Lestrade patrzył poprzez styczniowy deszcz; jego zdrętwiała dłoń mocno ściskała rączkę parasolki. Stał tu wystarczająco za długo, stracił czucie w palcach u stóp. Spojrzał na zegarek i westchnął. 'Ci cholerni Amerykanie,' pomyślał ponuro, tupiąc jednocześnie nogami, by przywrócić krążenie. Starał się uciec od myśli, które bezustannie przewijały się w jego głowie. Dwa lata. Dwa lata od chwili kiedy ostatni raz widział tę bladą twarz. Starał się nauczyć, by nie wracać ciągle do akt i choć zabrało to wiele czasu, w końcu się udało.
Dziś przypadała kolejna rocznica dnia, gdy Sherlock Holmes wyszedł z domu, by już nigdy więcej do niego nie wrócić. Myśl o nim sprawiła, że Lestrade aż się wzdrygnął. Sherlock miał tendencję do uciekania w najmniej pożądanych momentach i to często bez mówienia komukolwiek, gdzie idzie. Czasami nie było go tygodniami, pracował nad sprawami o których nie mógł lub nie chciał powiedzieć nawet Johnowi. Ale tym razem były dwie różnice. Pierwsza taka, że się nie spakował a druga- że nigdy nie wrócił.
Wytłumaczenie jego relacji z Sherlockiem było czymś wręcz niemożliwym. Wraz ze skomplikowanym mężczyzną idą zawsze skomplikowane relacje. Powiedzenie, że byli przyjaciółmi było by małym naciągnięciem ale z drugiej strony nie byli też jedynie kolegami z pracy. Lestrade się nim przejmował. Do pewnego stopnia dbał nawet o młodszego mężczyznę. I oczywiście irytował go, bezustannie szydził z niego i jego pracowników ale Lastrade nie mógł nic na to poradzić- nadal się o niego troszczył. Niewielu ludzi potrafiło patrzeć poprzez zimną, wyzbytą z uczuć maskę, którą zawsze zakładał. Ale Lestarde potrafił. Widział go w jego najlepszych i najgorszych chwilach i wiedział, że wcale nie jest pozbawionym emocji socjopatą, za którego ludzie go uważają.
John też to wiedział.
Serce Leastrade'a nadal kurczyło się na myśl o pustym spojrzeniu w jego oczach tego dnia, gdy Sherlock zniknął. Tamtego dnia wiedział, że coś jest nie tak. Lestrade modlił się i wierzył, że jest w błędzie. Nie był. Nie mylił się a Sherlock zaginął. Statystyka podpowiadała mu, że Sherlock nie żyje ale to była myśl, której po prostu nie potrafił znieść. Ale jeśli nie był martwy, to co się w takim razie z nim dzieje?
'Przepraszam?' Lestrade podskoczył i kropelki deszczu z parasolki rozprysnęły się na około. Młody mężczyzna stał pod niebieskim parasolem patrząc na Lestrade'a z zaciekawieniem. Ciemne, brązowe włosy na jego głowie sterczały w różnych dziwnych kierunkach sprawiając, że wyglądał jakby dopiero co wstał z łóżka. 'Czy to pan jest inspektorem Le...' Spojrzał w dół na pognieciony kawałek kartki w dłoni i uniósł brew. 'Straid?'
Lestrade uśmiechnął się i wyciągnął dłoń. 'Lestrade.' Mężczyzna zaczerwienił się i ujął wyciągniętą przed nim dłoń.
'Przepraszam za to,' powiedział wstydliwie, jego amerykański akcent wyjątkowo mocny. 'Inspektor Ellis.'
'Miło mi pana poznać. Chce pan gdzieś się zmyć z tego deszczu?' Ellis uśmiechnął się.
'Z chęcią,' Lestrade przywołał ruchem dłoni taksówkę i oboje wsiedli do środka. Opadli na siedzenia z westchnięciem. 'Przepraszam, że musiał pan tyle czekać. Byłem zmuszony czekać jakieś 2 godziny dłużej na samolot.' Lestrade wzruszył ramionami.
'Proszę się tym nie przejmować. Jak minął lot?'
'Całkiem nieźle. Większość przespałem.' Z walizki wyciągnął teczkę z aktami. 'Zdaje sobie sprawę, że oboje jesteśmy zmęczeni, więc co pan na to, że od razu przejdziemy do interesów?' Lestrade był mile zaskoczony obcesową naturą swojego nowego znajomego.
'Może być i tak. Jednakże nie goni nasz żaden plan czy coś...' Ellis uśmiechnął się i otworzył teczkę. W środku siedem zdjęć siedmiu martwych mężczyzn. I choć oczy obu policjantów przyzwyczajone były do takiego widoku, to w żadnym wypadku nie ułatwiało to sprawy.
'Jest coś w tej sprawie co nie daje mi spokoju,' mruknął Ellis kręcąc głową.
'W sensie oprócz siedmiu trupów?' Ellis uśmiechnął się.
'Tak. Oprócz tego.' Przerwał na moment i zmarszczył brwi przyglądając się aktom w dłoni. 'To czego nie rozumiem to dlaczego zaczął tu, przemieścił się do Nowego Jorku a potem wrócił. To wydaje się nie mieć sensu.'
'Większa publika? Zasugerował Greg. 'Chociaż przypuszczam, że są o wiele łatwiejsze sposoby, by zyskać zainteresowanie.'
'Więc o co może chodzić? I jest jeszcze jedna rzecz,' Lestrade odkręcił się w jego stronę w zainteresowaniu. 'Te ciała aż krzyczą „seksualny sadysta" ale użycie przemocy było minimalne, brak tortur, brak gwałtu i tak, owszem, wszyscy byli nadzy ale to jest pewien element czegoś większego,' Ellis z powrotem spojrzał na akta. 'Czegoś brakuje.'
'Co ma pan na myśli?'
'Może on próbuje ukryć fakt, że jest sadystą seksualnym poprzez wyładowywanie swoich emocji na kimś innym. Może na chłopaku albo... synu...'
'Sugerujesz, że ten bydlak jest na tyle chory, by gwałcić własnego syna?'
'Może. Jeśli jego potrzeby są na tyle silne to tak, jest w stanie to robić.'
'Chryste' Lestrade mruknął. 'Naprawdę mam nadzieję, że znajdziemy tego sukinsyna.'
2 tygodnie później...
Peter Ellis szedł w dół ciemnego korytarza, jego wyszkolone oczy błądziły w poszukiwaniu jakiś drzwi czy postaci ludzkiej w tym zapomnianym przez Boga miejscu. Nie używał latarki; chytrość była kluczem do rozwiązania tej zagadki. Przyzwyczaił się, robił to tak wiele razy, że teraz było to dla niego czymś w rodzaju wrodzonej zdolności. Jedyne, co naprawdę go martwiło, to brak zasięgu w tym starym domu, więc musi poradzić sobie sam. Szedł wolno, pistolet trzymał w nieruchomej dłoni, jego ciemne oczy patrzyły poprzez mrok w poszukiwaniu jakiegokolwiek sygnału życia. Wzrok zatrzymał się na czymś: metalowe drzwi.
Przełknął starając się pozbyć z umysłu obrazów martwych mężczyzn. Ostrożnie otworzył drzwi. Prowadziły do piwnicy. Nie było światła ale był w stanie iść. 'Policja. Czy jest tam ktoś?' Zakrzyczał w głąb pomieszczenia i jego głos odbił się od kamiennych ścian. Sięgnął do włącznika; światło nie działało. Wyciągnął latarkę i ujrzał kondygnację schodów; szybko podążył w dół.
Gdy dotarł do końca ponowił pytanie: 'ktoś tam jest?' Przekręcił latarkę w dłoni rzucając światło w głąb pomieszczenia i ku własnemu przerażeniu w rogu ujrzał zgarbioną postać. Z rosnącym niepokojem i poskramianym strachem ruszył w jej kierunku. Miał przed sobą wszystko czego oczekiwał. To i jeszcze więcej.
Niewielka, zgarbiona postać leżała naga na twardej, kamiennej posadzce. Jedynym co uświadomiło mu, że nie jest martwa było pasmo czarnych loków, które poruszały się w przód i w tył w rytm wypuszczanego oddechu. Był wystarczająco chudy, by być martwym. Przykuty do ściany łańcuchami za nadgarstki i kostki. Całe jego ciało boleśnie chude; siniaki, blizny po przypaleniach i wszystkie inne typy ran namalowanych na jego bladej skórze. Twarz ukryta była za maską długich, od dawna nieobcinanych włosów. Z zawahaniem Ellis potrząsnął ramieniem mężczyzny.
Podskoczył jak porażony prądem. Odskoczył w kierunku ściany, jego wielkie oczy patrzyły na Ellisa z przerażeniem. 'Wszystko w porządku. Wszystko w porządku. Nie jestem tu po to żeby cię skrzywdzić, obiecuję.' Powoli i niezauważalnie położył broń na podłodze i uniósł dłonie, by pokazać, że nie ma złych zamiarów. 'Wszystko ok, jestem z policji. Wydostanę cię stąd.' Mężczyzna wciąż parzył się na niego tak, jak gdyby nigdy wcześniej nie słyszał angielskiego. A co jeśli naprawdę nie słyszał? Cholera, nie pomyślał o tym.
'Jesteś ranny?' zapytał Ellis.
Mężczyzna wciąż nie przestawał patrzeć ale w końcu załkał, 'Ja, ja n-n-nie spaał-em.'
Ellis był tak zbity z tropu jego odpowiedzią, że nie miał pojęcia jak zareagować. '...Co?'
'Ja-ja nie spałem. P- przyrzekam. N-nie mów Panu. N-n-nie możesz p-powiedzieeć Panu. J-ja... Ja będę mieć p-przez to k-kłopoty.' Łzy wypełniły jego oczy, gdy podciągnął swoje chude nogi pod brodę. 'Proszę. N-nie mów Panu. N-nie mogę spać bez p-pozwolenia.' Ellis łagodnie położył dłoń na ramieniu młodszego mężczyzny, który wzdrygnął się pod wpływem dotyku. Kontakt fizyczny musiał kojarzyć mu się wyłącznie z przemocą.
'Nic mu nie powiem. Wydostanę cię stąd.'
'Wydostać stąd?' mężczyzna krzywił się. Ellis zdał sobie sprawę jak bardzo musi być przemarznięty. Ściągnął z siebie płaszcz i przykrył nim delikatnie drobne ramiona. To było dziwne uczucie mieć coś na sobie. Nie nosił ubrań od tak dawna, że zdążył zapomnieć jak to jest.
'K-k-kim j-jesteś?' zapytał mężczyzna wodząc po nim wzrokiem ze strachem.
'Nazywam się Peter Ellis,' powiedział cicho uśmiechając się. Oczy młodego mężczyzny rozszerzyły się w odpowiedzi. To było dziwne. Nie potrafił dostrzec w tym uśmiechu żadnego cienia złych zamiarów, żadnej chorej rozkoszy w tych oczach. Wyglądał prawie na... szczęśliwego. Ale w taki sposób jaki go nie przerażał. Z niedowierzaniem, tak jak gdyby mógłby się zaraz rozpłynąć pod wpływem dotyku, położył palec na jego twarzy.
'J-j-jesteś... J-jesteś p-prawdziwy?'
Uśmiechnął się. 'Tak. Jestem prawdziwy. Jesteś ranny?'
Młodszy mężczyzna nie był w pełni pewien jak ma odpowiedzieć na to pytanie. Jak zdefiniować ból?
'N-nie wiem.' Odpowiedział zgodnie z prawdą.
Ellis kiwnął głową. 'Jak masz na imię?'
Zdawało się, że potrzebował chwili, by sobie przypomnieć. 'Sherlock H-Holmes,' Ellis uśmiechnął się i wyciągnął dłoń. Imię brzmiało w pewien sposób znajomo ale nie pamiętał teraz skąd może je znać.
'Sherlock Holmes. Miło mi pana poznać.' Powoli, tak jak gdyby obawiał się, że jest zwodzony, Sherlock wyciągnął rękę i po raz pierwszy od dwóch lat poczuł przyjazny uścisk drugiego człowieka.
