczęstunek okrasiło coś rzeczywiście drogiego, ponieważ całe cztery akapity artykułu poświęcono wyszczególnieniu przekąsek, które miały być zaserwowane na balu, łącznie ze wzmianką: Pojawią się również wyśmienite miniaturowe cukinie, o grubości zaledwie palca, zaaranżowane we własnych kwiatach. Nie wiadomo jeszcze, czy będą nadziewane, czy smażone w cieniutkim cieście, ale jedno jest pewne: będą pochodzić z upraw lokalnych.
Draco wiedział, że zapłaci za to w najbliższy weekend. Matka na pewno zaciągnie go na wizytę do jakiejś nudnej przyjaciółki, żeby ożywił konwersację. A może zakończy się tylko na przemieszczaniu krzewów różanych w dworskim ogrodzie w bardziej estetyczne konstelacje.
Ani śladu sowy od sekretarza, co pozwalało żywić nadzieję, że jego „duchowy azyl" potrwa jednak dłużej. Przełożony Dracona zazwyczaj był dobroduszny, ale jak na człowieka, który w ogóle nie pracuje, wykazywał irytującą tendencję do żądania sprawozdań i zwoływania niekończących się spotkań. Draco pojął już dobrych parę lat temu, że ranga stanowiska w ministerstwie w wielu przypadkach miała się odwrotnie proporcjonalnie do nakładu oraz jakości pracy.
Zabrakło również jakiejkolwiek wzmianki, że europejska minister zwróciła się ze swoimi zastrzeżeniami do aurorów. Draco zastanawiał się, ile było w tym zasługi Pottera. Miał on opinię osoby sprawiedliwej i niepodatnej na korupcję, co tym razem mogło obrócić się na korzyść Dracona.
Przegląd porannej prasy sprawił, że Draco zjawił się w pracy w nadzwyczaj dobrym nastroju. Niestety, ten stracił wiele ze swej mocy, kiedy przed drzwiami swojego pokoju Draco dostrzegł czekającego Smythe'a.
— Co jest? — zapytał, ubiegając przydługie przeprosiny, którymi Smythe poprzedzał zwykle litanię swoich porannych problemów. — Wiadomość od pani minister z Unii?
— Tak, masz spotkanie o drugiej, ale w zasadzie chodzi o „Proroka". Obawiam się, że będzie z tego lekka sensacja.
— Przecież numer wyszedł dopiero trzy godziny temu.
Smythe wyglądał na udręczonego.
— Listy zaczęły przychodzić kwadrans później.
— A co ty robiłeś w biurze o szóstej piętnaście? Czekaj, nic nie mów, jestem pewien, że twoja odpowiedź tylko by mnie zdenerwowała. Dobra, więc co: probrytyjska niezależność czy przerażenie naszą antyeuropejską perfidią?
— No, probrytyjskość, miałeś jeszcze jakieś wątpliwości? Ale nie to stanowi problem.
— Oświeć mnie.
— Zasypano nas po uszy zamówieniami na miniaturowe cukinie — oświadczył Smythe.
Draco westchnął.
— Dobry uczynek zasługuje na karę.
— Podejdźmy do tego pozytywnie — powiedział Smythe z radosnym spojrzeniem zza swoich dwuogniskowych okularów. — Jestem już na osiemdziesiątej czwartej stronie nowiutkiej specyfikacji określającej cechy warzywa miniaturowego wraz z odróżnieniem od zaledwie niewyrośniętego. Jak uważasz, czy powinienem uwzględnić mikrozioła?
— Mikro co? — Draco zaprosił Smythe'a do pokoju, przekonany, że zapowiada się długie przedpołudnie.
Nie pomylił się. Zanim zdążyli ze Smythe'em zrobić sobie po kubku herbaty, do środka zajrzał asystent Dracona z informacją, że o dziesiątej przybędzie z wizytą senior oddelegowany przez Czarodziejski Związek Farmerów. Co więcej, Bruce Pickett, jak nazywał się delegat, nie był ani zadowolony, ani pod wrażeniem i nie zamierzał okazywać wyrozumiałości.
Draco wysłał asystenta po więcej ciastek i mleka. Tego ranka można było spodziewać się wzmożonej konsumpcji herbaty.
Bruce Pickett, choć bojownik o dobro czarodziejskiej klasy robotniczej z krwi i kości, okazał się dość przyjemnym człowiekiem. Wszedł do biura Dracona otoczony aurą smutku i zmartwienia, a nie z walecznym hasłem na ustach, jak mieli w zwyczaju inni rzecznicy Związku Farmerów. Draco poczuł ulgę tak wielką, że natychmiast zdecydował się otworzyć paczkę najlepszych herbatników.
— To nie tak, że chcemy wypowiedzieć wojnę ministerstwu, panie Malfoy, ale naprawdę utrudniacie nam życie. Czy wyobraża pan sobie nasze zaskoczenie, kiedy dowiedzieliśmy się z dzisiejszej porannej gazety, że istnieje cała kategoria warzyw, o której nikt z was nie raczył nas poinformować? Że pojawiły się dodatkowe, mocno wyśrubowane wymagania dotyczące jarzyn, które, jak myśleliśmy, będziemy musieli wycofać z handlu? Jest pan rozsądnym człowiekiem i na pewno rozumie, jak bardzo nas to zdenerwowało.
Draco podzielił jego zdanie co do rozsądku i zrozumienia.
— Sedno problemu, i liczę w tym punkcie na pańską dyskrecję, tkwi jednak w tym, że miniaturki warzyw rzeczywiście są nową odmianą uprawną, a my wspomnieliśmy je tylko przelotnie we wczorajszej reakcji na skargę minister z Unii Europejskiej.
Bruce westchnął.
— A my przez cały czas oddawaliśmy je za marne grosze do delikatesowych siekanek tylko po to, żeby dowiedzieć się nagle o jakiejś tajnej strategii cenowej, według której mogliśmy sprzedać je za znacznie większe pieniądze.
— Tak, ale wymyśliliśmy to zaledwie wczoraj — wyjaśnił Draco cierpliwie. — Tak naprawdę to wciąż nie dopracowaliśmy cen do końca.
— Oto kolejny przykład tak zwanej pomocy okazywanej przez ministerstwo ciężko pracującemu obywatelowi. Nie oczekuję, że ktoś tak wymuskany jak pan, panie Malfoy, zrozumie nasze położenie, ale tych kilka sykli za funt cukinii to naprawdę spora różnica dla harującego w pocie czoła hodowcy.
— Za kilogram — skorygował Draco odruchowo. — Niech pan posłucha, ja to wszystko rozumiem i próbuję wytłumaczyć panu, że do wczoraj nie istniało w ogóle jeszcze coś takiego jak rynek miniatur warzyw. Wymyśliliśmy go dobę temu, a mój kolega, Smythe, pracuje właśnie nad projektem regulacji i cennikiem.
Do Picketta, który wyrzucił już z siebie to, co miał do powiedzenia, najwyraźniej dopiero teraz dotarł sens słów Dracona.
— Co to znaczy, że wymyśliliście rynek miniatur?
— To znaczy, że go wymyśliliśmy.
Bruce Pickett nie był głupi. Oprócz tego, że czytał gazety, miał za sobą trzydzieści lat pracy na roli. Zdążył naoglądać się już wprowadzania w życie niejednej zmiany. Powolny uśmiech rozjaśnił jego oblicze.
— Czy to jakiś rodzaj manifestacji antyunijnej?
Draco doskonale panował nad twarzą. Jego mina wyrażała absolutną niewinność.
— Nie, oczywiście, że nie. Byłoby to bardzo nie na miejscu ze strony ministerstwa.
Farmer obdarzył go długim, taksującym spojrzeniem. Przez jego twarz przemknął znaczący, złośliwy uśmieszek. Sięgnął po ciasteczko i przeżuwał je powoli. Kiedy znów się odezwał, jego ton nie wyrażał niczego więcej poza świadomą troską o dobro rolnika.
— Związek Farmerów z przyjemnością stwierdza, że ministerstwo nareszcie zdecydowało się formalnie uznać starą brytyjską tradycję uprawy miniaturowych warzyw. Choć trzeba przyznać, że zrobiło to z pożałowania godnym opóźnieniem. Wyraźnie widać, jak daleko ministerstwo oddaliło się od spraw ciężko pracującego rolnika, skoro potrzebowało dopiero interwencji ze strony ślepej na różnice kulturalne Unii Europejskiej, żeby zająć się tym tematem.
— Ministerstwo musi pracować powoli, upewniając się w ten sposób, że spełnia każdą potrzebę — poczuł się w obowiązku wtrącić Draco.
— Tak, być może, w tym konkretnym przypadku ministerstwo dostrzegło i zamknęło lukę prawną, wskutek której od wielu lat krzywdzony był nie tylko producent, ale i konsument.
— I tę właśnie konkluzję przekaże pan członkom Związku?
Bruce w zamyśleniu nadgryzł czwarte ciasteczko.
— Myślę, że zacznę od redakcji „Proroka".
— Mądra decyzja — powiedział Draco cicho. Dolał Bruce'owi herbaty i postanowił, że na jego następną wizytę każe przygotować ciasto.
— No i oficjalną część spotkania mamy za sobą — oświadczył Pickett radośnie. — Tak więc malutkie warzywka dla wysnobowanych czarownic. Muszę powiedzieć, że jestem pod wrażeniem. Szkoda, że sam tego nie wymyśliłem. Czy zastanawiał się już pan nad innymi specjałami?
— Nie, dlaczego?
— Mam taką jedną odmianę karbowanych ogóreczków, długie na minimum półtorej stopy. Możliwe, że zrobiłyby karierę w pewnych kręgach.
Draco patrzył na niego i mrugał w osłupieniu. Dopiero po chwili przyszła mu do głowy dyplomatyczna odpowiedź.
— Mocno wątpię, żeby udało nam się zapewnić rządowe środki na reklamę.
— Fakt. No cóż, trudno.
— Tak, naprawdę szkoda.
O wpół do dwunastej zjawił się francuski odpowiednik Bruce'a Picketta, Daniel Massol. Przyniósł ze sobą ciężki kosz, który z hukiem postawił na biurku Dracona, nie przerywając przy tym mamrotanych pod nosem francuskich inwektyw.
— Znam francuski — ostrzegł go Draco po angielsku.
— Wiem, że pan zna — odparł gość płynną angielszczyzną. — Wiem też, że pan wie, iż nie zamierzam dać się poczęstować herbatą, która smakuje, jakby przeszła przez układ trawienny buchorożca. Proszę, mam tu trochę sera od mojej żony i butelkę wina od ojca. A teraz do rzeczy. Jestem tu, by powiedzieć panu, że Fédération magique nationale des syndicats d'exploitants agricoles* pragnie okazać wsparcie brytyjskiemu departamentowi rolnictwa walczącemu przeciwko tyranii ministerstwa Unii Europejskiej, które zasłania się rygorystycznym systemem nomenklaturowym i nie chce uznać pewnych osobliwości agrokulturalnych. Zanim zrozumieją, że setki lat tradycji są ważniejsze od ich bzdurnych zasad, potrzeba nam odważnych i śmiałych kroków, takich, jakie podjął pana wydział. Mimo że pana kolega po fachu we francuskim Ministerstwie Magii nie mógł sympatyzować ze mną oficjalnie, przesyła pudełko makaroników** jako prezent dla pana i pańskiej czarującej matki.
Draco przyjął paczuszkę.
— Nie ma mowy o żadnej walce — wybąkał. — To tylko… tylko różnica poglądów. Jestem pewien, że jeszcze przed weekendem wszystko się wyjaśni.
— Nonsens, to heroiczny gest, z którego powinien być pan dumny!
— Ależ skąd! — upierał się Draco. — Chodzi jedynie o biurokratyczną reorganizację na niskim szczeblu, której celem jest uzyskanie nieco większej swobody w tradycyjnej hodowli warzyw.
Vive la revolution!
— Proszę, niech pan przestanie — powiedział Draco. — Jeszcze ktoś usłyszy i nabawimy się kłopotów.
— Ach! — Daniel znacząco kiwnął głową. — Rozumiem, to tajna operacja. Dobrze, w takim razie moja dzisiejsza wizyta była jednym wielkim konfliktem. — Wstał, podszedł do drzwi i otworzył je na oścież. — Mam dość waszego brytyjskiego uporu! — ryknął tak donośnie, że jego głos przetoczył się jak grzmot po całym departamencie. — Kiedy wy, z waszą angielską flegmą, zrozumiecie wreszcie, że nie wygracie z przewagą znacznie lepszych rozwiązań Unii? Nie uda wam się zamydlić niczyich oczu żałosnymi próbami izolacji! Poza tym skóra aż na mnie cierpnie, gdy słucham tych przykrych słów o pani minister! — Daniel zatrzasnął drzwi i szeptem zwrócił się do Dracona: — I proszę bardzo, nikt nie będzie niczego podejrzewał. Proszę zatrzymać wino i ser. I niech informuje nas pan na bieżąco, z radością ogłosimy strajk w ramach solidaryzowania się z waszą walką o tradycje hodowlane!
— Wy z radością ogłosilibyście nawet strajk w ramach solidaryzowania się z myszami polnymi — mruknął Draco zupełnie niepotrzebnie, bo Daniel ucałował go siarczyście w oba policzki i zaczął się żegnać.
Po jego wyjściu Draco miał trochę czasu, by spokojnie posiedzieć i pomyśleć. Oraz zjeść prawie cały ser i wypić kieliszek wina. Sprawy toczyły się nieco prędzej i niekoniecznie w tym kierunku, który przewidywał jego plan, niemniej wciąż mógł nad nimi panować. Panią minister z Unii Europejskiej potraktuje po przyjacielsku i wspaniałomyślnie weźmie na siebie winę za spóźnioną publikację brytyjskich standardów dotyczących miniaturowych cukinii, po czym zaprezentuje jej Smythe'a wraz z jego specyfikacją, która o tej porze bez wątpienia liczyć będzie już co najmniej czterysta stron. Poczęstuje gościa herbatą i większością makaroników, a gdy sekretarz powróci ze swojego „azylu", sprawa nie tylko zdąży przycichnąć, ale nawiąże się silniejsza nić porozumienia między oboma ministerstwami, brytyjskim i europejskim.
Najprawdopodobniej.
O dwunastej przyleciała sowa z informacją, że miejsce spotkania z panią minister ulegnie zmianie i całość odbędzie się w biurze Shacklebolta. Draco zdecydował, że makaroniki zostają, a reszta wina od Daniela zostanie wypita później.
Zdegradował powodzenie swojego planu do przypuszczalnie.
O trzynastej czterdzieści pięć ruszył do boju, uzbrojony w szkic specyfikacji Smythe'a, dowód rzeczowy istnienia miniaturowych cukinii w formie fotografii znalezionej w prowadzonym od sześćdziesięciu lat kąciku kucharskim tygodnika „Czarownica" oraz pozytywne nastawienie. Ostatnie z powodzeniem udawał przez dekadę, efekt był więc przekonujący.
O trzynastej pięćdziesiąt jechał windą na piętro ministra magii, kiedy dosiadł się do niego Potter.
— Potter — skinął głową Draco.
— Malfoy — Potter oddał ukłon. — Zakładam, że jedziesz na to samo spotkanie co ja.
Draco westchnął i dokonał w myślach kolejnej degradacji powodzenia planu. Teraz opatrzony był etykietką marne szanse.
— Jak widzę, pani minister włączyła organy ścigania.
Potter sapnął lekceważąco.
— Merlinie, skąd. Próbowała, dziś dostałem od niej już cztery sowy. Ale żeby przekonać nas o złamaniu prawa, musiałaby udowodnić, że twój dział z premedytacją dopuścił do sprzedaży niewymiarowe cukinie po bezpodstawnych cenach, a mnie zadowala wasze wyjaśnienie o błędzie w oznaczeniu, który, jak się okazało, był na korzyść konsumenta.
Kąciki jego ust drgnęły ku górze, gdy tonem parodii powtarzał końcówkę zdania. Draco nie potrafił powstrzymać uśmiechu.
— Bardzo przyzwoicie z twojej strony, Potter. Cieszę się.
— No cóż. Jeśli to ma być my albo oni, to tym razem zdecydowanie jesteś jednym z nas.
— Minęło już dwanaście lat, daj spokój — powiedział Draco, w ostatnim momencie rezygnując z przewrócenia oczami.
— Dokładnie mówiąc, niewiele ponad jedenaście. Poza tym miałem na myśli quidditcha.
Draco wiedział, że powinien się zamknąć, jednak nie wytrzymał.
— Nigdy nie mogłem cię rozgryźć, Potter. Wyglądasz na nieskomplikowaną osobę, a wcale taki nie jesteś, prawda?
— Ani trochę — odparł Potter, kiedy drzwi windy się otwarły. — Tędy.
Shacklebolt powitał ich z godnością. Na miejsce spotkania wybrał jeden z sąsiadujących z jego głównym biurem pokoi, gdzie czekał już na nich stół zastawiony herbatą, napojami orzeźwiającymi i przekąskami. Draconowi udało się nie roześmiać, gdy zauważył, że plasterki ogórka na kanapkach ukrojono z niemożliwie maleńkich egzemplarzy.
Shacklebolt poprosił, żeby usiedli, zanim zabrał głos.
— Spodziewam się pani minister dopiero za kilka minut, a was, panowie, wezwałem wcześniej, by podkreślić, że chodzi tu o bagatelną sprawę, której nasz gość, jak przewiduję, nada rangę katastrofy. Wysłuchamy słów pani minister z życzliwą cierpliwością i zapewnimy ją, że jej zarzuty zostały potraktowane poważnie, a tydzień później ona wyjedzie w przekonaniu, że dokonała czegoś wielkiego, co podniesie jej szanse na funkcję przewodniczącej Komisji Europejskiej.
Draco zrewaloryzował powodzenie swojego planu z powrotem na przypuszczalnie. Potter natomiast nie wyglądał na szczególnie zadowolonego.
— Czemu po prostu jej nie powiemy, żeby się odczepiła? Chodzi tylko o rynek krajowy, nie było żadnych lokalnych skarg, a ponadto niewyobrażalnie marnujemy czas i kadry nie tylko na nadzorowanie podobnych bzdur, ale wydzielamy im cały departament w ministerstwie. Bez obrazy, Malfoy.
— Nie ma problemu. Choć z drugiej strony muszę podkreślić, że mój dział jest najwyraźniej jedynym, który poświęca odrobinę troski losowi czarodzieja ciężko pracującego na roli. — Draco wyobraził sobie, jak Bruce Pickett klepie go po ramieniu i natychmiast musiał zdusić w zarodku ogarniający go napad śmiechu.
Potter spojrzał na niego ze zmarszczonymi brwiami, ale minister zdawał się zastanawiać nad tym, co właśnie usłyszał.
— Bardzo trafna uwaga. Nie zaszkodzi nam, jeśli powołamy sekretarza rolnictwa.
Zanim zdążyli zacząć dyskusję na ten temat, sekretarka Shacklebolta zapukała do drzwi i zaanonsowała minister Unii Europejskiej wraz z mężem. Gospodarze spotkania podnieśli się z miejsc, by przywitać przybyłych, po czym Draco wziął na siebie obowiązek zaproponowania herbaty.
— Czy to czarna herbata? — zapytała signora Gambara. — Dopiero co przyzwyczailiśmy się do jej smaku.
— Tak — potwierdził Shacklebolt. — Mamy też mleko, cukier i cytrynę. Możemy również podać państwu kawę, piwo kremowe, wodę mineralną, proszę wybrać.
— Nie, nie, jesteśmy tu po to, by zapoznać się z brytyjskimi zwyczajami — uśmiechnęła się pani minister. — Poproszę o plasterek cytryny. Gianni wypije swoją herbatę z mlekiem.
Napełniono filiżanki, upito po łyku, puszczono w obieg talerzyki z tartinkami i ciasteczkami, a każdy z uczestników spotkania przybrał nieco wygodniejszą pozycję na krześle.
— A teraz — zaczęła signora Gambara — chciałam wyrazić przekonanie, że na pewno uda nam się dojść do porozumienia, które usatysfakcjonuje obie strony. Niemniej byłoby miło, gdyby panowie potwierdzili, że rozmiar cukinii sprzedawanej wczoraj przy Alei Pokątnej nie spełniał ustalonych wymogów.
— Nie spełniał obecnych wymogów, zgoda — przytaknął Draco.
— Co narusza prawo — przypomniała mu signora Gambara, chociaż jej ton pozostał łagodny.
Potter nabrał powietrza, żeby coś powiedzieć. Draco pospieszył się, żeby go uprzedzić.
— Niezupełnie. Przepisy prawne Wielkiej Brytanii uznają podobny przypadek za wykroczenie dopiero wtedy, gdy towar zostanie błędnie oznakowany w celu oszukania konsumenta i uzyskania większego profitu. A że miniaturowe cukinie powinny trafić do sprzedaży za wyższą sumę, nie możemy zinterpretować tej sytuacji jako naruszenia prawa. Co można nam jednak zarzucić, to pewną opieszałość w zaprezentowaniu rządowi standardów dotyczących brytyjskiej tradycji hodowli miniaturek. Niewątpliwie ucieszy panią, że moi współpracownicy stworzyli już konieczne specyfikacje, których projekt mam tu ze sobą na wypadek, gdyby pani wraz z panem ministrem zechcieli je obejrzeć.
Signora Gambara skinęła głową i wyciągnęła rękę po dokument. Niestety, zanim Draco zdążył jej go podać, drzwi otworzyły się i do środka wszedł sekretarz, zapięty na ostatni guzik i z wypomadowaną fryzurą.
— Panie ministrze, ministera *** Gambara, główny aurorze Potter, przepraszam za spóźnienie. Dziękuję panu, Malfoy, może pan wrócić do swoich obowiązków.
— Oczywiście, panie sekretarzu, ja tylko…
— Tak, omówimy to później, drogi chłopcze. A teraz, co do tego godnego pożałowania incydentu…
Draco wyszedł. Nie było sensu się sprzeciwiać, chociaż zarówno Shacklebolt, jak i Potter spojrzeli na niego zaskoczeni, a zupełnie zbici z tropu włoscy goście wymienili szeptem jakąś uwagę. Usiadł więc na ławce w niszy obok windy i czekał. Uprzytomnił sobie nagle, że przed opuszczeniem pokoju powinien był wręczyć pani minister szkic specyfikacji. Ale skoro do tej pory nie usłyszał dobiegających z wewnątrz krzyków, wszystko musiało iść gładko. Chyba. Prawdopodobnie.
— Pierdoły!
Wykrzyknięte słowo wraz z towarzyszącym mu trzaskiem drzwi wyrwało Dracona z zamyślenia. Potter — w nastroju, na opisanie którego słowo „furia" było zdecydowanie za słabe — pędził w stronę windy niczym chmura gradowa. Draco odsunął się na sam skraj ławki w nadziei, że ukryje go cień niszy.
Rozległ się brzęczyk drzwi windy i Potter gniewnym krokiem wszedł do środka, obrócił się z zamaszystym świstem aurorskich szat i walnął pięścią w guzik swojego piętra. A potem uniósł głowę i dostrzegł Dracona chowającego się w ciemności. Przez chwilę gapił się na niego ze złością i już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, kiedy winda zamknęła się i odjechała.
Draco wypuścił wstrzymywane powietrze. Jeden strzał go ominął.
Na kolejne gniewne kroki, tym razem wyprodukowane przez dwie pary nóg, czekał zaledwie kilka minut. Ich stukot, poprzedzony obowiązkowym trzaskiem drzwi, akcentowały wzburzone okrzyki „Arrogante! Presuntuoso! Egocentrico!****"
Mąż unijnej minister zauważył Dracona.
— Elena… — szepnął do żony.
Draco nie potrafił odczytać wyrazu jej twarzy. Wydawało mu się, że przez malujący się na niej gniew przemknął cień współczucia i sympatii, szybko jednak ustąpił miejsca zażenowaniu faktem, że Draco był świadkiem jej wybuchu.
Signore Malfoy — powiedziała i skinęła lekko głową, naciskając guzik windy.
Arrivederla, ministera***** — odparł grzecznie. — Arrivederla, signore Gambara.
— Głowa do góry, panie Malfoy — odezwał się małżonek pani minister. — Pańskie usprawiedliwienie było znakomite, szkoda, że najprawdopodobniej nie zostanie wzięte pod uwagę w całej tej sprawie. My przyjęliśmy je jednak do wiadomości.
Draco wytrzeszczył oczy. Pomijając całą usłyszaną wypowiedź, był przekonany, że signore Gambara nie zna angielskiego. Włoscy goście uśmiechnęli się wyrozumiale na widok jego miny, a minister mrugnęła mu nawet na pożegnanie, zanim drzwi windy zdążyły się zamknąć.
Cóż, pomyślał Draco, zawsze mógłby spróbować wyjechać na rok czy dwa do Rzymu. Chociaż to oznaczałoby koniec jego budowanej z determinacją kariery, która opierała się na wypracowanych zasługach, a nie kupionej protekcji.
Usłyszał, jak drzwi gabinetu ministra otwierają się ponownie i, porzuciwszy resztki dumy, schował się kompletnie pod ławką.
— Nie można pozwolić, żeby robili z nami, co im się podoba — zadeklarował głośno sekretarz. — Ustąpmy im choć o cal, a następną rzeczą, która nas czeka, będzie oświadczenie, że jedyny obowiązujący odtąd system miar to metryczny. Wiem, Kingsley, że robi to mało dyplomatyczne wrażenie, ale musisz mi zaufać. Nie możemy otwarcie uginać karku przed tymi ludźmi.
Głos Shacklebolta brzmiał ostro.
— Nie mogę pozbyć się przekonania, że to, co miał do powiedzenia młody Malfoy, było rozsądniejsze. Moim zdaniem jego zespół, część twojego departamentu, całkiem nieźle radził sobie z kłopotem.
— Malfoy bardzo się stara, ale przecież nie można mu wierzyć do końca, prawda? — wytknął sekretarz.
— Czyżby?
— Nie, jeśli weźmiemy pod uwagę jego pochodzenie… — wyjaśnił sekretarz poufnym tonem. Potrząsnął dłonią ministra i wszedł do otwartej windy.
Shacklebolt odczekał, aż zamkną się za nim drzwi, po czym wymruczał:
— Nie jest przynajmniej kompletnym draniem, w przeciwieństwie do niektórych. — Odwrócił się do miejsca, gdzie ukrywał się Draco, i wyciągnął do niego rękę.
Draco przyjął oferowaną mu dłoń i pozwolił podciągnąć się na nogi.
— Wnioskuję, że spotkanie nie skończyło się zbyt pomyślnie, sir.
— Ani trochę — odpowiedział Shacklebolt. — Niech mi pan powie, panie Malfoy, czy chowanie się pod meblami to pański zwyczaj?
— Nie praktykowałem go od lat, sir.
— Ach. — Shacklebolt współczująco pokiwał głową. — Jest pan głodny? Zostało całkiem sporo smacznych przekąsek.
— Bardzo miło z pana strony, sir.
— Proszę, bez skrępowania. Był pan dziś jedyną osobą w moim towarzystwie, która mówiła z sensem. Ma pan jeszcze przy sobie ten projekt? Wspaniale. Zerknę na niego podczas jedzenia. Myślę, że będzie lepiej, jeśli nie pojawi się pan jeszcze przez pewien czas w swoim biurze.
Draco przysiągł sobie, że jego następne sprawozdanie dla ministra Shacklebolta będzie krótkie, zwięzłe i napisane prostą angielszczyzną.

Smythe krążył już przed biurem Dracona. Kiedy go dojrzał w głębi korytarza, odetchnął z ulgą.
— Bez obaw — powiedział Draco. — Byłem tylko u ministra.
— Sekretarz stwierdził, że ci z kontynentu nie potrafią odróżnić fioletowej cukinii o standardowych wymiarach od końca własnego kolektywnego nosa — odparł Smythe.
— Boże drogi… — jęknął Draco.
— Dokładnie. A kiedy nie wróciłeś, ktoś zaczął się bać, że znalazłeś sobie jakiś cichy kącik w zapomnianej bibliotece i zrobiłeś, co nakazuje dziwnie pojęty honor.
Draco prychnął i otworzył drzwi, wpuszczając Smythe'a do środka.
— Nie ja się bałem, oczywiście — ciągnął Smythe. — Moim zdaniem popełniłbyś raczej zabójstwo niż samobójstwo.
— Nieźle mnie znasz. — Draco opadł na krzesło. Smythe poszedł w jego ślady i zajął miejsce dla petenta, które w zasadzie mógł uznać za swoje. — Taaak. No więc mamy katastrofę. Z drugiej strony tyle dobrego, że minister ma szkic twojej specyfikacji, a delegaci z Unii skupiają się na razie na swoim resentymencie do sekretarza. Zanim wpadł w sam środek zebrania, wyglądało na to, że jesteśmy na prostej drodze do satysfakcjonującego obie strony porozumienia.
— A gruszki już tak pięknie zaczynały rosnąć na wierzbie — skomentował Smythe niezbyt dyskretnym półgłosem.
— Czemu ja w ogóle z tobą rozmawiam?
— Ludzie zaczynali się martwić, gdy gadałeś sam do siebie. Swoją obecnością podtrzymuję pozory twojej normalności.
— Dobry z ciebie człowiek. W porządku. Tak. Potrzebny nam plan.
Smythe przytaknął gorliwie.
— Masz jakiś w zanadrzu?
— Nie.
— Och.
— A ty?
— Nie.
— Hmm. Skoro pomysł z planem nie wypalił, myślę, że możemy się czegoś napić.
Smythe obdarzył Dracona prawdziwie czułym uśmiechem.
— Lubię cię o wiele bardziej niż dawnego młodszego podsekretarza.
— Nie mów źle o szaleńcach, Smythe — upomniał go Draco, nalewając po sporej porcji Ognistej Whisky do dwóch szklanek. — O, właśnie, jeśli już jesteśmy przy temacie: kto z nas ma go odwiedzić w tym tygodniu?
— Spokojnie. Abbortsford z rachunkowości był tam wczoraj. Przy okazji złożył też wizytę byłemu podsekretarzowi, który ostatnio postanowił zrobić karierę jasnowidza i każe zwracać się do siebie Norman Paranormalny.
Draco skinął głową. Praca pod kierownictwem sekretarza często zmuszała go do zastanowienia, czy nie lepiej byłoby wziąć przykład ze swoich poprzedników i przełożonych i po prostu popaść w kuszący obłęd. Z całą pewnością nigdy nie widział podsekretarza tak szczęśliwego jak tamtego dnia, kiedy przy dźwiękach przeboju „Jaka ze mnie niegrzeczna czarownica" wykonał pełen striptiz, rzucając w szefa zrywanymi z siebie rzeczami. Gdzie udało mu się zdobyć koronkowe szorty tych rozmiarów, pozostało dla Dracona zagadką, do której rozwiązania wcale nie było mu śpieszno.
Młodszy podsekretarz okazał się mniej radosnym przypadkiem, przypuszczalnie dlatego, że niezachwianie wierzył, iż z przełożonym da się kiedyś porozmawiać rozsądnie. W efekcie znaleźli go ukrytego pod biurkiem z pudełkiem herbatników pełnoziarnistych. Draco zorganizował zbiórkę pieniędzy, by regularnie zaopatrywać kolegę w wersję tych samych ciasteczek w polewie czekoladowej, zanim wróci do pełni sił.
— Zdrowie, Smythe. Jest jeszcze nadzieja, że szybko wymyślimy coś pożytecznego.
— Tak jest, panie Malfoy. — Smythe stuknął szklanką o szklankę Dracona. — Na pewno.
Coś zaczęło uparcie stukać w drzwi. Draco wstał z westchnieniem rezygnacji, by je otworzyć. Do środka wleciała służbowa notka i natychmiast utknęła w jego włosach. Draco wyplątał ją, przeczytał, zmiął w kulę i wrzucił do kosza.
— Od sekretarza? — zapytał Smythe.
— A jakże. Mnie również czeka spotkanie. Na temat zakresu moich obowiązków.
— Kiedy?
Draco uniósł szklankę do ust i opróżnił ją dwoma łykami.
— Teraz. — Skierował czubek różdżki ku wargom i rozpylił aromat miętowy, by stłumić woń whisky. — Smythe?
— Tak?
— Jeśli usłyszysz krzyki, postaraj się zatrzymać ludzi wystarczająco długo, żebym zdążył zabić tę kanalię, dobrze?
— Zakładam, że nie będziesz miał czasu na małe Muffliato, zanim stracisz panowanie nad sobą?
— Raczej nie.
Jak się okazało, Draco mógł równie dobrze rzucić Muffliato na siebie.
— Wiem, że chciałeś dobrze — oświadczył sekretarz. — Ale spójrz, Draco, nie widzę powodu, dla którego miałbyś przekraczać granice swoich kompetencji i gorliwie zabiegać o tych z kontynentu. Wiedz, że oni tego nie docenią. Pomyślą sobie, że jesteśmy łatwi. Powinieneś był wysłać mi sowę, gdy sprawy zaczęły się komplikować.
— Wysłałem, sir.
— Gdybyś to zrobił, bylibyśmy w stanie uniknąć eskalacji do stopnia wymagającego mojej interwencji. Wiem, że kierowały tobą najlepsze intencje, ale to ja jestem sekretarzem i komuś, kto nie sprawuje nawet funkcji młodszego podsekretarza, po prostu nie wolno wszczynać akcji bez konsultacji ze mną.
— Wysłałem panu kilka sów, sir.
— Są pewne dyskretne wytyczne w polityce ministerstwa, których należy się nauczyć, Draco. Wiem, że w twojej rodzinie panował zwyczaj kupowania sobie swojego miejsca w życiu, ale nie wszystko można zdobyć za pieniądze. Doświadczenie to coś, na co trzeba zasłużyć…
Możliwe, że sekretarz zaczął w tym momencie wyjaśniać ze szczegółami, w jaki sposób, ale Draco był zbyt skupiony na obserwacji jego lewego ucha, żeby słuchać.
Po pewnym czasie dotarło do niego, że dźwięki wydawane przez sekretarza dziwnie się powtarzają.
— Draco? Draco?
— Przepraszam, sir, zastanawiałem się tylko, jak powinienem był lepiej zachować się w tej sytuacji — skłamał Draco.
— Bardzo dobrze. Właśnie to w tobie lubię, Malfoy: nie poddajesz się niepowodzeniom. Na dziś możesz iść do domu, zobaczymy się jutro.
Draco dostosował się do rady i wyszedł, nie potrafił jednak zdecydować, czy lepszym rozwiązaniem problemu będzie zaszantażowanie, czy też zamordowanie sekretarza.
Wysłannicy agencji Skrzat Dla Każdego zrobili swoje i jak zwykle zdążyli zniknąć przed jego powrotem do domu. Draco stwierdził, że wynajęte skrzaty to całkiem rozsądna rzecz. Nie musiał się zmagać z poczuciem winy, że je wykorzystuje ani wysłuchiwać, jak mordują gramatykę i składnię (chyba że zamówiło się opcję pełnego zakresu usług; Draco nie był do końca pewien, co ona zawierała i wcale nie zamierzał się dowiadywać).
Niemniej opłacany skrzat oznaczał zrobione pranie, co z kolei oznaczało, że ulubiona niebieska koszula Dracona była czyściutka i świeżo wyprasowana. Wyłuskał się z szat, wskoczył pod prysznic, a potem założył koszulę i parę spodni, które wyglądały na wystarczająco mugolskie. Był czwartek, więc nie obędzie się bez aportacji — pójście na piechotę równało się natknięciu na ludzi Zadających Pytania — ale jakoś sobie poradzi. Bar, który ostatnio odwiedzał najchętniej, otaczało sporo przyjemnych, ciemnych alejek. Zapewne dlatego, że otwarto go w dzielnicy zbudowanej w mniej rzęsiście iluminowanych latach sześćdziesiątych.
Jeden szybki wsparty różdżką przegląd fryzury i był gotów do drogi. Prawie. W porę sobie przypomniał, że odpowiednie akcesoria znacznie skracają czas poderwania faceta i zapiął na nadgarstku zegarek, który zgodnie z zapewnieniami Justina Finch-Fletchleya był dostatecznie szykowny i drogi, by przyciągnąć uwagę właściwego typu mężczyzny. Właściwego, czyli sprawiającego, że po wszystkim nie masz ochoty rzucić Obliviate na samego siebie albo zastanowić się poważnie nad radą matki: „Kochanie, jeśli już koniecznie musisz być homoseksualistą, który woli zadawać się z mugolami, to przynajmniej zadbaj o pewien standard pod względem estetyki i higieny".
Draco uśmiechnął się lekko na myśl o matce. Na pewno się ucieszy, gdy przyniesie jej jutro makaroniki. A dzisiejszy wieczór… dzisiejszy wieczór miał tylko dla siebie.
Tak jak się spodziewał, aportacja nie nastręczyła żadnych problemów. Tym, czego się nie spodziewał, był widok Harry'ego Pottera. Draco zdążył zaledwie odebrać drinka od barmana i schować resztę do kieszeni, kiedy we wchodzącym do lokalu lekko zaniedbanym okularniku rozpoznał właśnie jego. Oczywiście w tych okolicznościach nie było żadnym zaskoczeniem, że Potter bez wahania ruszył prosto ku niemu.
— Czy mogę przynajmniej dopić drinka, zanim mnie aresztujesz? — spytał Draco cicho i opróżnił szklankę.
Wyraz łagodnego zdziwienia na twarzy Pottera zmutował w bezgraniczne zdumienie.
— Nie jestem tu po to, żeby cię aresztować. Niby czemu? Co takiego zrobiłeś?
— Ostatnio? — Draco podniósł ręce do góry w parodii kapitulacji. — Nic. Pisałem nudne specyfikacje i projekty ustaw. Dawałem na cele dobroczynne. Opłacałem cholerne skrzaty domowe.
Potter spojrzał na niego surowo.
— Czego tu szukasz? To mugolski bar!
Draco zdołał pohamować swój temperament.
— Tak, wiem. A czego ty tu szukasz? To bar dla gejów.
Potter uciekł wzrokiem w bok.
— Och — powiedział Draco. — Och — spróbował znowu, tym razem nieco taktowniej. — Wybacz, po prostu mnie zaskoczyłeś. Nigdy cię tu wcześniej nie widziałem. To świetne miejsce, a dziś pełno tu ludzi, którzy wyglądają, jakby skończyli już trzynaście lat.
Potter rozejrzał się z cieniem uśmiechu na ustach.
— Czemu mieszasz się akurat z takim tłumem?
— No przestań, chyba nie myślisz, że udałoby mi się wyrwać kogoś w czarodziejskiej Brytanii. Tutaj przynajmniej uchodzę za snobistycznego blondyna z wyższych sfer, co bywalcy tego baru najwyraźniej bardzo lubią.
Dobrze, że Potter nie miał czasu na zamówienie czegoś do picia, w innym razie oplułby Dracona swoim drinkiem. Zanim Draco zdążył się porządnie obrazić za wybuch jego dzikiego śmiechu, Potter już się usprawiedliwiał.
— Przepraszam, po prostu powiedziałeś to w taki sposób… Tak, rozumiem. To najzupełniej logiczne. Nie, czekaj, nie tak. To znaczy, snobistycznym blondynem z wyższych sfer jesteś i w naszym świecie. Chyba lepiej, żebym się zamknął.
Draco usiłował spiorunować go wzrokiem, ale poniósł sromotną klęskę. Doskonale zdawał sobie sprawę z absurdu sytuacji. I, co nagle zrozumiał, z podobieństwa ich położenia.
— Wiesz, że tygodnik „Czarownica" wciąż prowadzi ankietę pod tytułem „Kiedy twoim zdaniem Harry wróci do Ginny"?
— A co ty na to?
— To, że prawdopodobnie jesteś jedynym czarodziejem w tym kraju, który w tych sprawach wykazuje jeszcze większą ostrożność niż ja. — Draco patrzył, jak ramiona Pottera opadają w geście rezygnacji i potrzebował dobrych dziesięciu sekund, żeby pojąć, dlaczego. — Nie no, jakbyś miał powody się obawiać, że komuś powiem — zadrwił. — Pomijając fakt, że zdradziłbym przy tym i siebie, takich rzeczy się po prostu nie robi. — Potter spojrzał na niego. Nie był to najlepszy moment na odkrycie, że przez całe lata ukrywał za tymi paskudnymi okularami bardzo elokwentne brwi. Draco nie mógł zlekceważyć tego, co właśnie do niego mówiły. — Weź przestań. Od jedenastu lat jestem porządnym, niełamiącym prawa obywatelem. To chyba może o czymś poświadczyć.
— Chciałem tylko wyrazić respekt i uznanie — zaprotestował Potter.
— To wierutne kłamstwo. — Draco próbował panować nad twarzą, ale udaremnił mu to nowy wybuch śmiechu Pottera. — No dobra, zamknij się i postaw mi drinka, bo na twój widok pierwszego wypiłem jednym haustem.
— Ludzie zaczną gadać — zażartował Potter i machnął ręką, żeby zwrócić na siebie uwagę barmana.
— Niech plotkują — wzruszył ramionami Draco. — Tutaj nikt nic o nas nie wie.
Potter zamówił dwie wódki, po czym zwrócił się ponownie do niego.
— Myślałem, że przychodzisz tu na podryw.
— Cóż, możliwe, że niektórzy na sali wiedzą to i owo o mojej anatomii, ale nie zobowiązuje mnie to do martwienia się o ich uczucia.
— Twardy jesteś, Malfoy.
— Tak mawiają.
Potter zignorował cienką aluzję.
— Słuchaj, nawet się cieszę, że na ciebie wpadłem. Chciałem ci powiedzieć, że sekretarz strasznie mnie wkurzył dziś po południu. Zagraniczni dygnitarze, którzy siedzą mi na karku i marnują mój czas swoją polityką to jedno, ale gdy muszę wysłuchiwać, jak ktoś z naszych pieprzy takie głupoty, a ja mam zgodnie przytakiwać… Nie powinien cię stamtąd wypraszać. Miałeś wszystko pod kontrolą.
Draco upił łyczek wódki, usiłując ukryć prawdziwy poziom swego zadowolenia.
— Możliwe, że wciąż mam wszystko pod kontrolą, choć nie do końca tak, jak planowałem — przyznał.
— Oby. Kingsley i pani minister z Unii byli wyraźnie przekonani, że dasz sobie radę i dobrze kierujesz sytuacją. Myślałem, że Gambara udusi sekretarza, kiedy odesłał cię z gabinetu.
Draco przez moment popuścił wodze bardzo przyjemnych fantazji.
— Nie, nie, na pewno była tylko zdenerwowana, że przerwano w połowie negocjacje.
— Co ci się tak oczy zamgliły przed chwilą? Wyobrażałeś sobie, jak ona go morduje?
— Dokładnie. A ty i Kingsley stoicie z boku i próbujecie zdecydować, co lepsze dla polityki: wystąpić w imieniu prawa czy zachować protokół dyplomatyczny.
— Nie będę cię oszukiwał. To niełatwa decyzja. Jej podjęcie potrwałoby paręnaście minut.
Draco i Potter przestali śmiać się jednocześnie, co było o tyle ironiczne, że to właśnie fakt, iż śmieją się razem, kazał zamknąć im usta. Niemniej, co Draco wypomniał sam sobie, Potter okazał mu wczoraj uprzejmość. Uśmiechnął się więc. A Potter oddał uśmiech.
— Dzięki — powiedział Draco. — Miałem nie najlepszy dzień, a to… pomaga.
— Nie ma za co.
— No, to coś nowego. Jestem tu z tobą już jakiś czas i wciąż czuję się całkiem nieźle w twoim towarzystwie.
— Nie panikuj. Nikt nas tutaj nie zna, a my nie puścimy pary z gęby.
— Potter? Przymknij się. Akurat zaczynasz robić się znośny. Muszę się do tego przyzwyczaić.
— Co za pociecha, że przynajmniej ty pozostajesz nieznośnym dupkiem.
— Cała przyjemność po mojej stronie.
W milczeniu dopili zawartość szklanek. Draco rozejrzał się po sali.
— Dobra. Ani jednego, dla którego opłacałoby się rozpinać pasek. Zostajesz?
Potter spojrzał na niego zdziwiony.
— Nie podniecaj się — uspokoił go Draco. — Mam niewinne zamiary. Chciałem ci akurat zaproponować, że jeśli nie masz konkretnych planów, to teraz jest najlepszy moment na wyjście. Za chwilę zacznie się występ drag queen i zrobi się tłoczno. Za to trochę dalej przy tej samej ulicy jest cichy pub, który o tej porze jest jeszcze cichszy niż zwykle. Możemy tam w spokoju wypić po drinku i porozmawiać jak dwóch cywilizowanych, dorosłych ludzi.
— Aż taki zły ten występ?
— Lulu brzuchomówca z nadmuchaną lalką z sex shopu.
— Merlinie drogi. — Potter złapał kurtkę i ruszył za Draconem w kierunku drzwi.
Pub na drugim końcu ulicy był rzeczywiście cichy, spokojny i serwował zaskakująco dobrą kolację. I całe szczęście, bo dało to Draconowi okazję do zajęcia się jedzeniem, podczas gdy Potter wyrzucał z siebie potok narzekań.
— Bo chodzi w zasadzie o to, że jestem tylko wywieszką. To znaczy, potrafię kierować swoim departamentem pod względem operacyjnym, ale wszystko, co robię, jest konfrontowane z oczekiwaniami społeczeństwa. Wielkie zmiany, jakie planowałem przeprowadzić, musiały ustąpić przed racjami politycznymi. A to tylko moja wina! No dobra, moja i Kingsleya. Byliśmy tak opętani ideą robienia wszystkiego w demokratyczny sposób i likwidowaniem autokratycznej roli ministra, że wykastrowaliśmy swoją własną władzę i otworzyliśmy pole do popisu dla sekretarzy. I odtąd całymi dniami próbujemy naprawić to, co oni napsuli swoimi idiotycznymi ekscesami, zamiast przeprowadzać reformy, które są naprawdę potrzebne! Nie masz pojęcia, jakie to frustrujące!
Draco nie mógł zostawić ostatniego zdania bez komentarza.
— Wydaje mi się, że jednak mam.
— Oczywiście, że ty… Przepraszam, nie pomyślałem. — Przeprosiny Pottera były spontaniczne i niewymuszone, co mocno zdziwiło Dracona.
— Nie, chciałem po prostu powiedzieć, że wiem, co czujesz. Wiem też, że potrafiłbyś zmienić wiele spraw. Mój sekretarz to skończony debil, ale zazwyczaj dajemy sobie z nim radę, no chyba że się mocno przy czymś uprze.
— Niczym autentyczny osioł — uzupełnił Potter.
— W szkole nie byłeś aż tak dowcipny, to pamiętam z pewnością.
— Byłem, ale ciebie za bardzo pochłaniało knucie planów mojej zagłady.
— Trafiłeś w sedno. — Draco przesunął talerz na środek stołu, żeby Potter mógł łatwiej dobrać się do reszty frytek. — Ale przypomniałeś mi przy okazji, że nie tylko udało ci się przeżyć moje niecne plany, ale też skutecznie dopiec mojemu ojcu i najgroźniejszemu czarodziejowi naszych czasów, więc czemu, do jasnej cholery, załamujesz się pod ciężarem głupoty tych paru idiotów? Jesteś pieprzony Harry Potter. Staw czoła tym draniom.
Potter bawił się frytkami.
— Mam dosyć bojów. Jeśli już mowa o stawaniu, to raczej wstałbym i odszedł.
— Nie ma sprawy, odejdź więc! Zrób sobie wakacje. Wyjedź do Zanzibaru albo do Penzance******, choćby na weekend, jeśli ci to pomoże. Bądź po prostu sobą! Człowiek zaczyna głupieć, gdy widzi, jak łazisz cały ponury. To nie w twoim stylu. To tak, jakby Goyle okazał się nagle geniuszem.
— Ale ja jestem ponury z charakteru! — obstawał Potter. — A swoją drogą, co u Goyle'a?
— W normie, głupi jak zawsze. Ożenił się z Niemką i ma z nią grube dzieci. Wydaje się szczęśliwy.
— Gruba Niemka, mówisz? Hmm, i jest szczęśliwy?
— Ginny Weasley nigdy by ci nie wybaczyła, gdybyś poszedł jego tropem. Możliwe, że facetów jeszcze zrozumie, ale jakąś Helgę przy kości?
Potter roześmiał się ponownie, Draco mu zawtórował, a kiedy już się uspokoili, wrócili do tematu Weasleyów i po kolei omawiali, co obecnie robi każdy z nich, dopóki frytki się nie skończyły, a kufle nie opróżniły. Gdy opuszczali pub, wciąż było stosunkowo wcześnie i po ulicy kręciło się jeszcze sporo osób.
— Cieszę się, że trafiłem dziś na ciebie, Malfoy — oświadczył Potter.
— Tak, to było zaskakująco nie-nieprzyjemne.
— Twój szok nie może równać się z moim.
— W takim razie dobranoc — powiedział Draco i przeraził się, kiedy jego ręka sama wykonała gest, jakby chciała potrząsnąć dłonią Pottera. W tym samym momencie Potter przymierzył się do męskiego uścisku. Obaj zatrzymali się w połowie gestu, usiłując dostosować się do inicjatywy drugiego, w końcu jednak zrezygnowali i zgodnie udali, że chcieli tylko wygładzić sobie włosy.
— Tak, na razie — odparł Potter, po czym oddalił się pospiesznie. Draco obserwował, jak odchodzi w głąb alejki, poszukując zapewne dogodnego miejsca do aportacji.
Niewątpliwie był to jeden z najdziwniejszych wieczorów, jakie zdarzyło mu się przeżyć. Spacerując w dół ulicy, pojął nagle, że idzie do domu sam. Coś absolutnie nietypowego po wieczornym wyjściu. Nie był jednak pewien, czy jest zdolny do jakiejkolwiek konwersacji oprócz „obawiam się, że Harry Potter zachowuje się za bardzo à la profesor Trelawney, co, uwzględniwszy wszelkie okoliczności, nie wróży niczego dobrego", a takowa wykraczała raczej poza tematy, które mógł poruszyć w mugolskim barze. Nie miało więc sensu tam wracać.
W efekcie całą drogę do domu przebył pieszo. Pod koniec wędrówki był tak samo daleki od znalezienia remedium na swoje kłopoty jak na jej początku.

Koniec rozdziału pierwszego

* Mniej więcej: Narodowe Magiczne Stowarzyszenie Przedsiębiorców Rolnych
** Makaroniki to tradycyjne, przepyszne francuskie ciasteczka. Zachęcam do wyguglowania i spróbowania.
*** Pani minister.
**** Arogant, zarozumialec, egocentryk.
***** Do widzenia, pani minister.
****** Brytyjska miejscowość nadmorska na samym skrawku południowo-zachodniej Kornwalii.