Pomarańczowe promienie zachodzącego słońca odbijały się z błyskiem od gładkich szyb okolicznych wieżowców. Ulice dzielnicy powoli pustoszały, a wiatr bawił się ostatnimi jesiennymi liści, które przywiał z parku. Na platformie piętrzącej się ponad budynkami smukła postać, odziana w czarny płaszcz, opierała się ciężko o barierkę. Aura zmierzchu złociła jej bursztynowe loki, a ukryte za ciemnymi okularami soczyście zielone oczy szkliły się od powstrzymywanych łez. Zacisnęła dłonie na metalowym pręcie, z zaskoczeniem stwierdzając, że całe drżą. Minęło już tyle lat, odkąd pozwoliła sobie na taki brak opanowania. Uniosła ręce na wysokość wzroku, a grymas bólu wykrzywił jej usta. Wciąż widziała krew, którą przelała, jakby ta wsiąkła w jej alabastrową skórę. Nie mogła zrozumieć, kiedy zaczęła siać śmiertelne zniszczenie, czym tak bardzo na początku gardziła. Co takiego sprawiło, że pomimo walki, w końcu się poddała, niszcząc siebie? Dlaczego pozwoliła, żeby serce wzięło górę nad rozumem? Żal ścisnął ją za gardło. Dobrze znała odpowiedzi na te wszystkie pytania, tylko nie dopuszczała do siebie tej myśli. Nie dopuszczała do siebie prawdy zbyt długo, naiwnie sądząc, że nie ma już sumienia. A jednak, dało o sobie znać w najmniej oczekiwanym momencie, stawiając najkrwawsze sceny przed oczami i jawnie z niej szydząc. Był jej złudną nadzieją, że ktoś potrafi ją szczerze pokochać taką, jaką jaka jest. A teraz, co jej pozostało? Zacisnęła palce na zimnym metalu, a ostra krawędź przecięła jej skórę. Wiedziała, że od tego momentu aż do śmierci nie zaśnie spokojnym snem. Całe szczęście, że to już niedługo… Poprawiła okulary i sięgnęła do torebki po dzwoniący głośno telefon. Kiedy przyłożyła słuchawkę do ucha, usłyszała zimny męski głos:

– Mero…

– Tak?- odpowiedziała krótko, starając się ukryć drżenie głosu.

– Piętnaście minut.

Odłożyła komórkę i ostatni raz rzuciła okiem na chowające się za horyzontem słońce. Dla niej dzień jeszcze się nie kończył…