Skoro już i tak zrobiłam kiedyś polską wersję, to równie dobrze mogę ją tu wrzucić, kto wie, może dostanie jakiś komentarz nawet :)
Fergus byłby wściekły, gdyby ją przyłapał, ale musi pożegnać brata ostatni raz, zanim on wyruszy na wojnę. Wspina się po schodach prowadzących na mury zamku, a potem kryje w cieniu wieży, tak, żeby Fergus jej nie dostrzegł. Patrzy, jak jej brat maszeruje na czele oddziału, i serce ściska jej nagły strach.
- Stwórco, czuwaj nad nami – szepcze w noc.
- Stwórco, czuwaj nad nami – powtarza tuż za nią męski głos.
Odwraca się gwałtownie, zaskoczona.
- Wybacz, nie chciałem cię przestraszyć. – To Duncan, Szary Strażnik.
- Nie przestraszyłeś. Po prostu nie spodziewałam się tu nikogo.
- Jeśli przeszkadzam, mogę odejść.
- Nie, nie ma potrzeby. – Wyraźnie przypomina sobie ich wcześniejszą rozmowę i jest wdzięczna za głębokie nocne cienie, które ukrywają nagły rumieniec.
Mimo to jej spojrzenie i tak ucieka w bok.
- Przepraszam za… wcześniej. Za tamten… flirt. Nie mówiłam tego poważnie. Nigdy bym nie…
- Nie ma potrzeby wciąż się tym dręczyć, młoda damo.
- To, co wtedy powiedziałam, z pewnością nie pasowało do damy…
- Już zapomniałem – mówi Duncan przyjaźnie. – Miałaś nadzieję na odrobinę rozrywki moim kosztem, nieprawdaż?
- Tak. Przepraszam.
- Nie ma za co – zapewnia Duncan.
To jedna z najbardziej banalnych i wyświechtanych fraz na świecie, ale w jego ustach brzmi szczerze.
- Ser Gilmore dołączy do Straży?
- Tak. Choć plotka głosi, że nadawałabyś się na Strażnika co najmniej równie dobrze.
- Ojciec powiedział… - Urywa.
Szara Straż to legenda, dziś już nieco zapomniana, ale wciąż mająca swój nieodparty urok. Ale kiedy przypomina sobie, co pisano w starych kronikach o okropieństwach Plagi…
- Ojciec powiedział, że jeśli to Plaga, może zmieni zdanie.
- Mam nadzieję, że nie będzie musiał.
Cousland zerka na stojącego obok niej Strażnika. Duncan patrzy w dół, na drogę, zapewne myśląc o ruszających na wojnę żołnierzach. Jest coś niemal smutnego w wyrazie jego twarzy, ledwo widocznym przy bladym świetle księżyca.
- Jak wygląda Plaga? – pyta, powodowana jakąś niezdrową ciekawością. – Niektóre kroniki wspominają poprzednie Plagi, ale bardziej jakby to był mit czy legenda. Chciałabym wiedzieć, jak było naprawdę.
- Nie – mówi Duncan z mocą. – Nie, nie chciałabyś – powtarza spokojniejszym, cichszym tonem. – Uwierz mi, nie chciałabyś.
. . .
Ucieczka z Wysokoża pachnie dymem i dźwięczy rykiem płomieni, krzykiem umierających i wyciem jej ogara mabari. W dotyku jest mokra i lepka, jak krew ojca, zasychająca jej na palcach, pachnie żelaziście, jak krew, i jest jak krew czerwona.
Kiedy dobywa miecza, ostrza Couslandów, splamionego krwią ludzi arla Howe, przysięga, że wywalczy sprawiedliwość. To nie przywróci życia jej rodzicom, ani żonie i synkowi Fergusa, ale ten palący ból w jej piersi nie zelżeje, dopóki rodowy miecz nie spłynie krwią samego arla.
- Znajdę go i zabiję – szepcze gorąco, głosem cichym jak oddech.
Chce powtórzyć tę frazę, jak litanię, która mogłaby ją ukoić, ale zanim otwiera usta, dłonie Duncana chwytają ją za ramiona, tak mocno, że sprawia jej to ból.
- Nie zrobisz tego – napomina Duncan surowo. – Szary Strażnik ma obowiązki o wiele ważniejsze niż zemsta.
- Nie widziałeś, co zrobił? – pyta głucho.
- Mimo to – odpowiada Duncan opanowanym głosem, i to przelewa czarę goryczy.
- Moja matka nie żyje, mój ojciec nie żyje, a ja będę musiała powiedzieć o tym bratu, i będę musiała powiedzieć mu, że jego żona i syn także są martwi... – zachłystuje się powietrzem. – Nie waż się mówić mi o obowiązkach Strażnika!
- Plaga zbierze o wiele bardziej przerażające żniwo.
Uderza go w policzek – jak on śmie być tak spokojny kiedy ona właśnie straciła wszystko?! Cios nie trafia w cel. Duncan trzyma ją za nadgarstek, mocno, ale dość delikatnie, i to otrzeźwia ją na tyle, że wreszcie dostrzega wyraz jego twarzy. Napotyka jego wzrok i widzi w nim smutek i współczucie; podobne uczucia malują się na jego obliczu.
- Nie chcę... twojej litości... – cedzi Cousland przez zaciśnięte zęby, czując napływające do oczu łzy.
- To nie litość – mówi Duncan łagodnie. – Nic nie przywróci życia twoim rodzicom, nawet zemsta. Ale możesz sprawić, by ich śmierć nie poszła na marne. Żyj.
Cousland zakrywa usta dłonią, bo jest już u kresu sił, gotowa w każdej chwili wybuchnąć płaczem...
- Musimy iść. Jeszcze trochę, już tylko kawałek. – mówi do niej Duncan, cierpliwie, jak do małego dziecka. – Musimy.
Przytakuje, łykając łzy. Marsz pozwala jej nie myśleć, jest tylko droga, kurz i pył, drzewa...
Nawet gdy wieczorem rozbijają obóz – wszystko co mają to małe ognisko i pojedyncze posłanie, na które składa się wytarty wełniany koc i płaszcz Duncana – to także pozwala jej nie myśleć i... Powietrze przecina rozpaczliwe wycie. Guilford, jej ogar mabari, siedzi na granicy blasku ognia i wyje, wyje, dlaczego nie chce przestać wyć?!
- Cicho, kawalerze – nakazuje Duncan łagodnie i, o dziwo, mabari milknie.
Guilford drepcze do niej i siada obok, a ona przytula go mocno i wreszcie pozwala łzom płynąć. Najpierw płacze bezgłośnie, potem zaczyna szlochać, a Guilford znów wyje, ale nie ucisza go, bo przecież on w ten sposób płacze, i przez to czuje się odrobinę mniej samotna ze swoją rozpaczą. Płacze, aż zaczyna brakować jej tchu, dławi się szlochem, a potem znów płacze.
Łzy wciąż płyną po jej policzkach kiedy układa się na posłaniu, zwijając się w kulkę, z kolanami pod brodą, jak robiła kiedy była dzieckiem, gdy coś ją przestraszyło czy zasmuciło. Ciepła dłoń dotyka jej ramienia, delikatnie, pocieszająco.
- Spróbuj zasnąć – mówi Duncan cicho. – Nie spotka cię dziś żadna więcej krzywda.
. . .
- Śpij – sugeruje Duncan.
- Nie mogę. – Już od dłuższego czasu tylko wierci się na posłaniu, zupełnie przytomna.
Bardzo łatwo powiedzieć „Śpij", ale las nocą jest dziwnym, zupełnie obcym jej miejscem. Każdy cień się porusza, ciągle coś szeleści i pohukuje, i hałasuje na setki innych sposobów, wydając dźwięki, których nie potrafiłaby nawet nazwać, i to wszystko sprawia, że jest zbyt niespokojna, by spać.
- Wczoraj spałaś- przypomina Duncan.
- Zasnęłam z wyczerpania – odpowiada cicho.
Wczoraj płakała, dopóki nie zmorzył jej sen. Dziś już brakuje jej łez, które mogłaby przelać. Te łzy, które jeszcze pozostały, czają się gdzieś tam pod powiekami, czekając, aż będzie musiała powiedzieć o wszystkim Fergusowi, albo usłyszeć, że i on także nie żyje. Ale teraz oczy ma suche, i choć od zmęczenia i płaczu boli ją głowa, za każdym szelestem podnosi powieki, bo każdy hałas to może być wilk albo pomiot albo ludzie arla Howe.
– Jak w ogóle można spać w takich warunkach? – pyta, próbując ukryć strach pod maską irytacji.
Duncan udaje, że nabrał się na tę maskaradę.
- To sowa – mówi, kiedy wysoko w koronach drzew coś zaczyna pohukiwać. – A to jeż – dodaje, kiedy w pobliskich krzakach rozlega się szelest. – A to wilk, ale jest na tyle daleko, że nie musimy się nim martwić.
- A pomioty?
- Tutaj nam nie zagrażają.
- A… - Cousland chce spytać co zrobią, jeśli znajdą ich ludzie arla Howe, ale gardło ma tak ściśnięte, że słowa nie chcą przez nie przejść.
- Znam te ścieżki lepiej niż oni. Poza tym twój mabari znalazłby by ich pierwszy. – Duncan wyciąga rękę, żeby poklepać Guilforda po głowie, i mabari szczeka z zadowoleniem. – Prawda, kawalerze? – Duncan drapie psa za uszami. – A teraz biegnij ogrzewać swoją panią, hm?
- Guilford! – woła Cousland cicho, i mabari podbiega do niej i układa się obok, ciepły jak nagrzane kamienie w kominku.
Duncan patrzy na nią i na ogara u jej boku, i wyraz jego twarzy łagodnieje.
- Śpij. Będziemy pełnić wartę. Prawda, kawalerze? – dodaje, gdy Guilford odwraca się na dźwięk jego głosu.
Zanim w końcu Cousland zapada w niespokojny spanie sen, słyszy jeszcze cichutkie dźwięki nierozpoznawalnej melodii.
. . .
Gdy wreszcie docierają do niewielkiej jaskini, są przemoczeni do nitki. W środku znajdują niewielki stos drewna, krzesiwo i hubkę. Oraz coś, co wygląda na dwa naprawdę stare wełniane koce.
- Mamy w Fereldenie więcej takich miejsc – wyjaśnia Duncan, zauważając jej zdziwienie. – A przynajmniej kiedyś mieliśmy.
Duncan zajmuje się rozpalaniem ognia.
- Musimy się wysuszyć i ogrzać – mówi, kiedy drewno już płonie.
Wstaje z ziemi i tak po prostu zaczyna zdejmować zbroję, jak musiał robić to niezliczone razy, będąc w drodze.
Ale ona była wychowana na zamku, i chociaż nauczyła się posługiwać bronią, to nie jest przyzwyczajona do braku prywatności, bo odkąd pamięta miała do dyspozycji własny pokój. Wie, że powinna zrzucić zbroję i mokre ubranie, i owinąć się kocem żeby wyschnąć, ale czuje się zbyt zawstydzona i odwraca wzrok. Logiczna część jej umysłu podpowiada, że czas dorosnąć i zacząć robić, co robić należy, bo ostatnie, czego jej trzeba, to choroba, ale…
- Ach. Wybacz – mówi Duncan, zauważając jej zakłopotanie.
Odwraca się tyłem do niej, zostawiając jej tyle prywatności, ile możliwe w takich warunkach.
- Przepraszam – mruczy, wściekła na siebie.
Kiedy Duncan chwyta brzeg swojej tuniki, żeby ją zdjąć, Cousland odwraca się.
- Wiem, że będę musiała się przyzwyczaić.
- Ale nie musisz zaczynać od razu – odpowiada Duncan cierpliwie.
Cousland szybko zdejmuje tunikę i rozgląda się w poszukiwaniu koca. Nigdzie go nie widzi, więc wreszcie, z wahaniem, patrzy przez ramię. Duncan wciąż stoi tyłem do niej, owinięty kocem, a drugi koc trzyma w wyciągniętej dłoni.
- Dziękuję – mamrocze, zabierając koc i szybko się okrywając. – Już – dodaje po chwili, nie bardzo wiedząc, co mogłaby powiedzieć, bo to wszystko jest dla niej zupełnie nowe.
Siedzą przy ogniu w ciszy i jedzą kolację: suchy chleb i wędzone mięso. Guilford popiskuje, ale kiedy ona już prawie podaje mu kawałek mięsa, Duncan ją powstrzymuje.
- To dla twojej pani, kawalerze – mówi do ogara. – Ty idź zapolować.
Guilford nie wydaje się specjalnie tym uszczęśliwiony, ale ponieważ już przestało padać, podnosi się i wybiega z jaskini, w noc.
Grzeją się przy ogniu, w milczeniu patrząc w płomienie. Pomimo wełnianego koca jest jej zimno, i chociaż pociera jedną dłonią o drugą, te wcale nie chcą się rozgrzać.
Duncan zauważa, że wciąż jest zmarznięta, i gestem pokazuje, żeby usiadła obok niego. Kiedy przesiada się, niechętnie, Duncan obejmuje ją ramieniem, okrywając ją kawałkiem swojego koca. Wie, że on robi to tylko z uprzejmości, ale nadal czuje się z tym niekomfortowo i usilnie próbuje nie myśleć o tym, że pod kocami oboje są prawie nadzy.
Powoli czuje, że robi jej się ciepło. Przymyka powieki, a głowa opada jej na ramię Duncana.
- Duncan? – mruczy cicho.
- Tak?
- Wczoraj, kiedy zasypiałam… Wydaje mi się, że słyszałam… piosenkę?
- A, tamto. – Duncan śmieje się cicho. – Tak. Choć przy moim braku talentu określenie „piosenka" wydaje się być nadużyciem.
- Co to było?
- Wspomnienie z dawnych czasów. Gdy Straż była liczniejsza, gdy mieliśmy więcej twierdz, gdy mieliśmy nawet piosenki, które ogrzewały ducha w zimne noce, kiedy trzeba było czuwać.
- Opowiesz mi? O Szarej Straży – precyzuje pytanie.
- Jeśli chcesz.
Siedzą tak przez dłuższy czas, grzejąc się od siebie nawzajem, a Duncan cichym głosem opowiada jej kolejne historie. Cousland ma wrażenie, jakby byli w miejscu gdzieś na obrzeżach Pustki – gdyby Pustka tak tchnęła spokojem.
- Jest więcej opowieści, ale wszystkie są podobne – mówi Duncan po zakończeniu jeszcze jednej historii. – Krew i ciemność. Ale też nadzieja. Żeby przypominać nam, że potrafimy zwalczyć ciemność.
- Za ogromną cenę.
- Płacę z chęcią – w głosie Duncana słychać jedynie szczerość. – Ktoś musi zapłacić – dodaje cicho.
. . .
Duncan wskazuje na posłanie – jego stara peleryna, wysłużony wełniany koc, i Guilford w roli żywej poduszki.
- Śpij – mówi, a choć brzmi to bardziej jak rozkaz, w głosie Duncana słychać także troskę.
- Dziś twoja kolej.
- Nie bądź…
Niemądra? Dziecinna? Cokolwiek Duncan zamierzał powiedzieć, zostaje zagłuszone przez jej słowa.
- Poradzę sobie. – Cousland zdobywa się na maleńki uśmiech. – To sowa – mówi, kiedy wysoko w koronach drzew coś zaczyna pohukiwać. – A to jeż – dodaje, kiedy w pobliskich krzakach rozlega się szelest. – A to wilk, ale jest na tyle daleko, że nie musimy się nim martwić. Poza tym Guilford zająłby się nim pierwszy.
Duncan przygląda jej się przez moment, stoicki jak zawsze, ale to, że nie reaguje od razu pozwala jej domyślić się, że jest nieco zdumiony.
- W takim razie pełnimy wartę na zmianę. Obudź mnie, kiedy przyjdzie pora.
Niespodziewanie Duncan uśmiecha się leciutko. Uśmiech wygląda zaskakująco łagodnie na jego twarzy.
– No, kawalerze, poszedł stąd – mówi do Guilforda, przeganiając go z posłania, i kładzie się.
Zasypia bardzo szybko – widać, że jest przyzwyczajony do życia w drodze. Cousland przypatruje się, jak jego pierś unosi się i opada w rytm regularnych oddechów. Patrzy na nagle zaniepokojony wyraz jego twarzy, na zmarszczone brwi, i natychmiast rozgląda się wokół, spodziewając się pomiotów. Ale szybko zauważa, że Guilford wciąż leży spokojnie u jej stóp, wygrzewając się w cieple ogniska. W takim razie Duncana zapewne nękają koszmary.
Zastanawia się, o czym śnią Szarzy Strażnicy. Czy może ich sny są jak tamte opowieści: ciemność i krew. Pamięta, że była też nadzieja, ale czasem bardzo trudno ją dostrzec.
Kiedy jej warta się kończy, wstaje ze swojego miejsca i przyklęka obok Duncana. Jego twarz wciąż jest zachmurzona, więc po krótkim wahaniu wyciąga dłoń i dotyka jego skroni. To trwa tylko chwilę, bo zaraz kładzie rękę na jego ramieniu i potrząsa lekko.
- Zbudź się, Duncan.
Duncan budzi się niemal natychmiast i zajmuje jej miejsce na zwalonym pniu, podczas gdy ona układa się na posłaniu.
Znów nie może spać. Wspomina ostatnie słowa ojca, dopiero tym razem rozważając je w pełni świadomie.
- Duncan? – pyta cicho.
- Tak? – Duncan odwraca się do niej, a jego profil rysuje się ostrym cieniem na tle ognia.
- Wtedy… w Wysokożu… - zaczyna Cousland. – Jeśli mój ojciec powiedziałby nie… Pomógłbyś mi pomimo to? – pyta, wiedząc, że każde słowo jest prawdą, gdy tylko zaczyna je wymawiać.
Do tej pory, zaślepiona stratą, nie potrafiła docenić, ile mu zawdzięcza. Patrzy na niego wyczekująco.
- Tak – odpowiada Duncan cicho. – Ale pamiętaj, decyzja należy do ciebie, nie do twojego ojca.
- Dał ci słowo.
- Dał mi zgodę. Ty decydujesz.
- Zgodziłam się.
Przez jakiś czas Duncan milczy. Potem wzdycha i wreszcie znów się odzywa.
- Przybyłem do Wysokoża znaleźć rekruta do Szarej Straży, to prawda. Ale w tamtej chwili nie byłaś zdolna obiecać niczego całkowicie świadomie. Przemyśl to. Dasz mi odpowiedź, gdy dotrzemy do Ostagaru.
- Tak – mówi zdecydowanie. Przed nią jest już tylko jedna droga.
- Słucham?
- Twoja odpowiedź, Duncan, to: tak. Sam mówiłeś, że mogę sprawić, by… Wysokoże… by to nie poszło na marne.
- Nigdy nie miałem na myśli…
- Wiem – przerywa mu Cousland delikatnie. – Moja odpowiedź wciąż brzmi: tak.
. . .
- Mówiłeś, że jest nadzieja – zagaduje Cousland.
Oboje siedzą przy ognisku, Duncan na zwalonym pniu, ona na ziemi obok niego, z Guilfordem drzemiącym u jej stóp.
- Zawsze jest nadzieja.
- W tym, że możemy walczyć?
- Nie. – Duncan kręci głową. – Cóż, w tym też, ale miałem na myśli co innego – mówi, i milknie.
Cousland nie ma nastroju na wciąganie Duncana w rozmowę podstępem. Układa się na swoim miejscu, prostując nogi i opierając głowę o pień.
- Poświęcisz swoje życie po to, żeby jakaś inna dziewczyna mogła bezpiecznie żyć ze swoją rodziną – mówi wreszcie Duncan, cicho. – Jak ja poświęciłem swoje, żeby ktoś inny mógł być mężem i ojcem.
Zerka na niego, zaskoczona.
- Zdziwiona? – Duncan uśmiecha się lekko. – Tak, jestem Szarym Strażnikiem, ale też kiedyś miałem marzenia.
- A teraz?
- Jestem Szarym Strażnikiem.
- To żadna odpowiedź, Duncan.
Kiedy porusza się, by oprzeć się wygodniej, jej włosy muskają leżącą na pniu dłoń Duncana, ale on zdaje się nie zwraca na to uwagi.
- To była odpowiedź.
Z tym potrafi sobie poradzić. Lekka konwersacja zmieniająca się w poważną rozmowę, i poważne tematy w przebraniu na poły żartobliwych uwag – jest szlachcianką, ćwiczyła te rzeczy przez całe życie.
- Jakaś kobieta na pewno była niepocieszona, że zostałeś Strażnikiem – mówi.
Kąciki jej ust unoszą się w górę w czymś, co prawie przypomina uśmiech, pierwszy, odkąd opuścili Wysokoże. To nie próba flirtu, ale po prostu stwierdzenie faktu: Duncan jest szczerym, honorowym człowiekiem.
- Tak jak jakiś młodzieniec będzie niepocieszony, kiedy także dołączysz do Straży – odpowiada Duncan, patrząc na nią ciepło. – Niektórzy mówią, że tutejsi Strażnicy są poślubieni Fereldenowi i jego bezpieczeństwu. A przynajmniej na pewno mówią tak o mnie.
- Jak to jest, być Strażnikiem?
Wzrok Duncana poważnieje, kiedy ten próbuje domyślić się, o co tak naprawdę pytała.
- Dręczą cię koszmary – mówi wreszcie Duncan.
- Takie jak tamte opowieści?
- Podczas Plagi podobno gorsze.
- To znaczy, że jednak czeka nas walka z Plagą?
- Nie wiem.
Znów zapada cisza. To dziwne jak na przemian jest im aż nazbyt łatwo albo niesamowicie trudno rozmawiać.
Cousland zamyka oczy i zaczyna nucić melodię, której kiedyś nauczyła się od Niani. Gdy była dzieckiem, zawsze śpiewała to wieczorami, kiedy całą rodziną siedzieli przy kominku. Melodia przywołuje na myśl stare legendy. Ale też boleśnie przypomina jej o dzieciństwie, o domu i…
Łzy płyną po jej policzkach, ale nie stara się ich powstrzymać. Jutro, w Ostagarze, przeszłość przestanie istnieć. Jutro przestanie być jedną z Couslandów…
Duncan głaszcze ją po głowie, delikatnie, kojąco.
- Tę melodię nuci się w domostwach Fereldenu, odkąd powstała Szara Straż – mówi cicho. – To jest nasza nadzieja.
. . .
Ostagar jest... przytłaczający. Zrujnowana forteca wciąż wygląda imponująco – zmatowiały klejnot na tle łańcucha gór. Ośnieżone szczyty i ścielący się u ich podnóża las nie mają w sobie nic złowieszczego, ale nad ruinami zalega cień. Coś w tej zniszczonej fortecy przyprawia ją o dreszcz, taki sam, jaki wywoływały opowieści Duncana o Szarej Straży – ale tamtych opowieści słuchała w środku nocy, mają wokół obcy i nieprzyjazny las, gdzie wszystko drżało i szeleściło, a teraz stoi wśród starych murów w pełnym blasku dnia, a wokół jest cała armia, a mimo to lęka się o wiele bardziej.
Duncan przypatruje się jej. Przez moment wygląda, jakby chciał coś powiedzieć, może „Boisz się?" czy coś podobnego, ale nie wypowiada ani słowa.
Cisza jest duszna, niewygodna, zupełnie inna niż ta którą zdarzało im się dzielić w drodze. Coś pozostało tam, w głuszy, zagubione, nie mając wstępu w granice Ostagaru.
W nocy w ich części obozu płonie ognisko, i jak w tamte noce Duncan siada obok, ale wszystkie odgłosy wokół są znajome, i może dlatego jest zupełnie inaczej. Może dlatego prawie nie rozmawiają, bo nie ma już potrzeby wyjaśniać że „To wiewiórka." ani „A to jeż.", ani „A to wilk, ale jest na tyle daleko, że nie musimy się nim martwić".
Cousland głaszcze miękką sierść na łbie Guilforda, zastanawiając się, dlaczego w pełnym ludzi obozowisku czuje się o wiele bardziej samotna niż w drodze, gdy byli tylko ona i Duncan. Guilford szczeka radośnie, zadowolony z poświęcanej mu uwagi.
- Cicho, kawalerze – gani Cousland, a kiedy mabari wydaje z siebie żałosny skowyt, ma wrażenie, że podobny skowyt dźwięczy gdzieś w niej; droga Szarego Strażnika jest samotną ścieżką.
Patrzy, jak ogień płonie; drewno trzaska w płomieniach. Wkrótce zostanie po nim jedynie żar i niedopalone węgle, a potem wszystko obróci się w popiół. Tak jak jej życie obróciło się w popiół, kiedy zginęli wszyscy których kochała, poza Fergusem, ale na myśl, że będzie musiała mu o tym powiedzieć, czuje w sercu jeszcze dotkliwszy ból. Zresztą Fergus także może już być martwy.
Przysuwa się bliżej do ognia i bierze w dłoń dogasający węgielek.
- Poparzysz się – ostrzega cicho Duncan, ale nie powstrzymuje jej.
- Już się poparzyłam – odpowiada Cousland, myśląc o rodzicach, o bracie, o domu, i o tym tak ulotnym czymś, co po drodze zawiązało się pomiędzy nią i Duncanem, czymś ciepłym jak dogasający żar ogniska i tak samo krótkotrwałym.
Duncan wzdycha. Wstaje, podchodzi do niej, zabiera jej z ręki węgielek i wrzuca go z powrotem w ogień.
- Będziesz potrzebowała rąk gotowych do ujęcia miecza. – Jego palce delikatnie przesuwają się wzdłuż jej dłoni, ostrożnie sprawdzając, czy się nie oparzyła.
- Nic mi nie jest, Duncan.
- Nie. Nieprawda – zaprzecza i puszcza jej dłoń. – Ale wszystkie rany kiedyś się zagoją.
Milczą, wpatrując się w płomienie. Ciszę wypełniają stłumione dźwięki żołnierskiego obozu szykującego się na nocny odpoczynek.
- Pamiętaj jedno – mówi Duncan miękko. – Szary Strażnik nigdy nie jest sam.
- Tak. Masz rację.
Cousland zaczyna zdawać sobie sprawę z tego, że może rzeczywiście Duncan ma rację. Szara Straż, bracia broni. Spogląda na Duncana – on też patrzy na nią, i ich spojrzenia spotykają się. Nigdy nie będzie więcej: spojrzenia, opowieści snute przy ognisku, tylko tyle. Ale może liczyć na to, że Duncan zawsze będzie przy niej. Może to właśnie liczy się najbardziej.
Po raz pierwszy zastanawia się, kim tak naprawdę Duncan jest dla niej i co dla niej znaczy, ale przychodzi jej do głowy tylko jedna odpowiedź: jest. Jedyna choć trochę znajoma twarz w tłumie obcych jej ludzi. Ale… dlaczego on to robi, skoro nic już go nie wiąże? Dotrzymał słowa, pomógł jej bezpiecznie wydostać się z Wysokoża. Wypełnił swoją część umowy.
- Duncan? – pyta szeptem, niepewna czy w ogóle powinna pytać, a jednocześnie czując palącą potrzebę, by poznać odpowiedź natychmiast. – Dlaczego…? – pytanie ulatuje, gdy tylko zaczyna je wymawiać, i pozostaje z niego tylko pojedyncze, zdumione słowo.
- Mówią, że jest się odpowiedzialnym za uratowane życie. A może to jedna z Kantyczek, nigdy nie pamiętam.
- Nie musisz czuć się odpowiedzialny – mówi Cousland spokojnie, choć każde słowo smakuje goryczą.
Duncan przelotnie kładzie dłoń na jej ramieniu, w geście całkowicie dopuszczalnym pomiędzy przyszłym Strażnikiem i dowódcą Szarej Straży.
- Nie – przyznaje Duncan cicho. – Nie muszę.
