Sierpień '40

Po prostu siedziałeś tam i wpatrywałeś się w niego płaskim wzrokiem. Miałeś ochotę krzyczeć, rozerwać coś na strzępy, coś się kumulowało w twoim wnętrzu, jakiś ból nie do opisania. Nic nie robiłeś- ale to tylko dlatego, że nic się zrobić nie dało. Gdybyś mógł… tak, gdybyś mógł, zrobiłbyś coś najpewniej. Niczego nie nienawidzisz tak bardzo, jak bezczynności. Czułeś jak każdy cichy jęk wzrasta w twoich uszach do huku bomby, każda kropla potu to litry przelanej, niewinnej krwi. Może nie widziałeś jej tak wiele jak inni, ale nie byłeś głupi ani nieczuły. Wiedziałeś, co znaczy cierpienie. Dlatego tym bardziej zaciskałeś ręce na pościeli, kiedy on przewracał się z boku na bok, kiedy odchylał lekko głowę, blond włosy rozsypane po poduszce. Przywiodło ci to na myśl ścięte, zdewastowane zboże. Grzech, jak można marnować ziarna na chleb.

A on zaciskał oczy, jak bezbronni cywile, na których spadały niemieckie bomby. Czasami uchylał powieki, ale wiedziałeś, że nic nie widzi. Dla niego był tylko ból, strach, szok. Widziałeś prawie że odbicie bombowców w jego oczach. Już parę razy widziałeś coś podobnego, przynajmniej słyszałeś. Sam przecież po Czarnym Czwartku leżałeś trawiony gorączką długi czas, potem jeszcze przez ponad miesiąc kaszlałeś krwią. Ale pamiętasz to mgliście. Nigdy za to nie zapomnisz cierpienia Ukrainy, której przecież też nie mogłeś pomóc. Widziałeś jej zapadnięte policzki, opuchnięte oczy, skostniałe dłonie. Wyglądała, jakby płakała całymi nocami. Chciałeś coś zrobić, cokolwiek. Ale byłeś ograniczony- oczywiście, że Iwan nie stanowił problemu. Ale nie mogłeś łamać rozkazów szefa.

Teraz jednak sytuacja jest inna. Ukraina nigdy nie była ci tak bliska jak on. I widzieć teraz tą drobną przecież twarz wykrzywioną strasznym grymasem, to było za wiele, za wiele nawet jak na bohatera.

Bohatera który nie potrafił nikogo uratować.

Artur jęczał bezgłośnie i w końcu w akcie desperacji zakryłeś uszy. Są rzeczy, których po prostu nie da się znieść. Leżałeś tak w bezruchu pół nocy, ściskając tylko jego ciepłą dłoń, nienaturalnie rozpaloną gorączką. Szeptałeś cały czas, sam do końca nie wiedząc chyba co. Nie obchodziło cię, że ktoś pod drzwiami może słuchać. Dziś nie miałeś czasu tak żadną grę pozorów.

Raz po raz całowałeś drżące palce, obiecując im, Arturowi i sobie samemu że będzie lepiej. Póki co było tylko gorzej. Ciepłe, letnie powietrze wpadało przez okno, i normalnie cieszyłbyś się z tak pięknej, sierpniowej nocy. Dziś jednak dla ciebie za oknem padał śnieg i szalały największe wichury. Nic nie było tak, jak powinno być. Artur przecież ciągle się tylko chwalił, że jest największą potęgą. Jedna piąta powierzchni świata, tyle niby jego kolonie zajmowały. Dlaczego teraz nie wstanie, nie zaczerwieni się po same cebulki włosów, nie syknie na ciebie żebyś go nie ośmieszał? Czemu nie wzdrygnie się tym dziwnym ruchem które zawsze tak strasznie cię bawił? Ile byś dał żeby zobaczyć jak jego dolna warga drży w pierwszych minutach powstrzymywania płaczu. Wolałbyś usłyszeć, jak głupi i niewdzięczny jesteś, niż nasłuchiwać teraz tych cichych stęków.

Więc próbowałeś je zagłuszyć.

Nie możesz odejść, masz jeszcze pokazać na co cię stać. Masz wkopać Niemcom, nie udawaj że ci to nie wychodzi. Masz próbować zmusić mnie do wypicia herbaty. Masz mi wysłać na święta niepodpisany prezent, z życzeniami wypisanymi charakterem pisma, które tylko ty posiadasz. Masz zrobić mi pudding kiedy będzie na to czas, jak wygramy wojnę.

Nie, nie kiedy wygrasz. Kiedy wygramy. Bo ja walczę z tobą. Wiem, że wysyłamy niewielu ludzi, że uważasz że was zostawiliśmy. Wiesz, że gdybym mógł, to wysłałbym kogo tylko można, żeby ci pomóc. Oni chcą pomagać. Moi ludzie. Ale wszystko jest takie ograniczone, nie miałeś nigdy tak, że ci serce dyktowało coś innego, a musiałeś robić inaczej? Masz oprzytomnieć, masz wstać, nie masz prawa zostawiać wszystkich. Mieliśmy pomóc Francisowi, pamiętasz? Przecież dał się zrobić jak ostatni głupek, nawet nie mógł do ciebie przyjść. Nie masz prawa pozwalać mi cierpieć za ciebie, nie chcę, żeby tak bolało. Jesteś niesprawiedliwy.

Mówiłeś tak w jego dłonie, klęcząc przy łóżku. Nogi ci już prawie ścierpły, od wielu godzin nie zmieniałeś pozycji. Podrywałeś się tylko po wodę, kiedy od czasu do czasu Artur wyjękiwał coś na podobieństwo słowa „woda". Chciałeś się mu przysłużyć jak tylko mogłeś. Za parę godzin miałeś wracać z powrotem, doba to za mało, za mało, do kurwy nędzy. Nie patrzyłeś już na jego twarz, nie byłeś w stanie. Noc za oknem była jasna, ciągle rozświetlana niegasnącym ogniem z pożarów. Chciałbyś go zabrać ze sobą, ale sam chyba zabiłbyś osobę, która by śmiała cię wywieźć od twoich ludzi, od ziem, od wszystkiego, co było twoje i Amerykanów. Dlatego nawet tego nie proponowałeś, z resztą i tak by ci nie pozwolili.

Nieprzytomnie zauważyłeś, że słońce leniwie zaczęło wschodzić i przeszły cię ciarki. Nie możesz przecież jeszcze jechać. Nie teraz. Twój drugi pilot jednak już pukał do drzwi, cicho prosząc cię o gotowość. Odpowiedziałeś mu pół głosem jakąś denną, typową odpowiedź, oczy skupione na zaczerwienionych chorobliwie policzkach Artura. Poprosiłeś o pieć minut i usłyszałeś ciężkie kroki, oddalające się od drewnianych drzwi. Podniosłeś się z miejsca i usiadłeś na łóżku, które trzasnęło, zrozpaczone że obarczasz je swoim ciężarem. Pochyliłeś się nad Arturem, studiując każdy element jego twarzy, zapamiętując wszystko dokładnie. Wiedziałeś, że być może minie dużo czasu nim znów się zobaczycie, miałeś tylko nadzieję, że nie będzie wtedy wyglądać już tak blado. Wolałeś kiedy się zanosił tym swoim pijackim śmiechem niż kiedy jedyną oznaką, że jeszcze żyje były jęki bólu.

Słońce coraz śmielej wlewało się do pokoju i oświetlało jego coraz to głębsze zakamarki. Tylko twarz Artura spoczywała w cieniu-zasłoniłeś swoją osobą okno. Jednak ten rozświetlony pokój, pełen promyków i odblasków odbitego światła cię przeraził. Nie chciałeś, nie rozumiałeś że świat mógłby tak wyglądać. Że Artur mógłby się stać kolejnym poległym, jednym z wielu. Że jego twarz mogła pozostać na zawsze zastygła w jednym grymasie. Że mógłby po prostu zniknąć. Zmarszczyłeś brwi i pochyliłeś się bardziej, gwałtownie. Usta zetknęły się na dłuższą chwilę, całym sobą czułeś miękkość jego warg, pocałowałeś każde pęknięcie spowodowane suchym powietrzem. Pocałowałeś oba policzki, musnąłeś ustami powieki i brwi. Nachyliłeś się lekko żeby szepnąć mu do ucha niesłyszalne słowa.

Wstałeś zaraz szybko, jakby przestraszony. Jeśli zostałbyś chwilę dłużej, nie byłbyś w stanie już odejść. Twarz Artura tonęła teraz w ciepłym świetle, jednak obraz, który zapamiętałeś sprzed chwili za bardzo wrył ci się w pamięć. Zacisnąłeś usta i odwróciłeś się gwałtownie, patrząc prosto w słońce. Oślepiło cię, ale rzuciłeś mu nieme wyzwanie. Rzuciłeś je całemu światu. Poszedłeś w stronę drzwi, ciemne mroczki śmigały ci przed oczami. Kiedy spojrzałeś ostatni raz na Artura nie zobaczyłeś nic więcej niż zarys jego postaci po której tańczyły ciemne plamki. Poczułeś że serce wali ci o wiele za mocno i szybko nacisnąłeś klamkę, wychodząc na zewnątrz, łapiąc oddech, chłonąc powietrze inne niż to duszne, przepełnione chorobą i bólem. Opadłeś ciężko na ścianę, czując pieczenie w kącikach oczu. Coś w środku ci pękło i byłeś pewien, że gdyby nie kroki twojego zniecierpliwionego ko pilota pewnie nie miałbyś oporów przed łzami. Teraz jednak stłumiłeś płacz i uśmiechnąłeś się szeroko, otaczając mężczyznę ramieniem.

'Czeka nas długi lot, wypoczęty jesteś?'

Mężczyzna rzucił ci zagadkowe spojrzenie i wzruszył ramionami. Wskazał głową na drzwi, cicho pytając: 'To przyjaciel?'

Zamarłeś na chwilę, podążając za jego wzrokiem. Drzwi były teraz lekko uchylone, weszła tam pielęgniarka królowej. Widziałeś jak pochyla się nad Arturem i zmienia mu pościel. Odwróciłeś wzrok, myślami powracając do teraźniejszości. Pokiwałeś energicznie głową, wyprowadzając pilota z budynku. Na twoim nosie zaraz znalazły się gogle i podbiegliście truchtem do samolotu. Kiedy maszyna była już gotowa do odlotu i dwa razy upewniłeś mężczyznę, że na pewno możesz sterować i że serio wypocząłeś, spojrzałeś ostatni raz na zdewastowany Londyn.

'Wiesz co ci powiem, bracie? Nie tylko ja powinienem chcieć im pomóc. Każdy z was powinien.' Powiedziałeś z szerokim uśmiechem, jednak pilot zauważył pewną sztuczność tego zawsze przecież pewnego i szczerego grymasu. Skinął niepewnie głową.

Odlatując, miałeś tylko nadzieję że jak najszybciej będziesz mógł wrócić, zrobić coś więcej niż ściskać rękę Artura i tulić go całą noc. Że zrobisz coś więcej niż przysłanie garstki ludzi czy broni, potajemnie.

Nie wiedziałeś, że wrócisz tu dopiero pod koniec przyszłego roku. Że uda wam się wygrać wojnę. Za to inna walka, którą toczysz już od 1776, zostanie nierozstrzygnięta jeszcze przez wiele, wiele lat, kiedy już wszyscy podadzą sobie ręce, a ty z Arturem będziecie siedzieć przy jednym stole, wśród sztucznej przyjaźni pośród wszystkich, wśród nacji próbujących nie wykrzyczeć innym w twarz ich win; wśród atmosfery często o wiele cięższej niż ta dziś. Ale wiedziałeś, że tak jak wygrywałeś każdą walkę, wygrasz i tę.

Inaczej nie nazywałeś się Alfred F. Jones.

Nie patrzyłeś nigdzie indziej, jak tylko przed siebie. Nie chciałeś patrzeć jak Wielka Brytania maleje coraz bardziej, tonąc w wszędobylskiej mgle. W głowie huczało ci tylko że wrócisz tu i wszystko będzie dobrze, mając nadzieję że Artur to wie, że wytrzyma.

W końcu musiał cię przywitać jak już wrócisz z ciepłą kawą i puddingiem, ze wzrokiem uciekającym od twojego i z zarumienionymi policzkami. Innego obrazu nie chciałeś widzieć w swojej głowie.