Hej,
kolejny raz prezentuję Wam swój własny projekt. S.V.A.T. jest rozpisany dokładnie na jeden sezon, ale jak będą - będziecie - chcieli drugi, coś się wymyśli:). Akcja, akcja, akcja, romans(e), akcja, akcja, akcja. Plus pytania, czy to na pewno dobrze, kiedy żołnierz staje się bronią?... Zapraszam do czytania!
Ze specjalną dedykacją dla rapecqx_E3QX (pomógł mi z rozpisaniem nazwy, ale nieco ją zmieniłam:).
~Dai
S.V.A.T. – 1x1 – Pilot (Krew na suficie)
PROLOG
Umierał. Nie miał ku temu żadnych wątpliwości. Niemalże czuł, jak cała krew spływa z jego ciała do podziurawionego kulami brzucha i wydostaje się na zewnątrz przez trzy poszarpane otwory po pociskach. Stracił już czucie w nogach i dłoniach; pożerał go chłód. Kawałek po kawałku odchodził, żeby już nigdy nie wrócić.
Usłyszał kroki; brzmiały obco. Równie obco jak spowolnione bicie jego serca, które za kilkadziesiąt sekund nie będzie już miało czego pompować. Obraz zaczął mu się rozmazywać, ale bez problemu poznał twarz, która się nad nim nachyliła. Uśmiechnął się, widząc, jak obficie blade policzki umazane są krwią, a zbyt jasne, sztywne włosy i rzęsy posklejane tłustą czerwienią. Zimna dłoń ujęła go pod brodę; patrzyli sobie prosto w oczy.
- Chcesz żyć? – Padło pytanie.
- Ta-taak – wycharczał.
- Chcesz nie żyć?
Zawahał się, a to był błąd, bo po chwili już nie mógł nic odpowiedzieć.
Zanim wszystko zniknęło, poczuł, jak ten piękny Anioł Śmierci musnął kleistymi wargami jego szyję. Potem dwa ukłucia. I to wszystko. Koniec. Już nigdy więcej miał nic nie poczuć.
Umierając, nie umierał.
TRZY MIESIĄCE WCZEŚNIEJ
Gdzieś nad Los Angeles, 12:07
- Prosimy uprzejmie o powrót na miejsca. Za trzydzieści minut lądujemy.
David wyjrzał przez zaparowane okienko. Nadal widział tylko morze chmur, które wyglądały jak wysokie góry o miękkich szczytach i zboczach, idealne do jeżdżenia na nartach. Kupił najdroższą w życiu butelkę wody mineralnej i upił potężny łyk, połykając niewielką, białą pigułkę i opróżniając plastyk niemal w dwóch trzecich. Żołądek dokuczał mu nieznośnie od chwili wejścia na teren lotniska Logana w Bostonie, a teraz, kiedy wyraźnie poczuł, jak samolot schodzi do lądowania, ze wszystkich sił starał się nie zwymiotować.
Nie znosił latać i zawsze musiał mieć dobry powód, żeby wsiąść na pokład największego według niego wynalazku ludzkości. Tym razem taki miał. Chyba najlepszy ze wszystkich, jakie kiedykolwiek się znalazły: telefon od Helen, jego największej, niespełnionej miłości. Nie widział jej pięć lat. Pięć długich lat pełnych krótkotrwałych związków bez przyszłości z różnymi kobietami, od eleganckiej pani mecenas zaczynając, a na instruktorce fitness z trzydziestoma kolczykami zdobiącymi jej wysportowane ciało w różnych – często intymnych – miejscach kończąc. Nie wspominając już o mniej przyjemnych momentach i ciężkiej pracy.
Wiadomość nagraną na automatyczną sekretarkę odsłuchał niespełna siedem godzin wcześniej. Głos Helen był chłodny i rzeczowy, dokładnie taki, jak go sobie zapamiętał. Dave, mówi Helen. Potrzebuję twojej pomocy. Tu, w Los Angeles. Złap samolot o siódmej dwadzieścia na Loganie. Będę czekała na LAX. Do zobaczenia. Nie rozłączyła się od razu, jakby chciała jeszcze coś dodać, ale po chwili zrezygnowała i odłożyła słuchawkę. Nawet się nie zawahał. Spakował kilka ubrań, ręcznik, wysłużoną szczoteczkę do zębów i golarkę elektryczną do niewielkiej torby Adidasa i pojechał prosto na lotnisko. Po drodze zadzwonił do Audrey i zwolnił się z pracy; jego szefowa nie brzmiała zbyt wesoło.
- Miejmy nadzieję, że terroryści też zrobią sobie wolne – mruknęła do słuchawki, po czym życzyła mu miłego dnia. Zanim się rozłączył, powiedział, że na pewno poradzą sobie bez niego. Kobieta prychnęła.
Kiedy wreszcie wysiadł z samolotu, w LA padało, o czym pilot zdążył jeszcze powiadomić pasażerów, zanim ci zaczęli wstawać ze swoich miejsc i zbierać się do wyjścia. David przerzucił swój bagaż podręczny przez ramię i szybko przeszedł kontrolę. Coś nieprzyjemnie wywróciło się w jego żołądku i pożałował, że jednak skusił się na hamburgera i frytki w McDonald'sie, czekając na swój lot. Co też mu przyszło do głowy? Przecież nigdy nie jadał w fastfoodach. Przeklinając sam siebie, wyszedł na terminal. Wszędzie tłoczyli się ludzie, raz po raz migały mu tabliczki z wypisanymi na nich nazwiskami, często egzotycznie brzmiącymi.
Poprawił skórzaną kurtkę; czuł wilgoć pod pachami i na karku pod kołnierzem. Wbił ręce w kieszenie dżinsów, sprawdzając swój zegarek: dochodziła pierwsza. Chyba powinien go przestawić na czas po tej stronie Stanów. Rozejrzał się za jakimś zegarem ściennym i zobaczył siebie. W wysokim lustrze z wyrytymi na szkle południkami, opatrzonymi szerokościami geograficznymi i nazwami większym amerykańskich miast odbijał się wysoki mężczyzna pod trzydziestkę o krótko ostrzyżonych, nadal gęstych i ciemnych włosach, nieco chudy i blady od kilku lat pracy za biurkiem, przeplatanymi tylko sporadycznymi wypadami na siłownię i bieganiem po parku przy Harvardzie. Pół dekady siedzenia na dupie, pomyślał, przyglądając się sobie krytycznie. Dobrze pamiętał, jak wtedy o mało nie odszedł z FBI. Cholerna, zawieruszona kula. Jego prawa dłoń zadrżała, jakby na wspomnienie całego bólu: najpierw rozkruszonych kości, poszarpanych mięśni i przerwanych połączeń nerwowych, a potem długich miesięcy rehabilitacji. Sto razy bardziej wolałby oberwać w brzuch, w nogę, w ramię, gdziekolwiek. Tamta akcja była jedną wielką pomyłką. Gdyby mógł cofnąć czas...
Nagle zobaczył Helen, a raczej jej odbicie. Obrócił się; kobieta szła pewnym krokiem, stukając głośno obcasami, ubrana w ciemną garsonkę ze spodniami i białą bluzkę; wyglądała jak businesswoman. Krótkie, orzechowe włosy ledwie dotykały jej wąsko kobiecych ramion; ona także wyraźnie schudła.
- Witaj, Dave. – Wyciągnęła w jego stronę rękę; uścisnął ją. Była chłodna i sucha.
- Helen.
I wtedy jego palce zacisnęły się w znienawidzonym tiku nerwowym na jej dłoni i nie mógł nic zrobić. Poczuł zażenowanie. Pierdolony paraliż. Kobieta jednak ujęła jego rękę swoją drugą i przez chwilę wpatrywała się w nie. Mężczyzna wziął głęboki oddech i skupił się na mięśniach. Po chwili jego palce rozprostowały się; szybko puścił dłoń Helen.
- Wybacz – rzucił.
- Nie szkodzi – powiedziała cicho. – Jak lot? Nadal nie znosisz odrywać się od ziemi?
- Nie znoszę – przyznał, uśmiechając się blado. – Było jak zwykle.
- Masz jeszcze coś do odebrania?
- Nie. Możemy iść.
W drodze na parking nie rozmawiali. Helen otworzył pilotem stalowoszarego Cherokee Yeti i pewnie usiadła za kierownicą, a David zajął miejsce obok niej. Po chwili włączyli się do ruchu. Mężczyzna kątem oka przyglądał się swojej towarzyszce. Nie postarzała się, ale wiek – dobijała czterdziestki – wyostrzył jej rysy; nadal miała idealną figurę. Jej poważne spojrzenie wbite było w ciemną jezdnię. Jechali ponad godzinę w zupełnej ciszy; kusiło go, żeby włączyć chociaż radio, ale zamiast tego skupił się na krajobrazie miejskim za oknem. Wreszcie zjechali na nadbrzeże i kobieta skręciła do portu, wjeżdżając między masywne bryły magazynów i kolorowe kontenery. Po kwadransie zatrzymała się obok ciemnej furgonetki i zgasiła silnik, nie ruszyła się jednak.
- Chcę, żebyśmy sobie coś wyjaśnili – wyrzuciła z siebie nagle, nawet na niego nie patrząc. – Nie jesteś tutaj, bo pragnę odnowić nasz płomienny, idiotyczny romansik sprzed lat. Mam męża i dzieci; rodzinę, którą bardzo kocham i która jest dla mnie wszystkim. Jeśli liczyłeś, lub wciąż liczysz na to, że do siebie wrócimy, muszę cię rozczarować. Mogę cię zawieść na lotnisko już teraz i kupić bilet powrotny, rozumiesz?
- Powiedziałaś, że potrzebujesz pomocy. Po to tu jestem – odparł spokojnie. Na co tak naprawdę liczył?
- Doskonale. – Jej głos pobrzmiał profesjonalnym chłodem.
Wysiedli z samochodu; David upewnił się, żeby nie trzasnąć zbyt głośno drzwiami. Helen skinęła głową w stronę furgonetki i przyciemniane okno zjechało w dół.
- Czołem, szefowo. – Przypakowany agent na siedzeniu pasażera uśmiechnął się szeroko. – Cisza i spokój. Nuda, jednym słowem.
Ruszyła dalej bez słowa, żeby po chwili wejść do najbliższego magazynu. David przytrzymał drzwi, wchodząc za nią do środka. Jego żołądek był na granicy wytrzymałości po długiej jeździe samochodem. Szli między drewnianym skrzyniami; w powietrzu unosił się zapach zbutwiałego drewna, czegoś mocno chemicznego i jednocześnie czegoś... martwego. Przełknął ślinę, wyciągając wodę mineralną i dopijając ją do końca.
- Te wszystkie skrzynie są puste. – Dobiegł go głos Helen, która szła kilka kroków przed nim. – To jakby scenografia.
- A ten smród? – mruknął, marszcząc nos.
- Cierpliwości. – Dałby głowę, że uśmiechnęła się kątem ust, a to nigdy nie wróżyło u niej nic dobrego.
Mniej więcej w środku magazynu stało biurko i dwa plastykowe krzesła. Jedno zajmował agent siedzący nad otwartym laptopem w rozpiętym garniturze; mężczyzna na widok Helen poderwał się z miejsca. Davidowi przyszło na myśl, że oto kobieta przyprowadziła go na jakąś absurdalną rozmowę kwalifikacyjną. Pana słabe strony? Och, jest ich kilka, zaczynając od tego, że nie panuję nad prawą dłonią i jestem uzależniony od środków przeciwbólowych..
- Otwórz. – Dobiegł go głos Helen i coś syknęło u jego stóp. Spojrzał w dół i dostrzegł wąskie przejście w podłodze z zarysem metalowych schodów. Kobieta weszła na najwyższy stopień i ruszyła w dół. Poszedł jej śladem; teraz zapach chemii i śmierci był bardziej intensywny. – Światło! – zawołała w górę, kiedy znaleźli się w czymś na kształt rozległej piwnicy. Pod sufitem błysnęły jarzeniówki zdecydowanie mocniejsze niż się spodziewał. Oślepiony, musiał zmrużyć oczy. Kiedy jego źrenice odpowiednio się skurczyły, rozejrzał się uważnie.
Dookoła było czysto, surowo i sterylnie niczym w sali operacyjnej w najdroższym prywatnym szpitalu. Wszędzie panowały pustki, które podkreślały wielkość pomieszczenia. Helen ruszyła przed siebie.
- Co to za miejsce? – zapytał, doganiając ją; była dużo niższa od niego, co nagle dziwnie go wzruszyło.
- Laboratorium – wyjaśniła.
- Jakiego rodzaju?
- Możemy mieć tylko pewne podejrzenia.
- A więc?
Przez chwilę milczała, nadal go prowadząc.
- Dwa miesiące temu para złodziejaszków chciała sprawdzić, co trzymają ciekawego w magazynie na górze. Znaleźli tylko to wejście w podłodze. Ale i tutaj nie było nic do wyniesienia. – Zatrzymała się. Stali w wąskim korytarzu; po jego obu stronach były niewielkie klitki z elektrycznymi zamkami. Szklane drzwi zdradzały ich wnętrze, na które nie składało się nic poza szerokimi parapetami wyrastającymi ze ścian. – To klatki – wyjaśniła. – Wszystkie oprócz jednej były puste.
Zrobiła kilka kroków i stanęła przed grubą szybą pokrytą gęstą pajęczyną pęknięć.
- A co w niej było?
- Nie co – odparła, dotykając pękniętej, pancernej tafli. – Kto. Chodźmy.
