Pomieszczenie, w którym się znajdowałem, tonęło w ciemnościach. Delikatnie różowe nitki na ścianach sugerowały, że świt był blisko. Wydobyty z mojego gardła przeciągły jęk wywołał wokół mnie gwałtowne poruszenie - John poderwał głowę ze swojego tymczasowego miejsca, które okazało się być moim biodrem; Mycroft natomiast wstał z krzesła i wyszedł jeszcze bardziej sztywno niż zazwyczaj, cicho zamykając za sobą drzwi. Chyba nawet usłyszałem coś na temat lekarza, ale nie dałbym sobie obciąć za to ręki. Echo całego tego kilkosekundowego zajścia odezwało się tępym bólem w mojej głowie, która i bez tego była wystarczająco obolała.
John z kolei wyglądał na wykończonego - pod jego oczami dostrzegłem sporych rozmiarów cienie, a włosy i ubranie były w tak nietypowym dla niego nieładzie. Musiałem być nieprzytomny przez jakieś trzy dni. A on nie opuścił mojego łóżka ani na krok.
- John... - odezwałem się z wysiłkiem; miałem niemiłosiernie sucho w ustach. On za to do mnie mówił. Albo raczej: jego twarz mówiła wszystko o przeżytym niedawno stresie, bo on sam mówić nie chciał. Cała jego postać wręcz krzyczała - sam ten widok sprawił, że poczułem się gorzej, niż gdyby dał mi w twarz.
- Ani słowa - uciął. Nie sądziłem, że uda mu się wyartykułować cokolwiek zrozumiałego przez tak mocno zaciśnięte szczęki. - Rozumiesz? Nie chcę słuchać niczego, co masz w tej chwili do powiedzenia.
Kiwnąłem głową. John Watson w stanie furii nie jest Johnem Watsonem, z którym rozsądny człowiek chciałby dyskutować. Po raz ostatni widziałem go takim pamiętnego wieczoru tłuczenia talerzy w różowe kwiatki, których obaj nienawidziliśmy.
Spokojnie czekałem na wybuch mający niechybnie nastąpić prędzej czy później.
- Mam tylko jedno pytanie - wycedził znowu. Zdążyłem w myślach policzyć do trzydziestu. To i tak szybko. Bywały dni, kiedy jego milczenie przegrupowujące siły ciągnęło się godzinami. - Jak, kurwa, mogłeś mi to zrobić? Czy do tego twojego olbrzymiego mózgu jakimś cudem dotarła myśl, co ty, kurwa, wyprawiasz? Jak to by się mogło dla ciebie skończyć? Co ja bym czuł, gdyby doszło do najgorszego? Czy może to też usunąłeś ze swojego drogocennego pałacu myśli?
Poczułem, jakby nagle przygniótł mnie niewidzialny ciężar.
- John...
- Ani słowa, powiedziałem. Pomijam fakt, że przez twoją najnowszą zabawę relegowali cię z uczelni, bo nie raczyłeś chodzić na zajęcia. Czego dowiedziałem się od Mycrofta, bo ty uznałeś najwyraźniej, że nie jestem godzien twojego zaufania. Zasłonę milczenia spuszczę także na to, że Jim Moriarty stał się w ciągu ostatnich miesięcy twoim kumplem. To ciekawe, bo przypomina mi się, jak nie dalej niż pół roku temu mówiłeś, że Moriarty sprawia, że skóra ci cierpnie.
W cichym pomieszczeniu jego gorzki śmiech, który nie miał nic wspólnego z radością, zabrzmiał nienaturalnie. Martwo. Zrobiło mi się niedobrze. Nigdy dotąd nie odczuwałem tak silnych wyrzutów sumienia z powodu swoich decyzji. Przed Johnem w ogóle trudno było doszukać się u mnie czegoś takiego jak sumienie.
- John, proszę...
- Jeśli jeszcze raz mi przerwiesz, to przysięgam na Boga, że zapomnę o tym, gdzie jesteśmy, i spuszczę ci łomot, Holmes. Własna rodzina cię nie pozna.
Przełknąłem z wysiłkiem ślinę. Ohydny posmak w ustach nie zniknął. John drżał silnie; tak bardzo chciałem go dotknąć. Chciałem zrobić cokolwiek, żeby tylko jakoś zetrzeć z jego twarzy tę mękę.
- ...To wszystko mogę jeszcze jakoś zrozumieć, jeśli bardzo się wysilę. Ale czego nie jestem w stanie pojąć moim małym ograniczonym umysłem prostaka - dlaczego? Dlaczego sobie to zrobiłeś? Czy to przeze mnie? Gdzie popełniłem błąd?
Nie ośmieliłem się odezwać w obawie, że naprawdę spełni swoją obietnicę.
- ...Zacząłem się zastanawiać nad tym wszystkim i stwerdziłem, że do żadnej z tych rzeczy by nie doszło, gdybym nie zaciągnął się do wojska. Gdybym nie wyjechał. Nie powinienem był zostawiać cię samego sobie.
Rozumiałem coraz mniej z tego, co mówił, głównie przez uporczywy ból całego ciała.
- ...Dlatego właśnie postanowiłem zmienić coś.
- Co? - wyrwało mi się. - Co takiego?
- Musisz iść na odwyk, Sherlock - odparł. Nie wyrzucał już z siebie pełnych jadu słów, brzmiał bez porównania spokojniej. - Ale nie mogę znowu zostawić cię samego. Jak tylko skończę pierwszy rok szkolenia, to poproszę o przeniesienie bliżej domu, żebyś mógł co tydzień mnie odwiedzać w jednostce. Ale ty musisz skończyć z Jimem, i tym całym syfem. Przed tobą jeszcze całe życie, nie możesz tak po prostu odejść z tego świata. Przecież wiesz, ile dla mnie znaczysz...
Ostatnie zdanie leżało zdecydowanie bliżej pytania niż twierdzenia. A John znowu wyglądał na przegranego. Z wahaniem przykryłem jego śniadą dłoń własną, bladą. Na szczęście się nie odsunął. Westchnął ciężko, jakby wypuszczając z siebie zatrute powietrze.
- Po prostu... - zacząłem, spuszczając w zawstydzeniu wzrok. Nie powinienem był słuchać niczego, co pada z ust Jima. - Wiem, jak niedorzecznie to zabrzmi, ale... bałem się. Po raz pierwszy w życiu. Nie mówię tu o jakichś bzdurach typu lęk wysokości czy przed pająkami, nie. Bałem się, że stracę ciebie.
- Jak to?
- Nigdy wcześniej nie miałem czegoś, czego mógłbym nie chcieć stracić. Nie miałem czegoś, co chciałbym chronić, jakkolwiek melodramatycznie i nietypowo dla mnie to brzmi. Wiem, że sprawiam wrażenie kogoś, kto nie ma uczuć, i wierz mi, sam do tej pory też tak o sobie myślałem, ale ty zdajesz się być jedynym wyjątkiem od każdej mojej reguły.
