Tytuł: Berło i korona
Autor: euphoria
Fandom: Teen Wolf
Pairing: Derek/Stiles, Lydia/Jackson
Rating: +18
Seria Przetartych Kliszy
Info: och, zawsze chciałam napisać bajkową naiwną opowieść o królach i tak dalej xD sporo wilkołaczych i ludzkich praw… takie tam… małżeństwo z rozsądku!
- No, Stiles, powiedz coś ty sobie myślał?! 'Pokój na świecie, stabilność kraju najważniejsza' – mówił do siebie osiemnastolatek, patrząc w lustro.
- Przestań się nad sobą użalać. Słyszałam, że jest diabelnie przystojny. Heather mówiła o tym kucharce. Podobno cała delegacja natknęła się na jeden z naszych patroli, gdy tylko przekroczyli granicę – poinformowała go Lydia, poprawiając mu kołnierzyk koszuli.
Stiles sterczał przed lustrem dobre dwadzieścia minut, ale prawdę powiedziawszy najchętniej zostałby przed nim do końca życia.
- Boję się – przyznał w końcu.
- Ja też – odparła kobieta. – Pomyśl o tym w ten sposób. Czy to coś zmienia? – spytała, kierując rozmowę na trochę inny tor.
- Nie. Już nie mogę się wycofać, ale możemy uciec! Gdzieś daleko. Może nawet za ocean… - myślał na głos. – W końcu jesteśmy już oboje spakowani.
- Właśnie dlatego twój ojciec wysyła nas razem. Mam pilnować, żebyś nie wpakował się w kłopoty – westchnęła Lydia cierpiętniczo.
Stiles wydął wargi i odpiął kilka guzików koszuli. Chwilami cieszył się, że jego ojciec, który przez lata dowodził armią zrezygnował z części dworskich zwyczajów. Przy lipcowym słońcu noszenie czerwonego płaszcza, korony i berła jako oznak ich władzy byłoby męką. Teraz jedynie sygnet na palcu informował o ich statusie.
- Jestem dorosły i potrafię dorośle się zachowywać – warknął zirytowany.
- Wiem, skarbie. Twoje mowy motywacyjne są jednak zbyt niebezpieczne dla niepowołanych uszu. Ani ja, ani twój ojciec nie chcemy wysyłać cię tam w samotności. Być może Hale'owie to stara rodzina z zasadami, i być może są bardziej cywilizowani niż reszta, ale to wciąż wilkołaki – poinformowała go odrobinę już znudzona.
Ta rozmowa powracała już kilkukrotnie odkąd Peter Hale wyszedł z propozycją przypieczętowania paktu przez małżeństwo. To oczywiście byłoby najtrwalsze, ale niosło z sobą pewne reperkusje. Siostrzeniec Petera, a przyszły mąż Stilesa – Derek w przyszłości miałby zarządzać też jego królestwem. Swój czas musieli podzielić pomiędzy terytorium klanu Hale'ów, a Beacon Hills.
- Nie okazuj strachu. Nie spuszczaj wzroku. Nie odwracaj się plecami. I przede wszystkim; nie uciekaj – wymruczał pod nosem mantrę.
- Dokładnie, skarbie – westchnęła Lydia.
Stiles pokręcił z niedowierzaniem głową.
- Jak możesz być taka spokojna? – spytał z niedowierzaniem. – Jutro będziemy w drodze do cholernego zamku, cholernych wilkołaków, żeby spędzić tam kilka…
- Cholernych miesięcy – dopowiedziała kobieta, spoglądając na niego badawczo. – Jeśli ja nie będę spokojna, to kto? – spytała w zamian i Stiles nie mógł nic na to powiedzieć. – Chodź, skarbie, twój przyszły mąż czeka – wyszeptała otwierając przed nim drzwi.
Derek Hale był cholernie, diabelnie i nieziemsko przystojny. To był fakt niezaprzeczalny. Stiles kilka godzin wcześniej wyglądał przez okno, gdy delegacja przybyła na zamek, ale z wieży nie mógł przyjrzeć się dokładnie mężczyźnie.
Teraz, gdy siedzieli naprzeciwko siebie Stiles miał dostatecznie wiele czasu, żeby poznać wszystkie szczegóły jego twarzy. Derek Hale wyglądał na swoje dwadzieścia cztery lata i to nie w złym tych słów znaczeniu. Nie było w nim nic z nieporadnego dzieciaka. Jego oczy o dziwnej barwie skupiały się na mówcach, którzy prawdę powiedziawszy zaczynali już przynudzać. Stiles był pewien, że przywitano się już nawet z końmi, na których przyjechała delegacja.
Derek o dziwo nie wyglądał na znudzonego, aczkolwiek generalnie z jego twarzy nie można było nic wyczytać, więc Stilinski wolał nie zakładać tego z góry. Starał się jak mógł nie denerwować, bo Hale okazał się górą mięśni, ukrytą pod opiętą koszulą. Jeśli mężczyzna chciał się zaprezentować z jak najlepszej strony, na pewno mu się to udało.
Nie zdążyli zamienić ze sobą jeszcze ani słowa, aczkolwiek Peter Hale gawędził w najlepsze z kilkoma dygnitarzami. Pozostali członkowie świty wilkołaka stali sztywno, obserwując wszystko uważnie.
Stiles zerknął jeszcze raz na Dereka, który w końcu oderwał wzrok od przemawiającego dworzanina i ich spojrzenia skrzyżowały się. Nie czuł strachu, chociaż mężczyzna patrzył na niego obojętnie. Być może powinien, biorąc pod uwagę, że według posiadanych przez niego informacji Derek był nie tylko wilkołakiem, ale i rodzonym alfą, co stawiało go na równi z wujem. Już teraz mógł wyczuć siłę, moc mężczyzny, chociaż ten w zasadzie nic nie robił. Nie oceniał go wzrokiem. Jedynie patrzył i nie oddychał – jak zauważył ze zdziwieniem Stiles, nie dostrzegając charakterystycznego ruchu klatki piersiowej.
I dopiero wtedy do niego dotarło. Derek Hale właśnie w tej chwili wsłuchiwał się w jego serce.
Stiles nie byłby sobą, gdyby lekki wyzywający uśmieszek nie wypełzł na jego usta. Lydia spojrzała na niego ze zmartwieniem z rogu sali, ale była zbyt daleko, żeby jakkolwiek zareagować.
Stiles wziął głębszy oddech i skierował swoje myśli w stronę ojca, który siedział zmartwiony u szczytu stołu. Wiedział, że jego serce przyspieszyło, bo brwi Dereka drgnęły. Potem pomyślał o Lydii, o Beacon Hills, o zamku i swoim pokoju. A na koniec o swojej matce. Każde ze wspomnień wywoływało w nim inne emocje, więc Derek patrzył na niego teraz mniej pewnie, zdezorientowany sprzecznymi bodźcami.
Stiles właśnie zastanawiał się nad tym czy do tego galimatiasu dodać kilka wizji tego, co chciałby w swojej wyobraźni zrobić z tym umięśnionym ciałem przed sobą, ale Peter Hale odchrząknął znacząco. Mężczyzna wyszeptał coś do Dereka, który zagryzł usta w wąską kreskę.
- Przepraszam – powiedział młodszy z Hale'ów, nawiązując ponownie kontakt wzrokowy ze Stilesem. Jego głos był niski, ale nie chropowaty. Przyjemnie czysty i tak różny od głosów dworzan. Wydawał się bardziej prawdziwy, bo pozbawiony maniery, która stała się ostatnimi czasy modna w Beacon Hills.
Stiles z przerażeniem zdał sobie sprawę, że dworzanie uznają Dereka za prostaka już w chwili, gdy na jutrzejszym balu otworzy usta.
- Chciałem tylko poznać rytm, w którym bije twoje serce, żeby go zapamiętać – wytłumaczył Derek i Stiles poczuł, że jego usta otwierają się szerzej.
To byłaby najbardziej romantyczna rzecz jaką w życiu usłyszał, gdyby nie okoliczności. Na domiar tego wiedział, że Derek mówi szczerze.
- To ja przepraszam. Nie powinienem igrać z twoim instynktem – odparł siląc się na spokój.
Kątem oka zauważył delikatny uśmiech błądzący na ustach swojego ojca. Henry Stilinski był może prostym żołnierzem, ale przez ostatnie lata dowiedział się dostatecznie wiele na temat dyplomacji, żeby dostrzec iskierkę nadziei w przypadkowym porozumieniu. Spokojny ton Dereka dobrze rokował na przyszłość.
Stiles oczywiście nie wierzył w plotki rozsiewane wokół na temat morderczych zapędów wilkołaków, ale brał udział w negocjacjach oficjalnie jako obserwator i zdawał sobie sprawę, że ich dwoistej natury. Nie miał w zwyczaju niedoceniać przeciwnika i bynajmniej nie zamierzał tego robić z własnym mężem. Derek Hale miał u niego czystą kartę i właśnie w tej chwili zapisał na niej nieświadomie pierwsze informacje; polegał na zdaniu wuja oraz był nienajgorszym dyplomatą. Stiles nie łudził się ani przez chwilę, że szczerość przeprosin wynikała faktycznie z poczucia winy. Sam takiego nie miał. Jeśli jednak zawsze spotkają się w połowie, osiągną kompromis to małżeństwo miało przed sobą piękną polityczną przyszłość.
- Żałuję, że nie mogłem obserwować negocjacji, które przywiodły nas do tego punktu – podjął po chwili Peter.
Stiles już miał otworzyć usta, gdy zdał sobie sprawę, że Hale nie kierował tych słów do niego.
- Byliśmy zaskoczeni, że doprowadziły nas one tutaj – odparł Henry Stilinski, zerkając na niego i Dereka.
Peter uśmiechnął się krzywo.
- Wierzę, że Stiles zapewne inaczej poprowadziłby rozmowy, gdyby wiedział, że omawia też warunki własnego małżeństwa – parsknął Hale.
- Na pewno nie narobiłby sobie tak wielu wrogów – przyznał otwarcie Henry, lustrując twarz wilkołaka bez skrępowania.
Stiles poczuł jak jego serce przyspiesza, gdy przez twarz Petera przebiegł cień. Mężczyzna jednak szybko się opanował i ponownie uśmiechnął.
- To powód dla którego zdecydowaliśmy się zaproponować ten szczególny rodzaj więzi. Dereka w Beacon Hills będą chronić umowy oraz małżeństwo. Stilesa na terenie naszego klanu bezpośredni związek z rodziną i wieczna więź – wyjaśnił Hale.
- Cieszy mnie to, ponieważ mój syn nigdy nie był typem wojownika – przyznał Stilinski. – Byłby w stanie zagadać zapewne rzesze, ale potrzebowałby do tego czasu, a jak wiemy; przeważnie najpierw działacie, a potem myślicie – dodał mężczyzna bez skrępowania.
Stiles usłyszał jak jego serce wyrywa się z piersi i zapewne każdy wilkołak w promieniu kilometra mógł wychwycić galopujące tony. Nie wierzył, że jego ojciec od tak rzucił coś takiego przy stole pełnym wilkołaków w dwa miesiące po trwających prawie dwa lata negocjacjach.
- Podejrzewam, że to domena każdego… Jak się ładnie wyraziłeś 'wojownika' – podjął Stiles, uspokajając się odrobinę, gdy napięcie przy stole zelżało. – Dlatego zostawcie sprawy dyplomacji tym, którzy się na tym znają – poradził zduszonym tonem.
Peter roześmiał się nie całkiem szczerze, ale to był już dobry znak.
- Zatańczysz? – spytał Derek pospiesznie, wstając ze swojego miejsca.
Stiles zamrugał zaskoczony, bo to była ostatnia rzeczy, która przyszłaby mu do głowy w tej chwili. Muzyka co prawda towarzyszyła im od początku kolacji, ale w Beacon Hills tańczono wyłącznie na balach. Spojrzał zdezorientowany na wyciągniętą rękę Dereka i westchnął, kładąc na niej swoją.
Wstali odprowadzani wzrokiem aż na środek sali, gdzie Hale zawahał się po raz pierwszy najwyraźniej nie mogąc zdecydować, który z nich powinien prowadzić. Ta kurtuazja była aż zabawna biorąc pod uwagę, że wszystko zapewne zmieni się już jutro. Peter podobnie jak pozostali z jego świty starali się za wszelką cenę stosować do zwyczajów panujących na terenie królestwa, ale umowa zakładała też, że na terytorium klanu każdy człowiek zachowa prawa wilkołaków. A wyjechać mieli już jutro.
Stiles zrobił ostrożny krok do przodu i skinął lekko głową, odpowiadając na niewypowiedziane pytanie. Derek z westchnieniem ulgi obją go jedną ręką w pasie i ruszyli niespiesznie, przyzwyczajając się do długości kroków partnera.
Obaj byli jednego wzrostu, ale jakimś cudem Stiles czuł się przy nim kruchy i delikatny. Nie chodziło tylko o masę mężczyzny, ale też o pewność siebie z jaką prowadził ich po parkiecie.
Po chwili dołączyła do nich kolejna para i Stiles ze zdumieniem obserwował jak Lydia wiruje przytrzymując rąbek swojej sukni.
- Jackson Whittemore – przedstawił wilkołaka tańczącego z Lydią Derek. – Mój przyboczny i prawa ręka. Kobieta pachniała tobą, dlatego wybrał ją – wyjaśnił.
- Czy Peter zatańczy z moim ojcem? – spytał Stiles nie mogąc się opanować i Derek parsknął najwyraźniej rozbawiony. – Przeważnie tańczymy wyłącznie na balach – poinformował go.
- My też, ale twoi dworzanie obawiają się, że taki prymityw jak ja jutro porwie cię do dzikiego kraju i zapewne pożre na kolacje. Do tego na surowo – wyjaśnił chłodno Hale. Stiles przypomniał sobie z przerażeniem, że wilkołaki posiadały wyjątkowo wyczulony słuch. Najwyraźniej nie wiadomo jak często powstarzało się to służbie, i tak nie do końca to do wszystkich dotarło. Derek nie wyglądał na urażonego jakoś szczególnie, ale słuchanie takich rzeczy o sobie nie mogło być przyjemne.
- Plotki chodzą o wiele gorsze – przyznał Stiles. – Tańcem udowadniasz, że się mylą? – spytał ciekawie.
Symbolizm w kulturze wilkołaków był naprawdę ważny. Tuż przed rozpoczęciem rozmów Stiles spędził tygodnie rozprawiając tylko o tym. Nie chodziło wyłącznie o to, żeby przez pomyłkę nie obrazić dyplomatów, ale przede wszystkim, żeby wiedzieć kiedy obrażają oni ciebie.
- Muzyka łagodzi obyczaje – poinformował go Derek, robiąc ostrożny obrót.
Dołączyły do nich kolejne pary. Peter tańczył z olśniewająco piękną blondynką, która przyjechała wraz z nimi z terytorium klanu, a Henry Stilinski wybrał jedną ze starszych dam dworu.
- Jakie plotki krążą wśród członków waszego dworu? – spytał ciekawie Stiles.
Derek zesztywniał wyjaźnie pod jego dłońmi, ale najwyraźniej nie zamierzał odpowiadać.
- Liczę na szczerość, a odpłacę ci zawsze tym samym – obiecał szeptem Stilinski.
Hale spojrzał na niego z zastanowieniem i mimowolnie pokiwał głową.
- Na zamku nie mamy dworu – zaczął cicho. – Nie mamy hierarchii, która odpowiadałaby tej tutaj. W otoczeniu alfy znajdują się ci członkowie watahy, którzy jednocześnie są głównodowodzącymi wojskiem – wyjaśnił.
- Wiem – przyznał Stiles. – Co oni mówią? – spytał nie pozwalając się zbyć.
Derek zgubił na chwilę rytm, ale szybko nadrobił pół kroku.
- Zastanawiają się głównie nad tym czy powinni ubrać swoich parnerów we frywolne wdzianka i w ten sposób stworzyć ci dwór, do którego jesteś przyzwyczajony – powiedział głucho Hale.
Stiles uśmiechnął się krzywo.
- Nie jestem wojownikiem – powtórzył słowa swojego ojca. – Jestem myślicielem. Dwór nie jest mi potrzebny. Wyjedzie ze mną Lydia, jeśli będę potrzebował rozmowy z kimś, kto nie jest w stanie wywąchać moich emocji – odparł.
Derek się nie patrzeć mu w oczy i Stiles zmarszczył brwi. Musiało być coś jeszcze albo nie do końca zrozumiał słowa mężczyzny.
- Nie chodzi o to – podjął lustrując twarz Hale'a. – Frywolne wdzianka – powtórzył głucho. – Jestem niemal pewien, że to eufemizm, więc albo twój… twoja wataha obraża modę panującą w Beacon Hills, albo… - urwał nie chcąc kończyć. – To w zasadzie zabawne – zaczął ponownie z lekkim uśmiechem. – Ty jesteś zbyt niecywilizowany, a ja aż nazbyt cywilizowany. Co dokładnie ich trapi? – spytał ciekawie.
Przez chwilę wydawało mu się, że Derek nie odpowie, ale mężczyzna pochylił się do przodu i musnął nosem jego szyję. Dotyk nie był przypadkowy, ale nagły i krótki.
- Ubierając się w krzyliwe kolory jesteś łatwiejszy do wytropienia – poinformował go Hale. – To samo tyczy się zapachu, ale jestem spokojny.
- Dlatego, że już nie polujecie? – spytał Stilinski.
- Nie. Dlatego, że pachniesz ziołami – odparł Hale, wciągając do płuc więcej powietrza.
Stiles poruszył się niespokojnie, spoglądając na swoją koszulę, która na szczęście była ciemnozielona. Miał kilka podobnych, ale w odcieniu czerwieni, więc musieli je wypakować jeszcze dzisiaj. Nie było sensu zabierać czegokolwiek, w czym nie zamierzał pokazać się publicznie.
- Poinformuję Lydię, żeby przemyślała swoje stroje. Czy możesz mi powiedzieć, czy jej perfumy są drażniące? – spytał cicho.
- Nie musisz się tym kłopotać. Masz prawo nosić cokolwiek zechcesz. W świetle prawa będziemy równi – wyjaśnił mu zaskoczony Derek. – Nikt nie powie ci złego słowa – zapewnił go.
- Wyświadczyłeś mi przysługę tym tańcem – zaczął, przysuwając się odrobinę bliżej. – Dlaczego nie miałbym zrobić czegoś podobnego tak mały kosztem jak dwie czy trzy koszule? – spytał retorycznie i kąciki ust Dereka drgnęły. – Pomijam, że nie jestem samobójcą i na pewno nie mam w planach włóczenia się po lesie na terytorium klanu w jasnopomarańczonych strojach pachnąc jak wsiowa dziewka. Chcemy się z Lydią zaaklimatyzować – dodał.
Derek kiwnął głową ze zrozumieniem.
- Wiem wiele o was i waszych prawach, ale są jeszcze pewne szczegóły, które mi umykają. Nauczę cię jak poruszać się po naszym świecie, jeśli i ty uchronisz mnie przed faux pas w twoim – rzucił jeszcze, patrząc Hale'owi prosto w oczy.
Derek skierował ich tak, by przecięli drogę Lydii i Jacksona. Starał się być dyskretnym, ale Stiles i tak dostrzegł, gdy wilkołak wciągnął do płuc odrobinę więcej powietrza, chłonąc zapach kobiety.
- Powinna unikać werbeny – powiedział wilkołak.
- Myślałem, że działa tylko na wampiry – zdziwił się Stiles.
- Nie jest dla nas szkodliwa, ale jej zapach jest zbyt rzadko spotykany i zbyt charakterystyczny. Staramy się raczej upodabniać do aromatów otoczenia, żeby trudniej nas było wytropić – wyjaśnił cierpliwie Derek.
Stiles pokiwał głową, że w pełni rozumie.
- Niestety u nas upodabniamy się do siebie wzajemnie poprzez śmierdzenie na kilometr i krzykliwe stroje – dodał z humorem.
Derek skrzywił się marszcząc nos. Stiles od kilku miesięcy narzekał na nową modę, która przyszła do nich zza oceanu. Kobiety i, o zgrozo, mężczyźni perfumowali się tak bardzo, że czasami z trudem można było wytrzymać z nimi na małej powierzchni. Dodatkowo jaskrawe kolory ich ubrań raziły jego oczy, nawykłe do czytania i pastelowych barw starych tomów.
Muzyka ucichła i Derek skłonił się lekko, gdy przestali tańczyć. Lydia sztywno wróciła na swoje miejsce pod ścianą i rzuciła mu zaniepokojone spojrzenie, więc uśmiechnął się do niej delikatnie. Biorąc pod uwagę wszystkie najgorsze scenariusze, które przewijały mu się przed oczami przez ostatnie tygodnie, obecna sytuacja była znakomita. Niemal bliska ideału.
- Kiedy dzisiaj przyjechaliśmy, dostrzegłem ogrody wokół zamku. Czy zechciałbyś mi towarzyszyć na małym spacerze? – spytał Derek, gdy wracali na swoje miejsce.
- Teraz? – zdziwił się Stiles.
- Tak. Mógłbym odpowiedzieć na twoje pytania, a zapewne masz takich sporo – odparł mężczyzna.
Stilinski zmarszczył brwi, patrząc na Dereka, ale znowu mieli do czynienia z pewnym nieporozumieniem albo niezrozumieniem zwyczajów, bo Hale wyglądał neutralnie i niewinnie.
- Każdy z zebranych tutaj wie, że jutro odbędzie się podwójna ceremonia. Nie mogę towarzyszyć ci samotnie w nocnym spacerze, ponieważ to byłby dostateczny powód do unieważnienia umów – wyjaśnił, starając się nie czerwienić, ale cholerny podstępny rumieniec i tak wkradł się na jego policzki.
Cały wieczór udawało mu się unikać tego jednego, jedynego tematu, w którym nie czuł się pewnie i Hale oczywiście musiał wszystko zepsuć. Stiles wiedział, że wilkołak zapewne ma dość przyciężkiej atmosfery. Pozostali z jego świty też kręcili się niespokojnie na swoich miejscach, najwyraźniej wypatrując końca kolacji.
- Nie rozumiem – odparł Derek zanim zdążył się powstrzymać. Szybko jednak rumieniec Stilesa naprowadził go na odpowiedni tok rozumowania, bo skrzywił się zniesmaczony. – Nie zamierzam ci się narzucać – warknął, błyskając nagle czerwienią.
- Uspokój się. Wiem to – mruknął Stiles. – Też uważam, że powinniśmy porozmawiać, ale w takim bądź razie musimy zabrać ze sobą Lydię – poinformował go.
- Jackson pójdzie z nami także – zarządził Hale.
Stiles rzucił okiem na wilkołaka, który tańczył z Lyds i skinął głową.
Wieczór okazał się chłodny, ale Derek i Whittemore z nieskrywaną radością wciągnęli do ust nocne czyste powietrze. Stiles nie wiedział jak sytuacja przedstawia się na ich zamku, ale tutejsza atmosfera najwyraźniej im nie służyła. Prawdę powiedziawszy nie był zaskoczony. Beacon Hills zawsze było gwarnym i głośnym miejscem, a jeśli wiedział coś na pewno o wilkołakach to było ich przywiązanie do natury. Co jednocześnie oznaczało uwielbienie spokoju i neutralnych zapachów.
Lydia nie była zadowolona ze spaceru, ale nie protestowała też zbytnio. Otuliła się tylko mocniej płaszczem i szła kilka kroków za nimi w milczeniu, ignorując mówiącego coś do niej Jacksona.
- Co zatrzymuje cię przed staniem się włochatą krwiożerczą bestią? – spytał Stiles, gdy weszli między krzewy.
Derek przystaną kompletnie zszokowany i błysnął czerwonymi tęczówkami ostrzegawczo.
- Wiem, że macie coś takiego, co stanowi pomost pomiędzy waszą ludzką i bardziej pierwotną częścią – wyjaśnił pospiesznie. – Mam prawo wiedzieć, skoro błyskasz w moją stronę czerwonymi ślepiami – dodał. – Powiedz mi co powinienem powiedzieć, żeby cię powstrzymać. Inaczej kiedy stracisz kontrolę w mojej obecności może dojść do zerwania paktu. Nie będzie ważne kto kogo zabije – przypomniał głucho.
Gdzieś z tyłu dobiegło do niego parsknięcie Jacksona.
Derek w końcu zrównał z nim krok i wyciągnął ręce z kieszeni. Obaj z Whittemorem zrezygnowali z okryć, ale nie wydawali się marznąć, chociaż noce w Beacon Hills były dokładnie tak samo zimne jak dnie ciepłe.
- Moja rodzina. Moja siostra i wuj – przyznał po chwili ciszy Hale. – Ale niezależnie od tego jak wysoko będziesz w naszej hierarchii, posiadanie tojadu jest karane śmiercią – poinformował go całkiem poważnie.
- Wiem – przyznał Stiles. Przeanalizował prawo pod tym kątem, gdy okazało się, że będzie spędzał każde pół roku na terytorium klanu. – Nie potrzebuję tojadu, żeby czuć się bezpiecznie – odparł i Jackson ponownie parsknął. – Wystarczy ogień, panie Whittemore. Jesteście silni, ale nie nieśmiertelni – przypomniał mu niekłopocząc się nawet, żeby się obrócić.
Derek uśmiechnął się krzywo z satysfakcją, gdy wilkołak za nimi wymamrotał coś na kształt nieszczerych przeprosin.
- Skoro też go nie lubisz, dlaczego trzymasz go przy sobie? – spytał rozbawiony Stiles prawidłowo odczytując reakcję Hale'a.
- Sympatie i antypatie nie mają tutaj znaczenia – odparł Derek. – Nie kierujemy się emocjami, gdy w grę wchodzą ważne kwestie – dodał.
Stiles skinął głową w zamyśleniu.
- Co zatem ja mam zrobić, gdy zamienisz się we włochatą krwiożerczą bestię? – spytał ciekawie Derek.
Stiles prawie potknął się, ale w ostatniej chwili chwycił równowagę bez pomocy wilkołaka i spojrzał na niego najbardziej morderczą miną z całego swojego ubogiego repertuaru. Mógł przysiąc, że Derek z niego kpi, jednak nie miał pewności po całkowicie neutralnej twarzy wilkołaka.
- Cóż, przyznaję, że czasem się to zdarza, ale przeważnie mam dobry powód – zaczął mrużąc oczy. – Myślę, że jakaś stara, rzadka księga dotycząca zielarstwa albo magii zdziałałaby cuda – przyznał zerkając na mężczyznę.
Nie zdążył jednak przyjrzeć się bliżej reakcji Dereka, bo z tyłu dobiegł do niego wściekły pisk Lydii. Odgłos uderzenia rozniósł się echem po pustym ogrodzie.
Stiles zawrócił na pięcie podchodząc niemal natychmiast do zdenerwowanej kobiety i spojrzał na Jacksona, który trzymał się za policzek z szokiem wymalowanym na twarzy.
- Co się stało? – chciał spytać, ale Derek uprzedził go, patrząc na swojego podwładnego.
Lydia przesunęła się bliżej Stilesa, obejmując się mocniej płaszczem.
- Spytał mnie kiedy następnym razem zmienię się we włochatą krwiożerczą bestię – odparła bez wahania, zasłaniając się.
Stiles spojrzał zszokowany na Whittemore'a, a potem na Lydię, która nawet nie rozmasowywała na pewno obolałej ręki.
- Nie wiem jakie macie barbarzyńskie zwyczaje na waszym terytorium, ale dopóki znajdujecie się tutaj masz obowiązek przeprosić ją. Nie zwracamy się do kobiet w ten sposób – warknął Stilinski. Whittemore spojrzał na niego z nieskrywaną nienawiścią i zanim Derek zdążył zreagować Stiles podniósł rękę uciszając go. – Dobrze. Lydia dała ci wybór, ponieważ nie chciała, żeby to rozniosło się dalej. Jeśli nie przeprosisz jej w tej chwili, jutro jeden z giermków mojego ojca przyniesie ci jego rękawicę, ponieważ mój ojciec przysiągł matce Lydii, że zaopiekuje się nią dopóki nie znajdzie godnego niej męża. Wyjaśnię ci zatem co będzie dalej – ciągnął dalej niezrażony tym, że Derek przygląda mu się ze skupieniem. – Jeśli wygrasz, pakt zostanie złamany, ponieważ zabijesz mojego ojca, a ja nie jestem najbardziej wybaczającą zniewagi osobą. Jest was tutaj garstka i nie macie szans. Pozbawieni twardego przywództwa pozostali członkowie waszej watahy będą łatwym łupem dla naszych ludzi. Istnieje też spora szansa, że nie wygrasz. I scenariusz będzie dokładnie taki sam – dodał głucho.
Whittemore spojrzał na niego wściekle, ale na razie nie drgnął ani na milimetr.
- Jest jeszcze trzecia opcja. Mogę zabić cię tu i teraz, ponieważ tak się składa, że nikt przy zdrowych zmysłach nie wyszedłby z dwoma wilkołakami nieuzbrojony w coś zawierającego tojad – dodał, uśmiechając się, gdy z rękawa wysunął mu się niewielki sztylet.
Lydia zesztywniała tuż obok, gdy Jackoson klękął na kolano i spuścił nisko głowę przekrzywiając ją w ten sposób, by widać było kark.
- Przepraszam – wycharczał bardzo nisko Whittemore i Stiles zdał sobie sprawę, że chyba po raz pierwszy słyszy przemawiającego wilka.
Lydia skinęła głową, że przyjmuje jego słowa, ale nie przyjęła oferowanej jej przez Jackosona pomocy, gdy schodzili po schodach.
- Nie drgnął ci głos – zauważył Derek cicho.
Stiles wzruszył ramionami.
- Ponieważ Lydia jest pod opieką mojego ojca od urodzenia – przyznał szczerze, nie widząc powodu dla którego miałby ukrywać tę informację. – I nie podoba mi się sposób, w jaki Jackson na nią patrzy – dodał, zerkając z ukosa na Whittemore'a.
Derek przez chwilę milczał, więc Stiles westchnął zmęczony.
- Wasze prawa i zwyczaje są bardziej restrykcyjne. Bardziej… pierwotne. Podstawowe. Sięgacie po to, co wydaje wam się wasze i bronicie tego, co wydaje wam się waszą własnością – wyjaśnił Stilinski cicho. – Twój instynkt będzie nakazywał ci chronić partnera, z którym będziesz połączony więzią – zawahał się, bo nie był do końca pewien dynamiki. Derek jednak skinął twierdząco głową. – Więc będę bezpieczny, ale Lydia była jedyną osobą, która zgodziła się towarzyszyć mi na waszym terytorium. Nie będzie chroniona przez żadną więź. Jeśli to nie jest powód do szacunku to nigdy się nie porozumiemy na tym podłożu – dodał.
Derek zesztywniał, jakby dopiero teraz dotarł do niego sens wcześniejszego przedstawienia.
- Czy doszłoby do pojedynku pomiędzy Jacksonem a twoim ojcem? – spytał głucho.
- Nie – przyznał Stiles. – Mogłoby dojść, gdybym nie miał w planach trzeciej opcji – wyjaśnił, instynktownie gładząc dźwignię na ramieniu dzięki której wysunął się wcześniej sztylet. – Odeślij Jacksona na taką odległość, żeby nie mógł nas słyszeć – poprosił, decydując nagle, że rozmowa okazała się o wiele bardziej edukacyjna niż przypuszczał.
Rozmawiali o tym wcześniej z ojcem. Omawiali szczegóły cholernego układu i, gdy zdecydowali się na przypieczętowanie paktów małżeństwem, musieli zastanowić się jak bardzo ważna jest to umowa. Więź, którą zaproponował Peter, była permanentna. Nie mogli jej zerwać, więc pakty byłyby ważne przez cały okres ich życia. Co prawda nie chroniła ich w przypadku jakichkolwiek zamachów. Derek nie umarłby, gdyby ktoś chciał pozbyć się Stilesa, ale i tak dawała mu spore poczucie bezpieczeństwa. Wiązała wilka w ten sposób, że nie byłby w stanie skrzywdzić Stilinskiego, przynajmniej trwale.
Derek odesłał Jacksona prawie na drugi koniec ogrodu, a Lydia przysiadła na jednej z ławeczek, z której miała doskonały podgląd na obu mężczyzn.
- Czy będzie problemem, że jedyną osobą towarzyszącą mi jest kobieta? – spytał wprost Stiles.
Derek poruszył się niespokojnie.
- Inaczej; czy będą mnie lub ciebie mniej szanować, jeśli pojawię się z Lydią i kilkoma skrzyniami ksiąg?
- To nie kwestia ubioru, kobiety czy zamiłowania do literatury – warknął w końcu Hale.
Stiles spojrzał na niego pytająco.
- Jesteś człowiekiem – wyjaśnił Derek. – Możesz przestrzegać naszych zwyczajów, ale instynktownie będą cię odrzucać, ponieważ jesteś słabszy.
- Peter popełnił błąd stawiając mnie u twojego boku? Czyniąc nas równymi? To cię osłabi? – zaniepokoił się Stiles.
Częściowo stabilność paktu zależała od pozycji Dereka w hierarchii watahy. W chwili obecnej był pierwszym po alfie, ale dynamika mogła się zmienić. To był jedyny słaby punkt planu. Klan nie posiadał pewnego i stałego dowództwa. Dereka podobnie jak i Petera każdy mógł wyzwać do pojedynku jak za starych czasów i pokonać. Co prawda było to mało prawdopodobne, ale wcześniej była wojna i obaj się wsławili w zarządzaniu. Teraz jednak sytuacja się zmieniła i zamiast oręża potrzebne było słowo. Peter odnajdywał się jakoś pośród polityków, ale to Derek był słabszym ogniwem.
- Z tym sobie poradzę – warknął Hale, znowu błyskając tęczówkami.
- Nie chciałem cię urazić. Po prostu obu nam zależy na tym, żebyś miał decydujący głos – zaczął.
- Zanim wyjechaliśmy tutaj dwukrotnie wyzwano mnie na pojedynek. Żaden z moich oponentów nie wyszedł z tego bez szwanku – wyjaśnił łypiąc na niego błyszczącymi karminem oczami.
- Czy ktoś mógłby spróbować wyzwać mnie? – spytał zaniepokojony, gdy tylko ta myśl zagościła w jego głowie.
Nigdy wcześniej o tym nie pomyśleli, ale teraz wydawało się to całkiem realne.
- Tak, ale nie zmieniłoby to faktu, że odpowiadam za ciebie. Będziemy związani, więc niezależnie od tego który z nas zostanie sprowokowany ja będę tym, który…
- Moment – przerwał mu pospiesznie. – Więc więź zmusi cię do bronienia mnie? – zdziwił się.
- Jestem alfą – poinformował go Derek.
- Wiem. Nie uszło to mojej uwagi. Pytam czy przez więź ty będziesz tym, który będzie walczył. Czy to po prostu kwestia ambicji – odparł i Hale zwinął dłonie w pięści. – Ambicji – odpowiedział za niego. – Czyli normalnie w przypadku takiej więzi byłbyś dwa razy silniejszy, bo twój partner mógłby wziąć na siebie dowolny pojedynek. Jednak przez to, że jestem człowiekiem jesteś o połowe słabszy, bo nie zamierzasz mi pozwolić odpowiadać za siebie – wyjaśnił Stiles.
Derek zesztywniał i nie rozluźnił się dopóki Stilinski nie spojrzał na niego z lekkim uśmiechem.
- Jesteś człowiekiem – powiedział Hale całkiem niepotrzebnie mu o tym przypominając.
- Wiem. Po prostu myślę na głos i lubię dokładnie wszystko wiedzieć. Niedopowiedzenia nie są bezpieczne w przypadku, gdy jedyne co wiem o tej cholernej więzi to to, że na pewno się nie rozwiedziemy – odparł głucho.
