Dwadzieścia jeden dni
Rozdział I
-Profesorze Snape - zagadnęła melodyjnym głosem Luna.
-Tak panno Lovegood? Czego tym razem pani nie rozumie? - oczy Mistrza były jeszcze czarniejsze niż zwykle.
-Warzymy eliksir wielosokowy - mówiła spokojnie dziewczyna.
Na ustach nauczyciela zatańczył pełen jadu uśmieszek.
-Pięć punktów dla Ravenclawu za spostrzegawczość - rzekł ironicznie nietoperz.
Luna zdała się nie usłyszeć uwagi Snape'a. Uśmiechnęła się grzecznie i kontynuowała swoją teorię.
-I jednym ze składników są muchy siatkoskrzydłe.
Severus nie wiedział do czego zmierzała uczennica. Już chciał wtrącić kolejną zgryźliwą myśl, ale młoda czarownica mówiła dalej.
-Powinny suszyć się równo dwadzieścia jeden dni. Te jeszcze wczoraj były żywe. Chyba jedną z nich nawet spotkałam, kiedy...
-Milcz. Dwadzieścia punktów od Ravenclawu. - Snape przybliżył się do Krukonki tak, że ich nosy dzieliło zaledwie kilka centymetrów. - Panno Lovegood uświadamiam panią, że nie mam zamiaru tolerować takiego zachowania. To, że jest pani na szóstym roku nie znaczy, że jest pani mądrzejsza ode mnie. Szlaban do końca tygodnia. Dziś po kolacji stawi się pani w moich lochach - wzrok Luny był nieobecny, ale ta skinęła głową, a uśmiech nie znikał z jej twarzy. - A teraz żegnam. Eliksir skończycie za dwadzieścia dni.
Gdy Luna szła przez błonia, zauważyła w oddali dwie znajome twarze. Na ławce siedziała profesor McGonagall i Ginny Weasley. Krukonka postanowiła podjeść bliżej. Jak zwykle ucieszyła się na widok plotkujących czarownic i poczęła zastanwiać się o czym mogą rozmawiać. Rozmarzyła się na tyle, że nie zauważyła wystającego z ziemi korzenia i upadła boleśnie na trawę.
Podniosła wzrok i ujrzała czarne patnofle.
-Nie musi pani padać przede mną na twarz panno Lovegood - zaszydził Snape swoim jedwabistym głosem.
-Potknęłam się - dziewczyna mówiła charakterystycznym dla siebie głosem, który usypiał lepiej niż Eliksir Słodkiego Snu.
Nietoperz nawet nie spróbował jej pomóc. Spojrzał na nią wymownie i odchodząc przypomniał jej:
-Dziś. Osiemnasta. Szlaban.
Krukonka wstała z ziemi i otrzepała swój mundurek, po czym uśmiechnięta ruszyła w kierunku przyjaciółki i jej opiekunki. Gdy bliżej przyjrzała się twarzy Gryffonki zauważyła, że ta płacze.
-Ginny, co ci się stało?
-Witaj Luno. Myślę, że to nie jest najlepszy moment na rozmowę. Twoja koleżanka ma zły dzień. Ale skoro już tu jesteś czy mogłabyś znaleźć profesor Sprout i powiedzieć jej, żeby dziś wieczorem stawiła się w moim gabinecie.
-Dobrze. Do zobaczenia - Luna pomachała im i ruszyła wolnym krokiem w stronę szklarni.
Szła spokojnie. Nie zauważyła, że od pewnego czasu śledzi ją dwoje czarnych oczu. Snape szczerze nienawidził Krukonów, a najbardziej z nich wszystkich nienawidził Luny Lovegood. Zawsze próbował zepsuć jej humor, ale nigdy mu nie wychodziło. Był pewien, że któregoś dnia ten głupi uśmieszek spełznie z jej ust.
-Profesor Sprout, profesor McGonagall kazała pani przekazać, iż oczekuje pani wieczorem w jej komnatach.
-Dziękuję ci moje dziecko. Miłego dnia ci życzę.
-Dziękuję i wzajemnie - czarownica uśmiechnęła się i popędziła na kolację.
Gdy wbiegała do zamku w jej głowie pojawiła się nowa myśl. Sprawiła, że wszystkie inne powędrowały w dalekie zakątki jej umysłu. Zaczęła coraz bardziej zwalniać, by móc się zastanowić. Dlaczego Ginny płakała? Czy to przez Harrego, a może coś złego jej się stało? Może któryś z jej braci jest chory?
Zamyśliła się tak bardzo, że nie patrząc gdzie idzie boleśnie uderzyła głową w ścianę.
-Luna! Dziecko drogie! Nic ci nie jest? - Krukonka poczuła, że jakieś ciepłe, delikatne dłonie odwracają jej ciało. Potem usłyszała jęk przerażenia. - Ginny, biegnij do Wielkiej Sali i zawołaj do mnie Poppy!
Ginny skinęła głową i już jej nie było.
-Czy coś jest nie tak? - spytała spokojnie Luna.
-Wiesz moja droga... Masz trochę... Mocno uderzyłaś w ścianę i chyba złamałaś nos, a poza tym krwawisz dość mocno z rany na czole - teraz Luna poznała zatroskany głos Minerwy McGonnagall. - Nie czujesz bólu?
-Nie. Chyba się zamyśliłam - powiedziała dziewczyna, a jej oczy wyrażały czystą, niewinną szczerość.
Nagle drzwi Wielkiej Sali uderzyły z hukiem o ścianę. Panie usłyszały serię soczystych przekleństw i ujrzały naburmuszonego Mistrza Eliksirów. Za nim biegła Pomfrey.
-Luna, dziecko! Co ci się stało?!
-Panna Lovegood uderzyła w ścianę. Profesorze Snape. Czemu zawdzięczamy pańską obecność? - spytała McGonagall z niekrytym zaciekawieniem.
-Ten idiota uparł się, że musi zobaczyć pannę Lovegood z rozbitym nosem. Bezczelny łajdak - warczała Pomfrey między seriami zaklęć uzdrawiających.
Krukonka siedziała przy ścianie. W pewnej chwili poczuła, że zasypia. Zdziwiła się gdy zamiast mieć pod sobą zimną, kiamienną posadzkę poczuła, że obejmują ją ciepłe, ludzkie ramiona. Nie wiedziała przez kogo jest niesiona, ale do jej jeszcze niedawno poszkodowanego nosa dostała się silna woń męskich perfum. Może to był Dumbledore? Albo Hagrid. Tego nie wiedziała.
Krukonka otworzyła oczy. Była w nieznanym jej dotąd pokoju. Chciała przeciągnąć się, ale nie zauważyła, że leży na wąskiej kanapie i sturlała się na podłogę. Teraz znajdowała się na dywanie. Luna wstała i rozejrzała się dokładnie. W pokoju był kominek, miękki, jasny dywan, czarna, skórzana sofa i... Profesor Snape!
-Co pan tu robi? - spytała sennie Luna.
Mistrz Eliksirów oparł się o futrynę drzwi i powiedział zaczepnie:
-Mieszkam. A ty chyba powinnaś mieć teraz szlaban?
W oczach Luny zamigotały iskierki buntu, ale ta tylko uśmiechnęła się i potulnie spytała:
-Co mam zrobić?
Snape podszedł do barku i nalał sobie do szklanki ognistej whiskey.
-Cóż biorąc pod uwagę, że jest już dość późno, a Minerwa całą drogę truła mi o tym jakim to jestem bezczelnym i okrutnym sukinsynem, dziś postanowiłem ci darować - powiedział Mistrz Eliksirów w pewnym sensie zaprzeczając swoim wcześniejszym słowom.
-Dobranoc, profesorze - powiedziała delikatnym jak piórko głosem Luna.
-Komu dobra, temu dobra - warknął Snape i gestem wyprosił Krukonkę z mieszkania.
