Rozdział 1

Październik 2007 roku

— Zawsze mówiłeś, że nie kochasz mnie za to, jak wyglądam. Ostatni raz powiedziałeś to w sobotę, pamiętasz? Mieliśmy strasznego kaca. Zrobiłeś tosty z serem i okropnie narzekałeś na mój czajnik. Tamtej nocy rozbiliśmy namiot na plaży w Bretanii. Cali przemarzliśmy, więc zdjęliśmy kurtki i weszliśmy do jednego śpiwora. Rano jakiś pies nasikał na nasz namiot, pamiętasz?... — zapytała rozpaczliwie i w tym krótkim momencie w oczach tej obcej kobiety był w stanie dostrzec swoją Lisę. — Przytul mnie, Ianto, proszę, przytul mnie. Powiedz, że wszystko będzie dobrze.

Zakrwawiona dłoń, w której trzymał broń drżała mu, jak jeszcze nigdy w życiu. Czuł, że nie może złapać tchu, jakby coś ściągało go coraz głębiej i głębiej w morskie otchłanie.

Do tej pory wierzył, że może ją uratować, że da radę, że jest nadzieja i tylko ta myśl utrzymywała go przy zdrowych zmysłach od Bitwy o Canary Wharf. Znosił żałobę po przyjaciołach z godnością i choć w środku zwijał się z bólu, nie pozwalał tego nikomu zauważyć. Każdego dnia grał przed cholernym Jackiem Harknessem idealnego pracownika. Z wykształconego i dobrze opłacanego archiwisty stał się zwykłym lokajem o żałosnych zarobkach. Nienawidził tego. Nienawidził maski, którą nosił każdego dnia. Nienawidził tego, co stało się z jego życiem. Nienawidził każdego małego fragmentu swojego ciała, każdej jednej blizny, bólu, nieznikającego ani na moment. Ale to wszystko nie miało znaczenia, bo Lisa przeżyła. Jakimś cudem przeżyła. Cierpiała, była zaledwie namiastką jego ukochanej, ale żyła! Mógł ją uratować, razem mogliby stąd uciec, gdzieś daleko, z dala od wspomnień o martwych przyjaciołach i piekielnym Torchwood, który zniszczył życie im oboje. Mogliby... Cholera! Nic nie mogli i teraz to widział! Lisa, jego Lisa nigdy w życiu nikogo by nie zabiła. Nigdy nie zrobiłaby tego słodkiej, małej Annie! Ale kiedy patrzył w oczy tego potwora, widział tam tylko łzy i strach. Widział w nich Lisę, nie okrutnego Cybermana. Szlochając rozpaczliwie, opuścił broń i objął dziewczynę ramionami. Oddała ten gest bez chwili wahania i wtuliła głowę w jego ramię, zupełnie jak za dawnych czasów, kiedy coś szło źle i tylko on był w stanie ją pocieszyć. Ale to nie była Lisa. Wiedział to. Nie czuł znajomych perfum o zapachu wanilii, lecz cynamon zmieszany z tym okropnym smrodem krwi. To nie Lisa. To tylko jej mózg, jej wspomnienia, lecz nie uczucia. Jego wrażliwa, kochająca Lisa przenigdy nie zrobiłaby żadnej z tych strasznych rzeczy. Musiał... Boże, musiał pozwolić jej odejść. Harkness miał rację. Och do diabła, od początku miał rację. Kobieta, którą kochał odeszła dawno temu.

Odsunął się i odbezpieczył broń drżącą dłonią. Musiał to zrobić. Posunął się już i tak zbyt daleko. Lisa wolałaby umrzeć, niż żyć w taki sposób, niż stać się takim potworem. A jednak pozwolił jej na to, był zbyt samolubny. Teraz nie mógł tego naprawić, ale przynajmniej miał szansę zapobiec dalszym katastrofom. Wycelował lufę pistoletu w kierunku jej głowy i mgliście przypomniał sobie, jak Aleks uczył go strzelać, jeszcze w Torchwood Jeden – tak dawno temu. Aleks też nie żył. Jego też zabili. Był sam, nie miał już nawet Lisy.

— Co robisz? —spytała z niedowierzaniem; łzy płynęły po jej policzkach i chłopak był w tym momencie pewien, że gdzieś bardzo głęboko zachowały się w niej resztki człowieczeństwa. Czy w innym wypadku byłaby zdolna do łez? — Ianto, to ja — wydusiła przez szloch. — Nie zastrzeliłbyś mnie. Zrobiłam to dla ciebie.

— Przepraszam — wyszeptał. — Tak mi przykro. Lisa...

Jedno pociągnięcie za spust – o to, ile było warte życie Lisy Hallett. Wystarczyłoby kilka sekund i zakończyłby cały ten koszmar. Potem już tylko przyłożyłby pistolet do skroni i... I... Boże, nie mógł tego zrobić. Nie mógł. Kiedy na nią patrzył wciąż miał przed oczami kobietę, którą kochał całym sercem, z którą chciał spędzić resztę życia, dla której był gotowy zdradzić całą ludzkość. W cholerę z ludzkością, jeśli ona by odeszła. Miała takie samo prawo do życia, jak oni wszyscy. Po prostu znalazła się w nieodpowiednim miejscu w niewłaściwym czasie... jak oni wszyscy. Jak wszyscy pracownicy Torchwood Jeden. Tak dobrze pamiętał tę bitwę, z której wolałby nie wyjść żywy. Ogień, duszący dym, krew, krew i jeszcze więcej krwi. Martwe ciała, Dalekowie i Cybermeni, którzy mordowali wszystkim dookoła lub zamieniali ich w podobne sobie potwory.

Opuścił broń z rezygnacją i odwrócił się do niej tyłem. Niech przyjdzie Jack i jego piekielny zespół. Niech zabiją ich oboje, bo on nie potrafi tego zrobić. Nie potrafi zamordować tego, co zostało z jego narzeczonej. Czuł na policzkach łzy. Dawno temu ojciec nauczył go, że mężczyźnie nie wolno płakać. Płacz zostawia się kobietom i słabeuszom, którzy nie mają kontroli nad własnym życiem. I przez wiele lat, już po swojej ucieczce z domu, Ianto kurczowo trzymał się tej – pewnie jedynej cokolwiek wartej – zasady ojca. A teraz? Teraz nic nie mógł poradzić na łzy i szloch. Czuł się, jak w jakimś okropnym koszmarze, z którego za nic nie może się obudzić.

Byli z Lisą tacy szczęśliwi. Mieli świetną pracę, przyjaciół, kupili mieszkanie – małe, ale własne – planowali ślub, było im razem cudownie. I wystarczył jeden dzień, by stracili to wszystko. Jednego dnia cały ich uporządkowany świat zawalił się jak domek z kart. Skończyła się słodka bajka a zaczęła rozpaczliwa gra o życie dziewczyny, wypełniona zdradą, kłamstwem, fałszem i nienawiścią. Nienawiścią nawet do samego siebie. Były i dni, kiedy nienawidził też Lisy, choć później strasznie się tego wstydził.

— Możemy przejść transformację razem — powiedziała i w momencie, gdy odwrócił się gwałtownie w jej stronę, usłyszał głośny strzał.

Jeden, drugi, trzeci... Nie wiedział, ile. Matematyka na podstawowym poziomie wydawała się być w tym momencie zupełnie poza jego zdolnościami umysłowymi. Jak na zwolnionym tempie widział opadające bezwładnie ciało Annie – dziewczyny, która jako jedna z nielicznych w ostatnim czasie okazała mu nieco ciepła i zainteresowania.

Spojrzał w kierunku, z którego nadeszły strzały. Stali tam. Cały zespół. Wielcy bohaterowie, obrońcy Ziemi, którzy byli gotowi zamordować każdego w imię większego dobra. Ich szlachetność była wręcz godna podziwu. Gwen miała łzy w oczach – zauważył to ze wściekłością, jakiej nie czuł jeszcze nigdy w życiu, lecz którą przyćmiła rozpacz. Tosh nie była w stanie na niego spojrzeć. Opuściła pistolet jako pierwsza i odwróciła twarz ze wstydem. Z nich wszystkich tylko Jack zdawał się być niewzruszony tym, że właśnie zabili najbliższą mu osobę. Jego zimna maska wściekłości była na swoim miejscu. Ianto nie sądził, by dało się nienawidzić kogoś bardziej niż on w tamtym momencie Jacka Harknessa.

Ból go przytłoczył. Nie chodziło o fizyczne obrażenia, choć i te dawały o sobie znać. Lecz najbardziej bolało coś w środku, zupełnie jakby umarł razem z Lisą. Podejrzewał zresztą, że zaraz naprawdę to nastąpi – tak mówiło spojrzenie Jacka. Zrobił krok do przodu, choć sam nie wiedział, dokąd miałby pójść. Po chwili nogi go zdradziły, przez co upadł na kolana, zanosząc się gorzkim szlochem.

Półprzytomnie zastanawiał się, czy nie zrobić im wszystkim na złość ten ostatni raz i nie zabić się samemu, jednak pistolet musiał wypaść mu z ręki, a w obecnym stanie szoku, zanimby go znalazł, już dawno miałby kulę w głowie. Więc po prostu klęczał między ciałami dwóch kobiet, cały ubabrany ich krwią i czekał, aż padnie ostatni strzał.

Stracił poczucie czasu. Nie miał pojęcia, ile minęło, nim Jack podszedł do niego, złapał za klapy marynarki i podniósł na nogi. Wciąż był wściekły, może nawet bardziej niż wcześniej, jednak instynkt samozachowawczy Ianto zdawał się wejść już do trumny i chłopak ze swoim bezwładnym ciałem niczego mu nie ułatwiał.

— Jest w szoku — odezwał się Owen. — W takim stanie nie oczekuj od niego wiele.

— Zrobi, co mu każę, chyba, że chce skończyć jak jego cyber-dziewczyna! — odwarknął ostro i przyparł młodszego chłopaka do ściany tak, żeby nie mógł znów opaść na ziemię. — Posprzątasz ten syf, spalisz ciała i wyniesiesz się stąd, zanim postanowię, że wpakowanie ci kulki w głowę będzie rozsądniejszym wyjściem. Nie chcę cię widzieć przez najbliższe dwadzieścia cztery godziny. Potem się zobaczy.

Puścił go i ruszył w stronę wyjścia z pomieszczenia. Prawie od razu Ianto osunął się po ścianie w dół.

— Jeśli zobaczę, że ktoś mu pomaga — zwrócił się do reszty zespołu, a jego spojrzenie na dłuższy moment zatrzymało się na Gwen — wyleci z roboty szybciej, niż zdąży się zdziwić.

— Jack, nie możesz! — zaprotestowała z oburzeniem czarnowłosa kobieta. — To nieludzkie! Nie widzisz, że on...

— Zamknij się, Gwen! Raz w życiu się zamknij i rób, co mówię, bo w tym stanie nie ręczę za swoje czyny.

Więc Gwen zamilkła, choć wcale nie potrzeba było wybitnej spostrzegawczości, by dostrzec jej oburzenie. Do tej pory nigdy nie widziała Jacka w takim stanie i nie podejrzewała, że mężczyzna – ten idealny obraz przystojnego bohatera – byłby w stanie potraktować w taki sposób członka swojego zespołu. Coś jednak bardzo wyraźnie mówiło jej, że to nie czas, by robić mu z tego powodu wyrzuty. Mogła darzyć Ianto sympatią, ale przede wszystkim ceniła swoją pracą i nie chciała jej stracić. Owen i Tosh chyba mieli podobne zdanie na ten temat, bo nic nie powiedzieli. Tylko oczy jej koleżanki pełne były dezaprobaty i zawodu, gdy patrzyła na obu mężczyzn.

Jack opuścił pomieszczenie, zostawiając po sobie napiętą atmosferę, którą można by kroić nożem. Stali tam przez moment, starając się nie słyszeć płaczu ich kolegi, aż w końcu Owen pokręcił głową i wyprowadził obie kobiety, zostawiając Ianto samego i mimo że chłopak naprawdę nie znosił sarkastycznego lekarza, to w tym momencie poczuł małą iskrę wdzięczności. Z doświadczenia wiedział, że najłatwiej cierpi się w samotności.

Ruszenie się z ziemi zajęło mu kilkanaście minut, ale przynajmniej przestał szlochać. Jack miał rację – zrobił, co kazał mu Kapitan, choć kilka razy jego żołądek zbuntował się, przysparzając mu więcej pracy. Kiedy pozbywał się ciał i ścierał krew z podłogi, stał się dziwnie obojętny na wszystko. Właściwie prawie nie bolało, kiedy palił ciała Lisy i Annie. Jakaś część niego była świadoma, że to szok, o którym mówił Owen i ból z pewnością powróci, pewnie jeszcze silniejszy, niż wcześniej. Ale w tamtej chwili to nie miało żadnego znaczenia.

Gdy skończył, był już prawie ranek. Jack ani razu się nie pokazał i nie zrobił tego również, kiedy opuszczał Centrum. Dla Ianto nie była to wielka strata. Nić porozumienia, która łączyła ich przez ostatnich kilka miesięcy natychmiast się zerwała, gdy Kapitan dowiedział się o Lisie. Ianto nie oczekiwał, że Jack zrozumie. Właściwie był pewien, iż tego nie zrobi, dlatego nigdy nie poprosił go o pomoc. Jego szef od samego początku był uprzedzony. Do Torchwood Jeden, do niego, do londyńskich metod. Nim zdążyłby mu cokolwiek wyjaśnić i on, i Lisa już dawno byliby martwi. A dziewczyna zbyt wiele dla niego znaczyła, by ryzykować jej życie.

Ulice miasta były prawie puste. Wiedział, że to dobrze, bo cały zakrwawiony i poobijany nie robił dobrego wrażenia. Właściwie nie zdziwiłby się, gdyby zatrzymała go policja. Z ulgą więc dotarł do swojego mieszkania. Największy problem sprawiło mu włożenie klucza do zamka. Dłoń trzęsła mu się chyba równie mocno, co wtedy, gdy trzymał w niej broń.

Nie — powiedział sobie, zaciskając zęby, kiedy poczuł bolesny uścisk w piersi — nie myśl o tym!

Wszedł do domu, zamknął drzwi i... i to było tyle. Upadł na ziemię i rozpłakał się jak dziecko. Płakał i nie mógł, po prostu nie mógł przestać. Lisa nie żyła. W końcu stało się to, czego tak się bał od miesięcy. Przyciągnął nogi do piersi, nie zważając na ból w żebrach. Potrzebował prysznica. Śmierdział zaschniętą krwią, potem i Bóg raczył wiedzieć, czym jeszcze, jednak perspektywa wstania z zimnej podłogi, dojścia do łazienki, rozebrania się i wejścia do kabiny prysznicowej wydawała się być niemal bolesna. Jedyne, na co był w stanie się zebrać to przejście do sypialni i położenie się na łóżku. Równie dobrze mógł zostać na podłodze w przedpokoju. Wcale nie miało to dla niego znaczenia. Zastanawiał się za to, kiedy zjawi się Jack. Retcon lub śmierć – taka była alternatywa w Torchwood Jeden za zdradę. Jack zawaha się z niej skorzystać. Więc gdyby zasnął, mógł obudzić się bez połowy wspomnień lub nie obudzić się wcale.

Miał nadzieję, że Jack okaże resztki współczucia i po prostu go zabije. Choć z drugiej strony, kiedy ostatni raz błagał mężczyznę o miłosierdzie, ten po prostu kazał Owenowi i Gwen mocniej go trzymać, a sam napuścił Myfanwy na...

Dosyć — skarcił się w myślach.

Musiał choć na chwilę o tym zapomnieć. Czuł, że lada moment postrada zmysły. Wyrzuty sumienia i ból były zwyczajnie zbyt wielkie, by mógł sobie z nimi poradzić. Wstał z łóżka i chwiejnym krokiem ruszył do toalety. Pierwszą myślą był alkohol, jednak nie był osobą pijącą i nie miał go w domu ani kropli. Z kolei wizyta w sklepie nie wchodziła w grę. Więc zostawały leki. Był w nie dobrze zaopatrzony ze względu na Lisę. W ostatnim czasie stał się mistrzem w podrabianiu recept. Teraz jednak Lisy już nie było, więc bez żalu połknął dwie najsilniejsze tabletki przeciwbólowe, jakie miał i wrócił do łóżka. Efektem ubocznym leku była senność. Kilka minut później odpłynął w błogą krainę nieświadomości.