Hej?

Oto, przedstawiam wam, kompletne parodiowo-telenowelowo-niewiadomojakie opowiadanie.

Oto, również, nie mam pojęcia, jak dokładnie to coś opisać. Kanon-zombie już dawno umarł i teraz tu właśnie straszył. Występuje multicrossover (w przyszłości!), mnóstwo nawiązań do wszystkich książek, filmów, piosenek i anime, jakie tylko znam. Kompletne OOC. Porażająca głupota.

Z góry informuję, że piosenka niszcząca umysły dyżurujących shinigami to "Soldier Side" System of a Down, a Hymn do Boga to "You're beautiful" Jamesa Blunta.

Pozdrawiam was wszystkich i życzę miłego czytania!


Rozdział pierwszy: Bóg, Mściciel i Imperator

- Nie… Nie, Orihime… - Ichigo pokręcił głową z udawanym żalem. – Bo widzisz, kocham już kogoś innego.

- Kurosaki-kuuuuun! – zawołała, płacząc, rudowłosa dziewczyna w białej sukni dziwnie przypominającej uniform członka Espady.

- Żegnaj. Zapomnij o mnie. – Chłopak odwrócił się i podążył w stronę zachodzącego słońca. Po czym odwrócił się i dodał:

- To znaczy dopóki nie odwiedzę cię, cały we krwi i nie zażądam, żebyś mnie uleczyła, gdyż jak wszystkim wiadomo, twoje moce to cudowny plot armor, dzięki któremu po raz kolejny uratuję świat i ruszę rozdawać autografy z Rukią, gdyż, jak wszystkim wiadomo, fanów naszego pairingu jest o wiele więcej niż fanów IchiHime.

– Kurosaki-kuuuuun!


W nieskazitelnie białej sali tronowej stał nieskazitelnie biały tron. Znajdował się on na nieskazitelnie białym podwyższeniu, do którego prowadziły nieskazitelnie białe schody. Sama sala była zaś była nieskończenie długa, nieskończenie wysoka (ale wyraźnie prostokątna) i w kolorze nieskazitelnej bieli. Pod ścianami, nie wiadomo dlaczego, znajdowały się nieskazitelnie białe kolumny.

Nawet Uryuu Ishida, wzorowy Quincy, powoli dochodził do wniosku, że go kurwica od tej nieskazitelnej bieli strzela.

Yhwach w ogóle nie zwracał na tą nieskazitelną biel uwagi – zwracał on bowiem uwagę wyłącznie na to, co mogło przywieść go bliżej do celu. Do całkowitego zniszczenia Króla Dusz, Dywizji 0, generała Yamamoto, Gotei 13, Seiretei, Rukongai, Soul Society, Hueco Mundo, Piekła, Karakury, Świata Ludzi, Hogwartu i Gwiazdy Śmierci.

W tej chwili patrzył na mieszczącą się bez problemu w owej sali armię Soldat w nieskazitelnie białych uniformach. Zawsze chciał, by jego garnizon nosił to miano – kojarzyło mu się bowiem z jedną z jego ulubionych piosenek, napisaną i wykonaną przez tajnych agentów Stern Ritterów w Świecie Ludzi w ramach operacji niszczenia umysłów dyżurujących shinigami, a także zdobywania poparcia wśród pospolitej gawiedzi. Operacja ta nosiła wiele mówiący kryptonim „Hypnotize".

- Żołnierze! – podjął Yhwach z głosem pełnym uniesienia – Żołnierze!

Haschwald dyskretnym machnięciem dłonią uciszył ciche rozmowy wśród stojących za tronem Stern Ritterów, drugą ręką zabierając im komórki, iPody i nowe służbowe tablety, aby nic nie przeszkodziło ich przywódcy w wyłuszczaniu im swojego planu. Wszystko to powyłączał, wrzucił do torby i – jak zwykle dyskretnie – ukrył pod nieskazitelnie białym płaszczem.

Tymczasem Yhwach tłumaczył im swój doskonale wszystkim znany plan, polegający na zaatakowaniu Gotei 13. Było to częścią codziennej musztry jego oddziałów i zdążyło doszczętnie wyprać mózgi wszystkich żołnierzy, Yhwach bowiem wyznawał przekonanie, że żołnierz nie musi pamiętać swojego nazwiska. Ważne jest, by pamiętał rozkazy.

Wszyscy je pamiętali.

Oj, i to jak.


Koszary pierwszego oddziału były oblegane przez tłumy.

Nie, nie były to tłumy adoratorów przystojnego porucznika Sasakibe, członków dziesiątego oddziału z dokumentami czy nawet tłumy hollowów, masowo uciekających z klatek i lochów dwunastego oddziału.

Grupy shinigamich, koczujące na każdym wolnym skrawku przestrzeni w koszarach, czekały na swoje bóstwo już od ładnych kilku godzin, płacąc za wynajem kawałka podłogi (kapitan doszedł do wniosku, że to pięknie podreperuje topniejący pod koniec miesiąca budżet oddziału) kwoty, za które mogliby kupić duży dom z ogródkiem. Czekali na ten jeden moment.

Który właśnie nadszedł.

Nagle rozbłysło światło, a shinigami pośpiesznie odsunęli się pod ściany, robiąc miejsce dla czerwonego dywanu. Rozbrzmiała muzyka, koczujący stanęli na baczność, i…

-„My life is brillant, my life is brillant"… - zaintonowała Rangiku, wyjmując batutę. Pozostali podążyli za jej przykładem.

-"My love is pure. I saw an angel of that I'm sure" – wyli w różnym tempie członkowie oddziału dziesiątego, a także żeńskie połowy oddziałów innych – „He smiled at me on the subway"…

Kapitan dziesiątego oddziału, Toushirou Hitsugaya wstąpił na czerwony dywan i z godnością ruszył do przodu. Zaiste, wyglądał jak młody bóg. Jego oczy w kolorze akwamarynu spoglądały wyniośle, a zarazem dobrotliwie na zgromadzone tłumy wyznawców, gdy uprzejmie kiwał głową do znajomych sobie osób (co dziwne, większość z nich mdlała). Jego srebrne włosy delikatnie falowały w podmuchach wiatru, wytwarzanych przez wiatraki, które trzymały dwie członkinie Stowarzyszenia Kobiet Shinigami. Jego kapitańskie haori powiewało dramatycznie, stwarzając wrażenie, że niedługo zerwie się do lotu niczym krnąbrny Ikar, a jego kruche, lodowe skrzydła zostaną zniszczone palącym pożądaniem setek osób, które właśnie śpiewały mu hymn pochwalny.

On i Matsumoto dotarli właśnie do miejsca, w którym te wszystkie dobra żałośnie się kończyły.

- Nie spóźniamy się na zebranie! – huknął donośnie generał Yamamoto, budząc śpiącego dotąd kapitana Kyouraku.

Reprezentacja dziesiątej dywizji wydała z siebie zbiorowe westchnienie, rezygnując z prób usprawiedliwienia się. Staruszek Yamamoto po prostu nie potrafił zrozumieć młodości.


Orihime Inoue była zdenerwowana. Zdenerwowana, wściekła, zła. Ichigo ją rzucił. Jak, do cholery jasnej, mógł to zrobić? Jak? Przecież tak dużo dla niego poświęciła, szlajała się za nim po wymiarach jak pies, leczyła go, uzdrawiała po każdej nieudanej walce, do kurwy nędzy! Poszła nawet na współpracę z Ulquiorrą, żeby go uratować, a ten oczywiście nic nie zauważył!

Na początku płakała. Potem doszła do wniosku, że nie po to ma czarny pas karate, żeby teraz płakać – więc zamiast tego postanowiła tak mu twarz zdefasonować, że nawet rodzony Aizen go nie pozna. Należy mu się! I jeszcze zerwał z nią w ich rocznicę!

Teraz, trzy dni po całym tym żałosnym wydarzeniu stała przed ladą w pewnym sklepiku ze słodyczami i niecierpliwie stukała o nią paznokciami. Jak za dziesięć sekund się tu nie pojawi, pomyślała Orihime, zginie i jeszcze będzie się z tego cieszył.

- W czym mogę pomóc?

Skubaniec jak zwykle wyskoczył jak diabeł z pudełka. Oczywiście, Kurosakiego też pewnie tego nauczył. Podobno nauczył go wszystkiego! Jak bardzo miała ochotę go zabić.

- Broń – zażądała nieznoszącym sprzeciwu tonem głosu – Jak największa. Jak najwięcej.

- Jak sobie życzysz – odparł uprzejmie Urahara – Patrz!

Po czym rozsunął szeroko swój nieodłączny zielony szlafroczek. Orihime wydała z siebie przerażony okrzyk i zasłoniła oczy rękami.

- Nie o to chodzi – zachichotał wyraźnie ubawiony Kapelusznik – Patrz, mówię!

Zerknęła nieśmiało przez palce. Po wewnętrznej stronie szlafroczka wisiały niezliczone ilości noży, bomb, granatów, mieczy i maczet. U pasa wisiały karabiny maszynowe, miniguny, rewolwery i inne pistolety, których nie potrafiła odróżnić. A także wyrzutnia rakiet.

I, nie wiadomo dlaczego, sprzęt do trójwymiarowego manewru.

- Biorę wszystko – zdecydowała Orihime – i daj mi jeszcze noktowizor. Na kredyt, jeśli można.

- Och, taka suma kredytu, wiesz, nie jestem pewny, czy mogę ci go udzielić… - zaczął Urahara.

I tyle zapamiętał.

Gdy obudził się następnego ranka, nie miał pieniędzy, broni i szlafroczka. Gdy zobaczył swoje odbicie w lustrze, spostrzegł brak kapelusza. I ukrytego pod nim noktowizora także.

A jego notes z tajnymi kontaktami… O kurwa, pomyślał z przerażeniem Kisuke Urahara, o kurwa jego mać.

Brakowało siedmiu kartek.