Trzy lata. Tyle zajęło Johnowi Watsonowi doprowadzenie się do porządku w niewielkim stopniu po śmierci Holmesa młodszego. Szarość dalej go nie opuszczała, jednak pojawiała się coraz to rzadziej, powoli zastępowana wyblakłymi barwami.
Niedawny ślub z Mary też miał w to wkład, jak i upartość Grega czy też pani Hudson w uspołecznianie oczadziałego i depresyjnego doktora. To dzięki tej pozostałej dwójce dał się namówić na wznowienie szukania wybranki życiowej. Zajęło im to znacznie więcej czasu niż myśleli, bo ponad roku, kiedy to John, będący już na granicy cierpliwości do nadopiekuńczych przyjaciół, dla świętego spokoju zgodził się na wyjście.
Z początku nie miał najmniejszego zamiaru pozwolić przerodzić się temu spotkaniu w coś więcej – czuł wewnątrz siebie, że najzwyczajniej w świecie szczęście już mu się nie należy, nie kiedy ktoś mu bliski spoczął pod czarnym marmurem, w nowym miejscu zakwaterowania. Już na wieczność.
Mimo to, po dość sztywnym przywitaniu z strony Watsona, Mary nie zraziła się, stapiając stopniowo niechęć i upór doktora. John dawno zapomniał już jak to jest uśmiechać się nie sztucznie, lecz prosto z serca. Ta niepozorna kobieta dała mu możliwość na ponowne „życie".
Po pół roku oświadczył się wybrance, ku jej własnej radości jak i zgodzie, a także uldze przyjaciół. Pani Hudson płacząc z szczęścia, tuliła go przez dobre 10 minut, na co zmieszany John odparł jedynie delikatnym poklepywaniem po plecach, próbując uspokoić kobietę. Natomiast Greg zaciągnął go na siłę do pubu, gdzie upili się na wesoło, jak dzikie świnie. Do tej pory nie wiedzieli jak wrócili do domów, ale Watson czuł w tym ręce i kamery Mycrofta, szczególnie po sms'ie, który odkrył, kiedy to już nazajutrz względnie wyleczył się z kaca giganta, jakiego nie miał od czasów studenckich. Szara eminencja brytyjskiego rządu w krótkich słowach pogratulował szczęścia doktorowi i kazał na przyszłość bardziej rozważnie postępować z butelką whisky.
Jedynym wyjątkiem wśród cieszących się szczęściem Johna była Molly – owszem, pogratulowała mu osobiście, jednak widział i słyszał w jej postawie, głosie czy mimice twarzy, że nie jest do końca szczera - zza tej maski przebijał jakiś smutek i żal. Pomimo, że John bardzo wiele nauczył się od swojego zmarłego przyjaciela w kwestii dedukcji, nie potrafił zrozumieć skąd ta niechęć młodej patolog do jego związku z Mary. Z każdym jej spojrzeniem, skrzyżowanym z jego oczami, czuł się jakby zdradził kogoś. Po jej wyjściu zastanawiał się jeszcze nad tym, próbując połączyć jakieś fakty z tym, co skończyło się fiaskiem. Parę godzin później, nie pamiętał już nawet o sprawie, zatopiony wraz z narzeczoną w przygotowaniach do ślubu.
W niedługi czas po oświadczynach, odbył się mały, skromny ślub. Nie zapraszali zbyt wielu ludzi – od strony Johna w zasadzie byli tylko pani Hudson, Donovan wraz z Andersonem do pary, Greg, Molly z chłopakiem i ku zdumieniu samego Watsona Mycroft, którego zaprosił z grzeczności, lecz nie wierzył, żeby starszy Holmes miał zamiar w ogóle się pojawić. Drużbą został oczywiście Greg, który w głębi duszy czuł się źle, bo wiedział, że w pewnym sensie zastępuje jedynie Sherlocka – oczywistością było to, że gdyby zwariowany detektyw żył, to on by stał na jego miejscu.
John wręcz promieniował szczęściem, gdy wymieniał obrączki z Mary.
Jednak szczęście jest złudne, a los przewrotny. Koło fortuny nigdy się nie zatrzymuje, możemy mieć tylko nadzieję, że nie wyciągniemy z pudełka naprawdę zły los. A jak wiemy, nadzieja jest matką głupców...
...
- Słucham...? - John miał wrażenie jakby spadał. W bardzo głębokie czeluście piekła i na Boga, zastanawiał się co takiego zrobił w życiu, że los po raz kolejny go tak znienawidził.
- Doktorze wiem, że to ciężkie dla pana, ale wyniki nie kłamią. - lekarz westchnął i spojrzał współczująco na kolegę po fachu, spoglądając w międzyczasie przelotnie na pokryte zapiskami kartki z laboratorium - Rak mózgu. Szczęście w nieszczęściu, że został w miarę szybko wykryty, daje to panu jeszcze jakieś szanse na wyleczenie... – mężczyzna wstał i podszedł do zszokowanego, cichego Johna, kładąc mu ostrożnie rękę na ramieniu w geście pocieszenia. - Musisz doktorze Watsonie wierzyć, że będzie dobrze, sam wiesz jak ważne jest nastawienie pacjenta do lecze... - John nie pozwolił mu dokończyć, gdyż zerwał się z fotela i po prostu wyszedł, zatrzaskując drzwi za sobą, zostawiając zaskoczonego onkologa.
Nie wiedział jeszcze, że to dopiero początek ciężkich chwil. W każdym mroku jednak czai się światło...
...
Mary odeszła zaraz po tym jak jej powiedział. Po prostu – gdy się obudził na drugi dzień, łóżko było puste, a w szafie nie było żadnych jej rzeczy. Ociężałym krokiem, kulejąc na nogę – Pieprzone bóle psychosomatyczne... - zszedł do kuchni, znajdując coś na stole. Poczuł w sobie niesamowitą pustkę i przejmujący smutek. Mary jedyne co po sobie zostawiła, to kartkę z krótkim, obrzydliwie tchórzowskim „Przepraszam". Szarość go dopadła, zamieniając się w gęstą, smolistą ciemność, wciągającą go w swoje odmęty.
Dość...
Zgniótł kartkę w ręce, ciskając ją do kosza. Wydawał się spokojny, stojąc tak z opuszczoną głową ale kiedy uniósł ją w górę, jego oczy płonęły. W tych płomieniach, które gdyby mogły, zniszczyłyby cały Londyn, iskrzyła dzika i zwierzęca furia.
I tak oto z dobrego, spokojnego doktora w jednej chwili nie pozostało kompletnie nic.
Bestia, która tkwiła w nim od śmierci Sherlocka, w końcu się wyswobodziła. Głodna i chętna zemsty. Gotowa do zadania bólu – czy to sobie czy komuś innemu.
Z gardła wyrwało się mrożące krew w żyłach wycie człowieka żywcem obdzieranego z skóry. Potwór zerwał z palca doktora obrączkę, obdzierając brzegami skórę na palcu i cisnął ją przez cały dom.
A potem rozpętało się piekło...
...
Gdyby ktoś teraz wszedł na Baker Street 221B, to pomyślałby, że pomylił adresy. A następnie uciekł w popłochu.
Dom od góry do dołu, został zdewastowany, wyglądając jak jedno z pól bitewnych, rodem z Afganistanu. Kuchnia zasłana była resztkami kubków, talerzy i misek, tworząc jakiś abstrakcyjny wzór. Nie zostały oszczędzone nawet Sherlockowe menzurki i próbówki, kurzące się w kartonie, w rogu pomieszczenia od 3 lat.
Drzwiczki niektórych szafek trzymały się niepewnie na jednym zawiasie, którego wytrzymałość też zdawała się być wątpliwa.
Jednak to salon był w najgorszym stanie. Przewrócone fotele z naddartymi obiciami. Niektóre poduszki zostały rozprute jak jakiś denat w kostnicy, który miał nieszczęście dostać się w ręce Holmesa młodszego. Swoimi „bebechami" panoszyły się po całej długości pokoju wraz z wydartymi kartkami z książek. Nawet tapeta nie przeżyła w jednym kawałku – miejscami zwisała smętnie, zdarta całymi pasami z ściany.
A pośrodku tego wszystkiego klęczał John, a raczej skorupa człowieka, który tak się nazywał. To co było Watsonem właściwie zatrzasnęło się głęboko w jego własnej świadomości, pozostawiając w rękach Bestii naładowanego glocka, wraz z decyzją, co dalej.
Nie słyszał już nawoływań zaniepokojonego Grega i przerażonej Pani Hudson, która zaalarmowana rumorem wezwała Lestrade. W amoku zastawił drzwi kanapą, więc szanse na to, by ktoś mu przeszkodził, były więcej jak znikome.
Niespiesznie bawił się pistoletem, przerzucając go z ręki do ręki, gładząc lufę i mrucząc jak zadowolony kot, czując pod palcami przyjemną fakturę metalu. Czasami, jakby na próbę, przystawiał go do skroni, drapiąc delikatnie skórę głowy, by zaraz opuścić go znów, głaszcząc pieszczotliwie jak najdroższą kochankę, chichocząc szaleńczo.
Był tak zaabsorbowany tą czynnością, że nawet nie zwrócił uwagi na wrzask przerażenia, a następnie krótką szamotaninę za drzwiami – drgnął dopiero w momencie, kiedy usłyszał niski, syczący baryton, rzucający obelgi pod adresem Grega. Twarz mu stężała. Coś mu mówiło, że tego głosu nie powinien już nigdy więcej słyszeć. Pomimo, że umysł pomału trzeźwiał z gniewu i szaleństwa, nie potrafił go jeszcze przypisać do jakiegoś konkretnego wspomnienia czy osoby.
Coś trzasnęło i w końcu kanapą wraz z drzwiami ustąpiły naporowi dwóch ciał, które z hukiem wylądowały na ziemi niedaleko Johna. Doktor ani drgnął z swojej pozycji na podłodze. Jeden przybyszów zerwał się od razu na nogi i doskoczył do doktora, wyrywając mu pistolet i odrzucając z wstrętem daleko od nich.
A później były już tylko ciepłe dłonie, ujmujące twarz Watsona, unoszące ją w górę, odgarniające gorączkowo włosy i sprawdzające skaleczenia na policzku.
- John! JOHN! Cholera, ocknij się! - głos, ten niski baryton, należący do twarzy z błękitnymi, lodowymi ślepiami, ponaglał go do czegoś. - Źrenice ma rozszerzone, kilka siniaków, zadrapania, wbite szkło w palce.. John, brałeś coś? John odpowiedz! Nie widzę jakiś większych urazów, może obite żebra tylko, sądząc po tym jak ostrożnie wciąga powietrze... ale nie rozumiem co się z nim dzieje! - Watson zmarszczył brwi, zastanawiając się o co chodzi temu dziwnemu stworzeniu i czemu zabrało mu jego „zabawkę".
- Sherlock... chyba trzeba wezwać pogotowie, to wygląda jak silny wstrząs psychiczny... Chryste, tu wygląda gorzej jak po wybuchu bomby! - zaklął Greg, zbierając się z ziemi.
I wtedy, na dźwięk tego imienia coś w głowie Johna kliknęło i wspomnienia wskoczyły na swoje właściwe miejsce, tym samym zamykając tymczasowo bestie, wewnątrz sponiewieranej duszy.
John zamrugał, jakby niepewny tego, co chce zrobić, starając się wyostrzyć wzrok. Obraz pomału się oczyścił, pokazując osobę, która powinna być na cmentarzu. Pod pewnym czarnym nagrobkiem. Tymczasem wpatrywała się w niego, niczym wychudła mara, gorączkowo wołając go, błądząc rękami po jego ciele, sprawdzając stan zdrowia Watsona. Gdyby doktor był w lepszym stanie, wyłapałby w głosie osobnika pierwsze nuty strachu i paniki.
Tyle, że John miał właśnie załamanie nerwowe i balansował na skraju szaleństwa.
Ospale uniósł prawą dłoń, która o dziwo nawet nie drgnęła. Na wpół tylko świadom co robi, oparł niespiesznie same opuszki palców na mlecznobiałych policzkach, dokonując tym samym wyczynu niemożliwego - po raz to pierwszy w życiu, ktoś zmusił czymś tak prostym Sherlocka, żeby w pół zdania zamarł, otwierając szeroko zdziwione oczy, niczym dziecko, a następnie z głuchym klapnięciem zamknął usta, obserwując poczynania doktora.
John chwilę obserwował to dziwne zjawisko, przechylając głowę na bok. To co nastąpiło później, wprawiło wszystkich obecnych w osłupienie, nawet socjopatycznego detektywa.
- Jeszcze tego mi brakowało, widzę duchy - John Watson wybuchł szaleńczym śmiechem, odchylając głowę do tyłu. Sherlockowi w tym momencie kojarzył się z tylko jedną osobą – Jimem Moriartim. Czuł jak opanowanie ucieka z niego, a włosy w przerażeniu stają mu dęba na karku. Cholera, co on sobie myślał zostawiając tak współlokatora i najlepszego przyjaciela?! No właśnie, myślałem, tylko że logicznie. W przypadku Johna wszystko co logiczne zawodzi... - pomyślał gorzko Sherlock.
- John... - urwał, widząc jak przyjaciel przerywa śmiech i patrzy na niego wzrokiem pełnym nienawiści.
- Milcz duchu i wynoś się z mojego umysłu pod swój czarny nagrobek, tam gdzie Twoje miejsce jest teraz! – wysyczał doktor przez zęby, strącając dłonie z swojej twarzy, starając się podnieść na równe nogi.
I to był błąd.
Niewdzięczne mięśnie akurat teraz odmówiły posłuszeństwa i opadł znów w dół, a umysł spowiła czarna mgła, wrzucając go w błogosławiony stan nieświadomości. W ostatnim przebłysku świadomości, poczuł jak ktoś go łapie w ramiona. Wciągnął głęboko powietrze, zatapiając się w znajomym zapachu wody po goleniu. Ten duch pachnie nawet jak Sherlock... – przemknęło mu przez myśl niewyraźnie i odpłynął do reszty, zwisając bezwładnie w ramionach całkiem żywego, wbrew jego myślą, przyjaciela.
Wracam po długim czasie nieobecności, pisane w zasadzie dziś, w przypływie jakiejś dzikiej weny. Nie wiem ile będzie rozdziałów, na pewno z 3, wyjdzie w praniu ;d Bety ni ma i nie będzie, więc z góry przepraszam za błędy wszelkie, ale jestem tylko człowiekiem :(
