„Bella"

Cyzia była jedyną, która mogła mnie powstrzymać. Była też jedyną, która się mnie nie bała. Dlaczego? Bo wiedziała, że nigdy w życiu bym jej nie skrzywdziła.

Kiedy przyszła na świat, matka bała się dać mi ją na ręce. W sumie miała powód. Upuściłam już parę razy Dromedę (już nawet nie wiem, ile razy konkretnie), zdążyłam złamać jej rękę dwukrotnie i zepchnąć ze schodów. Z całym uznaniem - zawsze umiała odpłacić pięknym za nadobne. Lubię myśleć, że to ja jestem wyłącznym powodem tego, że była chyba najbardziej uodpornioną i twardą dwulatką, jaka kiedykolwiek istniała. A sińce na skórze jeszcze bardziej to podkreślały.

Ale w chwili, gdy matka pozwoliła mi przez chwilę potrzymać Narcyzę, od razu spostrzegłam, że ona zupełnie różni się od Dromedy. Była inna. Wyglądała na taką... kruchą. Wiedziałam już, że gdy ktokolwiek, kiedykolwiek odważy się ją tknąć i sprawi, że te śliczne niebieskie oczka zaczną płakać, ten będzie miał ze mną do czynienia.

- Pozwól mi ją potrzymać, Bella! No pozwól! – jęczała obok Dromeda.

Odwróciłam się i obrzuciłam ją groźnym spojrzeniem, takim, z jakiego w późniejszym okresie byłam słynna jako śmierciożerca. Ona nawet się nie wystraszyła. Nawet nie wzdrygnęła.

- Nie, jesteś za mała. Mogłabyś ją upuścić.

I oddałam małe, jasnowłose zawiniątko do rąk matki, która patrzyła na mnie ze zdziwieniem.

- Wiesz, Bello – powiedziała, kładąc maleństwo do starej, drewnianej kołyski z wyrytym herbem Blacków na przodzie, niegdyś należącej do mnie i Dromedy. – Myślę, że stajesz się coraz bardziej delikatna.

Kiedy popatrzyłam na śpiącą cichutko Narcyzę, uświadomiłam sobie, że to może być prawda. Delikatna? Tak, ale tylko dla tej małej istotki, leżącej przede mną. Pocałowałam ją w czoło i odwróciwszy się, potraktowałam Dromedę dosyć bolesnym policzkiem.

- Nie, NIE jestem delikatna! – podkreśliłam i wyszłam z pokoju, kiedy Dromeda zaczęła pojękiwać z bólu.

Miałam cztery lata, ale już wtedy musiałam zadbać o swoją reputację, prawda?