Wykopki na komputerze zaowocowały znalezieniem dawno napisanego i zapomnianego z powodu zmiany fandomu tekstu. Opowiadanie odleżało sobie... no, z półtora roku będzie. Palcem nie będę wskazywać kto, ale ktoś mi zdrowo suszył głowę o ten tekst. Niniejszym, Siean Riley, proszę bardzo. Na Twoją odpowiedzialność :)


Rozdział 1: Pechowa decyzja

Coś się zmieniło. Zmiany następowały powoli, bardzo subtelnie, tak że przez długi czas nawet tego nie zauważyła. Victoria po prostu cieszyła się obecnością przyjaciela i spędzała z nim coraz więcej czasu. Oczywiście ludzie zaczynali szeptać, ale przecież zawsze tak było. W końcu jednak musiała przyznać, że powłóczyste spojrzenia, jakimi obdarzał ją Diego de la Vega, uwaga, jaką jej poświęcał, były czymś więcej niż tylko przyjaźnią. Od dawna wiedziała, że Diego darzy ją cichym afektem, ale wydawało jej się, że zaakceptował jej miłość do Zorro i wycofał się. A przynajmniej do niedawna tak było. Ostatnio jednak przyjaciel coraz wyraźniej dawał jej do zrozumienia, że pragnie czegoś więcej niż tylko przyjaźni. Choć trudno jej było znieść myśl, że go zrani, wiedziała, że czas najwyższy porozmawiać z don Diego i wyjaśnić parę spraw.

Diego przyjął to tak, jak przypuszczała. Spokojnie, bez emocji zaakceptował to, co mu powiedziała. Mimo to jego chłodne, pozorne opanowanie zabolało ją bardziej, niż gdyby poniosły go emocje, gdyby powiedział coś innego niż „rozumiem" i „przepraszam". Tak, Diego zareagował dokładnie tak, jak się spodziewała. Natychmiast wycofał się, przeprosił, obiecał, że to się więcej nie powtórzy i tylko w jego oczach widziała, jak bardzo go zraniła; tego nie był w stanie ukryć. Przeprosił, ukłonił się i wyszedł, zostawiając na ladzie kwotę z naddatkiem pokrywającą rachunek. A następnego dnia zajrzał do niej po drodze do swojego biura redaktora, rozmawiał z nią, nawet się uśmiechał i nikt inny nie był w stanie dostrzec zmiany; tylko Victoria widziała ten skryty ból i sama nie wiedziała, czemu sprawiało jej to aż taką przykrość.

Troska o przyjaciela zniknęła dopiero następnego wieczoru. Victoria zdążyła już zamknąć gospodę za ostatnim gościem i krzątała się jeszcze w kuchni. Zarobiła drożdżowe ciasto, żeby wyrosło przez noc. Akurat odstawiła misę na stół, kiedy usłyszała wyczekiwany, dobrze znajomy szczęk.

- Coś się stało? – zapytała, z niepokojem nasłuchując zamieszania, ale na dworze było cicho. Zorro zsunął się i wylądował zwinnie tuż przed nią.

- Nic złego, tym razem – zapewnił ją wesoło. – Stęskniłem się – oświadczył. Victoria spojrzała na niego zaskoczona. Zorro naprawdę rzadko pojawiał się tylko po to, żeby się z nią zobaczyć. Ale fakt, nie widzieli się prawie dwa tygodnie, bo przelotnego „Buenos Dias, señorita " parę dni temu nie można było zaliczyć do spotkania, nie zdążyli zamienić nawet kilku zdań. Victoria nie zamierzała marnować okazji. Skoro mieli szansę przy odrobinie szczęścia spędzić razem cały wieczór… Zawsze niezmiernie ją bawiło, że musi stanąć na palcach, żeby go pocałować, o ile oczywiście nie zechciał współpracować i nie nachylił się. Ręce Victorii spoczęły na jego ramionach i w chwili obecnej Zorro nie miał nic do gadania. Gdyby alcalde wiedział, jak łatwo go usidlić…

- Coś się stało. – To już nie było pytanie. Zorro był cały spięty, tak spięty, jak jeszcze nigdy, kiedy byli sami. Victoria odsunęła się trochę od niego i spojrzała mu w oczy. Zorro uśmiechnął się nerwowo.

- To się ciągnie zbyt długo – powiedział, a dziewczyna zmarszczyła brwi, zaskoczona. – Nasz… nasz związek nie powinien tak dłużej wyglądać.

- Czy to jest pożegnanie? – wykrztusiła w końcu Victoria. Nie mogła uwierzyć, że to się naprawdę dzieje. Zorro znudził się, może zmęczył ich dziwnym układem. Widocznie chciał czegoś więcej niż przelotnych spotkań, wymienianych w pośpiechu pocałunków, kilku skradzionych chwil.

- Nie, broń Boże! – Zorro wstrząsnął się na samą myśl. Chwycił dłonie dziewczyny. – Chciałbym, żebyśmy mogli spotykać się oficjalnie, żebym nie musiał dłużej ukrywać swoich uczuć, choć przyznaję, że wślizgiwanie się tutaj ukradkiem ma swój urok – uśmiechnął się. Zawahał się na moment, ale zaraz dokończył, zbliżając jej dłonie do swojej twarzy. – Wybacz mi, że robię to tak późno.

Serce Victorii zabiło mocniej, kiedy wsunęła palce pod materiał skrywający twarz ukochanego. Więc jej marzenie miało się spełnić! W jednej chwili odpłynęło całe wcześniejsze zwątpienie. Za ten jeden moment była mu w stanie wybaczyć długi czas czekania. Dziewczyna mimowolnie wstrzymała oddech i podciągnęła materiał do góry. I zamarła. Przez długą, bardzo długą dla nich obojga chwilę stała bez ruchu i patrzyła na Diego de la Vegę.

- Victoria…

- Jak śmiesz! – krzyknęła, nie bacząc na bezpieczeństwo. – Po tym wszystkim, co ci powiedziałam! – Victoria wyszarpnęła dłonie z rąk skamieniałego ze zdumienia mężczyzny i prawie odskoczyła od niego. – Wydawało mi się, że wszystko sobie wyjaśniliśmy! A ty masz czelność przychodzić tu w tym śmiesznym przebraniu! – dziewczyna wrzeszczała na niego, a po policzkach spływały jej łzy wściekłości i rozczarowania.

- Victoria, nie! Zaczekaj! – Diego chciał ją chwycić za rękę, ale ona wyszarpnęła się i rzuciła w niego pierwszą rzeczą, jaka wpadła jej w ręce. Diego wciąż był zbyt zaszokowany jej reakcją, bo nawet się nie odsunął. Miska uderzyła go w żebra i roztrzaskała się o podłogę, a ciasto obryzgało jego i wszystko wokół.

- Nie, nie zaczekam! Ty draniu! Wynoś się! Myślałeś, że wystarczy założyć czarną maskę, żebym cię pokochała? Zaufałam ci, zawsze ci ufałam, a ty to tak podle wykorzystałeś! Wynoś się! Nie mogę w to uwierzyć…

- Ja też nie – szepnął do siebie Diego. Gdzieś na górze trzasnęły drzwi; krzyki Victorii najwyraźniej pobudziły gości. Uznał, że najwyższy czas zrobić to, czego żądała – wynieść się. Za chwilę będzie tu pełno ciekawskich i nie wszyscy mogą nie uwierzyć w to, co zobaczą, a wtedy jego pechowa wizyta u Victorii zakończy się na szubienicy. Diego zsunął maskę z powrotem na oczy i wybiegł z gospody, zanim Victoria zdążyła wykrzyczeć coś jeszcze, w tym jego imię. Dziewczyna usłyszała tylko stukot końskich kopyt. Zaraz też ktoś zbiegł po schodach i odchylił kotarę.

- Wszystko w porządku, señorita Escalante? – w progu stał jeden z gości i patrzył na nią z niepokojem.

- Nie! Nic nie jest w porządku!

- Co się stało? – mężczyzna postąpił krok naprzód, uważając, żeby nie rozdeptać bardziej szczątków surowego ciasta. To, co było słychać na górze, brzmiało jak kłótnia. To, co widział, wyglądało na efekty bardzo gwałtownej kłótni. Chciał pocieszyć wyraźnie przybitą Victorię, ale ona żachnęła się ostro.

- Nic się nie stało! – señorita ostatkiem sił walczyła ze łzami napływającymi jej do oczu. Gość popatrzył z powątpiewaniem po zapapranej podłodze i szafkach, ale sugestywny ruch Victorii dał mu jasno do zrozumienia, że lepiej będzie, jeśli zostawi ją w spokoju, zanim w ruch pójdą kolejne naczynia. Mężczyzna wyszedł i dokładnie zaciągnął za sobą zasłony. Victoria ogarnęła spojrzeniem bałagan i na poły klnąc, na poły płacząc zabrała się za sprzątanie.

xxx

W gwarnej hacjendzie zapadła cisza. Przez cały dzień Maria z pomocą Miguela i Felipe wynosiła i trzepała wszystkie dywany, dlatego wieczorem wszyscy troje byli zmęczeni. Felipe zostawił kucharkę i wymknął się do siebie. Miał do dokończenia książkę, którą Diego polecił mu przeczytać. Ostatnio jego opiekun zabrał się intensywnie za uzupełnianie jego wiedzy i wolne chwile Felipe spędzał nad kolejnymi książkami. O ile z matematyką radził sobie dobrze, a trochę chemii i fizyki zdążył poznać w trakcie doświadczeń w jaskini, kiedy Diego tłumaczył mu dokładnie, co się dzieje i dlaczego, tak w historii i literaturze miał spore braki. Choć Diego w swoich książkach starał się wybierać takie, które mogłyby przypaść chłopakowi do gustu, akurat tym razem nie trafił i Felipe już drugi tydzień wynajdywał wszelkie możliwe zajęcia, żeby tylko nie musieć jej czytać. Dzisiaj jednak nie miał już żadnej wymówki, nie mógł nawet wymknąć się do jaskini, żeby zająć się Tornado, bo Zorro wybrał się do pueblo, i znając powód, dla którego pojechał, Felipe nie spodziewał się, że szybko wróci. Chcąc nie chcąc, zapalił kilka świec i usiadł z lekturą.

Była prawie północ, kiedy skończył. Wstał i wziął książkę, żeby oddać ją Diego; miał nadzieję, że jego opiekun nie będzie za bardzo wnikać w szczegóły, bo końcowe strony przeczytał pobieżnie. Felipe zastukał do pokoju Diego i wszedł. Taką mieli umowę – skoro chłopak udawał głuchego, nie mógł czekać na odpowiedź, ale zawsze uprzedzał, zanim wchodził. Zdziwił się, bo pokój był pusty. Co Zorro robił tak długo? Chyba nie miał żadnych kłopotów? Przecież miał tylko pójść do Victorii. Felipe nie wiedział dokładnie, o co chodziło, ale Diego przez cały dzień chodził spięty i zdenerwowany i na pewno nie było to spowodowane, jak powiedział ojcu, publikacją swoich wierszy w Guardianie. Nie powiedział chłopcu ani słowa poza tym, że zamierza spędzić trochę czasu z panią swego serca. Mimo to Felipe zastanawiał się, dlaczego tak długo go nie ma i w końcu zdecydował się sprawdzić w jaskini.

Zszedł cicho po schodach i zatrzymał się. Tajemna komnata była prawie cała ciemna, tylko trzy świece dopalały się w świeczniku na biurku. Nie to jednak zdziwiło go najbardziej. Przy biurku, tyłem do niego, siedział Diego; najwyraźniej nie usłyszał jego przybycia, a nawet jeśli, to nie zareagował. Na podłodze w kącie leżało rzucone w nieładzie czarne ubranie Zorro. Felipe zmarszczył brwi, gdy zobaczył na blacie napoczętą butelkę i nie do końca opróżnioną szklankę. Diego pił?! Felipe jeszcze nigdy nie widział, żeby jego opiekun pił w samotności alkohol, zwykle ograniczał się do okazjonalnych toastów. Coś musiało się stać. Jak dużo Diego już wypił? Jak długo tu siedział? Chłopak podszedł bliżej i odetchnął z ulgą, gdy zobaczył, że butelka była ledwie napoczęta, a Diego odruchowo obracał szklankę w dłoniach, wyraźnie zatopiony w swoich ponurych myślach. Felipe zawahał się, czy nie powinien wyjść, ale nie potrafił. Zamiast tego podszedł bliżej i położył rękę na ramieniu przyjaciela. Diego niemal podskoczył na jego dotyk. Zobaczywszy, że to Felipe, rozluźnił się nieco i zmusił się do przepraszającego uśmiechu. Chłopak utkwił w nim pytające spojrzenie.

- Powiedziałem jej – Diego przez dłuższą chwilę patrzył na niego, aż w końcu wybuchnął z goryczą. – Boże, Felipe, powiedziałem jej! Przecież tego pragnęła od samego początku. I co? Zwyzywała mnie, nawrzeszczała, obrzuciła jakimś świństwem i mały włos, a wiedziałoby o tym pół pueblo! – Diego umilkł, chyba sam zaskoczony swoim wybuchem. Wydawało się, że skurczył się w sobie, jakby uleciała z niego cała energia. Felipe stał nieruchomo, kompletnie zaskoczony. Nie sądził, że jego opiekun odważy się w końcu zdradzić Victorii swoją tożsamość, a tym bardziej nie spodziewał się, że ona tak zareaguje. Cóż, najwyraźniej Diego też nie.

- Widać za dobrze grałem przez te wszystkie lata. Za dobrze. Ze wszystkich ludzi właśnie ona mi nie uwierzyła – Diego potrząsnął głową z niedowierzaniem i ponownie zapatrzył się w niedopitą zawartość szklanki. – I po co to było? Czy ja nie mogę mieć własnego życia? – Felipe chyba nigdy nie widział takiego bólu w jego oczach; może tylko wtedy, kiedy Victoria leżała nieprzytomna w hacjendzie, a jej życie wisiało na włosku. Nadal nie miał pojęcia, co może zrobić. Diego najwyraźniej potrzebował się wygadać, a Felipe był jedyną osobą, z którą mógł być całkowicie szczery.

- Felipe, stworzyłem legendę, żeby chronić ludzi, żeby chronić siebie. A dzisiaj ta legenda mnie pokonała. Dzisiaj się przekonałem, że Victoria kocha mit, złudzenie, a nie człowieka, który kryje się za maską – Diego westchnął i zamilkł. Felipe objął go, w prosty gest wkładając całą swoją miłość i przywiązanie. Młody de la Vega chwycił go za rękę, wciąż spoczywającą na jego ramieniu, i uścisnął.

- Przepraszam, Felipe. I dziękuję – powiedział cicho. Chłopak uśmiechnął się do niego, a potem zaczął szybko pokazywać. – Nie, Felipe, idź spać. Zostanę tu jeszcze chwilę. – Felipe spojrzał na niego niezdecydowany, ale zorientował się, że Diego chce zostać sam i zamierzał to uszanować. Zerknął jeszcze na butelkę, ale nie spodziewał się, żeby jego opiekun planował się upić; gdyby chciał, już by to zrobił. Felipe skinął mu głową na dobranoc i z ociąganiem wyszedł.

Diego zdecydował się opuścić jaskinię dopiero wczesnym rankiem. W drodze do swojego pokoju przeklinał w duchu pomysł siedzenia przy biurku przez całą noc. Był cały zesztywniały, a wypity alkohol w połączeniu z brakiem snu właśnie zaczynał odbijać się bólem głowy. To zdecydowanie nie był najszczęśliwszy poranek, a w dodatku Diego miał pecha, bo na korytarzu prawie wpadł na ojca.

- Dzień dobry, Diego – przywitał go Alejandro z uśmiechem, choć był wyraźnie zaskoczony widokiem syna o tak wczesnej porze. – Tak wcześnie na nogach? – zapytał, a potem, gdy Diego zwrócił się ku niemu, dojrzał cienie pod jego zmęczonymi oczami, zarost i pomiętą, wczorajszą koszulę. – Czy ty się w ogóle kładłeś?

- Nie – odparł krótko Diego, nie marząc o niczym innym, jak tylko zniknięciu w swoim pokoju. – Jeśli mi wybaczysz, ojcze…

- Dokąd idziesz? Dobrze, że nie śpisz, musimy pojechać do pueblo – przypomniał mu ojciec. – Trzeba wydrukować Guardiana na jutro, a nie dalej jak wczoraj narzekałeś, że jeszcze czegoś nie dokończyłeś. - Diego jęknął w duchu. No tak, miał jeszcze dokończyć jeden artykuł i zdecydować, który wiersz dać do publikacji. Oczywiście artykuł nadal był w tym samym stanie, co wczoraj, a wiersza nie wybrał.

- Zaraz przyjdę na śniadanie – powiedział zrezygnowanym tonem. – Daj mi piętnaście minut – dodał jeszcze i wyminąwszy ojca trzasnął za sobą drzwiami.

W kwadrans później Diego, ogolony, względnie uczesany i w świeżym ubraniu, ale bynajmniej nie w lepszym nastroju, dołączył do ojca w jadalni. Z wdzięcznością przyjął od Marii filiżankę wyjątkowo mocnej kawy, chociaż szczerze wątpił, żeby mu pomogła. Nałożył sobie coś na talerz, nie patrząc nawet co, i jadł bez entuzjazmu. Usiłował skupić się na artykule, który wymagał dopisania jakiegoś sensownego zakończenia. Kiedy po raz kolejny zapisał i skreślił niemal to samo zdanie, don Alejandro nie wytrzymał.

- Diego, co ty robiłeś przez całą noc? – spytał, ale nie dostał odpowiedzi. – Diego?

- Przepraszam, ojcze – młodszy de la Vega podniósł głowę znad artykułu i spojrzał nieprzytomnie na ojca; myślami był gdzieś bardzo daleko. – Co mówiłeś? – spytał przepraszającym tonem. Don Alejandro w pierwszej chwili chciał powtórzyć, ale machnął ręką.

- Może skończysz ten artykuł w pueblo? – zasugerował zamiast tego. – Wydrukujemy Guardiana, a potem możemy zjeść lunch w gospodzie i pojedziemy na pastwiska – zaproponował. Nazajutrz miała się odbyć aukcja i trzeba było wybrać bydło na sprzedaż, zwłaszcza że przybywali kupcy spoza puebla.

- Nie sądzę, żeby lunch u Victorii był najlepszym pomysłem – odparł z ociąganiem Diego. Nagle to, co miał na talerzu, wydało się być najbardziej fascynującą rzeczą w jego otoczeniu. Nie chciał dać ojcu poznać, jak bardzo zabolało go wspomnienie dziewczyny. Perspektywa spotkania się z nią nie brzmiała zachęcająco; nie wiadomo, czy na jego widok Victoria zdołałaby powstrzymać język, bo nie wątpił, że była tak samo wściekła na niego jak wczoraj. I chyba wolał nie sprawdzać.

- A co to ma oznaczać? – don Alejandro zmarszczył w zdziwieniu brwi. Diego był najwyraźniej zbyt zmęczony, żeby dokładnie ukryć przed ojcem swoje emocje.

- Powiedzmy… powiedzmy, że mieliśmy, hmm, małe nieporozumienie i lepiej będzie, jeśli nie będę wchodzić jej w drogę – odparł Diego. Nazwanie tego, co zaszło wczoraj między nimi „małym nieporozumieniem" było eufemizmem, ale miał nadzieję, że ojcu to wystarczy.

- Jakie nieporozumienie? – młodszy de la Vega najwyraźniej zapomniał o jednym szczególe, który nie umknął uwadze ojca. – Przecież wszystko było w porządku, kiedy wychodziliśmy wczoraj z gospody – zauważył. – Nie widziałeś się z nią potem, prawda? – prawie całe wczorajsze popołudnie i wieczór spędzili razem w sadach, więc jeśli Diego widział się potem z Victorią, musiał jej złożyć wizytę o nieprzyzwoitej porze. – Diego?

- Widziałem się – martwa, pełna napięcia cisza zapadła miedzy nimi. Diego w końcu zdecydował się podnieść wzrok znad talerza i spojrzeć ojcu w oczy. – Ojcze, jest coś ważnego, co muszę ci pokazać – powiedział nagle. – Teraz, zanim pojedziemy do pueblo – poprosił. W jego głosie było takie wyczekiwanie i błaganie, że Alejandro skinął głową na zgodę. Rzadko zdarzało się, żeby jego syn nalegał na coś w taki sposób. Diego rozluźnił się trochę, ale nadal wyglądał na przybitego.

- Diego, co takiego cię trapi?

- Chwileczkę, ojcze – powstrzymał go Diego. – Najpierw muszę ci coś pokazać – młodszy de la Vega wstał i spojrzał na ojca z wyczekiwaniem. Don Alejandro podążył za nim i pozwolił się poprowadzić do salonu, zaintrygowany, o co może chodzić. Diego, mimo swojej otwartości na innych, w gruncie rzeczy był bardzo skrytą osobą i rzadko zwierzał się z czegokolwiek.

- Pamiętasz jeszcze to stare przejście w kominku? – zapytał nieoczekiwanie Diego i oparł się ręką o gzyms; przejście otworzyło się. Nie mówiąc nic więcej, gestem zaprosił ojca, żeby poszedł pierwszy. Don Alejandro usłuchał, bo czuł, że to dla syna bardzo ważne, ale nadal nie rozumiał, do czego to wszystko zmierza. Zeszli razem po schodach i starszy de la Vega zatrzymał się, zaskoczony. Znajdująca się pod hacjendą komnata nie była, jak pamiętał, pusta. Wypełniały ją najrozmaitsze sprzęty, ale jako pierwszy rzucał się w oczy duży stół zastawiony naczyniami laboratoryjnymi.

- To tutaj znikasz na długie godziny? – zapytał w końcu. – No, no, jestem pod wrażeniem.

- To moje małe królestwo – przyznał z dumą Diego. – Rzeczywiście, spędzam tu dużo czasu – zgodził się i odsunął nieco na bok, by ojciec mógł swobodnie pozwiedzać jaskinię i przyjrzeć się jego pracy. Miał nadzieję, że w ten sposób Alejandro oswoi się trochę i nie będzie zaszokowany, gdy pozna całą prawdę, a poza tym naprawdę nie miał pojęcia, jak mu to powiedzieć. Nieoczekiwanie z pomocą przyszedł mu Tornado. Jego głośne parsknięcie zwróciło uwagę starszego de la Vegi ku dalszej części jaskini.

- Jest piękny, prawda? – zagadnął Diego pozornie swobodnym tonem. – To mój wierny przyjaciel. Gdybyś tylko wiedział, ile mu zawdzięczam…

- Diego, czy ty chcesz mi powiedzieć… - zaczął don Alejandro, gdy już odzyskał głos, ale urwał. Patrzył na syna, jakby widział go po raz pierwszy w życiu. A jednocześnie… jakaś jego część, głęboko w podświadomości, wiedziała o tym od dawna. Tak, to był jego Diego, człowiek, którego tyle razy oglądał w czarnej masce, był jego prawdziwym synem. Kim w takim razie był ten Diego, którego znało całe pueblo? Którego do tej pory on, jak mu się zdawało, znał?

- Tak. Od samego początku – odparł Diego. Zebrał z krzesła stos zapisanych gęsto arkuszy papieru i zaprosił ojca, żeby usiadł. Sam zajął wolne miejsce za biurkiem i zaczął wszystko pokrótce wyjaśniać. Mimo że próbował skupić się tylko na najważniejszych elementach, szczegóły zostawiając na później, i tak zajęło mu to sporo czasu. Wyglądało na to, że będzie miał temat do rozmów z ojcem na wiele wieczorów. W końcu doszedł do nurtującej go kwestii i powiedział, co się wydarzyło między nim i Victorią poprzedniego dnia.

- Teraz rozumiesz? Nie mogę się dzisiaj zobaczyć z Victorią. Z pewnością nie przeszło jej jeszcze po wczoraj i na mój widok może się nie powstrzymać. Nie chcę, żeby mi wygarnęła wczorajszą maskaradę na oczach innych gości w gospodzie, albo, co gorsza, w obecności żołnierzy.

- Rozumiem – potaknął Alejandro. – Dobrze, w takim razie wydrukujemy Guardiana i wrócimy potem na chwilę do hacjendy. Poproszę Marię, żeby przygotowała lunch.

xxx

Dzień był pracowity, ale udało im się wrócić do domu na długo przed zmierzchem. Don Alejandro przez cały dzień obserwował syna i widział jego zły nastrój. Nie mieli okazji porozmawiać swobodnie na pastwiskach, bo ciągle ktoś im towarzyszył. Dopiero teraz starszy de la Vega mógł wyciągnąć Diego do salonu i zagadnąć ponownie o Zorro.

- Co jeszcze chciałbyś wiedzieć? - zapytał Diego nieco niepewnym głosem. Starał się wcześniej powiedzieć ojcu najważniejsze rzeczy, ale nie miał pojęcia, czy o czymś nie zapomniał. Don Alejandro zaskoczył go.

- Jest mnóstwo rzeczy, o które chciałbym cię zapytać - odparł starszy de la Vega. - Ale przede wszystkim chciałbym zobaczyć, czego naprawdę nauczył cię Edmund - powiedział i z błyskiem w oku ściągnął ze ściany jedną ze szpad. - Czy przyjmiesz wyzwanie?

- Z przyjemnością - Diego uśmiechnął się szczerze jak podekscytowane dziecko. Wydawało się, jakby zmęczenie po nieprzespanej nocy uleciało z niego niemal natychmiast. - Tylko pozwól za mną, salon nie jest najlepszym miejscem - zasugerował i poprowadził ojca do jaskini. Tunel ewakuacyjny wychodził na pustą przestrzeń, gdzie w zasadzie nikt nie zaglądał. Słońce zbliżało się już ku horyzontowi, ale mieli jeszcze czas, nim zrobi się ciemno.

- A więc... - Alejandro stanął pewnie naprzeciw syna i uniósł szpadę w salucie. - En garde, señor!

Diego roześmiał się i odpowiedział na pozdrowienie, ale zaraz jego ostrze błysnęło w szybkiej zasłonie. Ojciec miał więcej wprawy niż żołnierze z garnizonu i na pewno więcej opanowania niż alcalde. Jego atak był oszczędny, pozbawiony głupiej brawury. Młody de la Vega uśmiechnął się jeszcze szerzej. Nigdy nie pomyślał, jaką radością będzie możliwość skrzyżowania szpad z ojcem, zwłaszcza że ten był dobrym szermierzem. Nie stanowił dla Diego większego wyzwania, ale jednocześnie przypominał mu, że nie może postępować tak, jak z żołnierzami. Już dawno, bardzo dawno nie miał okazji do zwykłego sportowego pojedynku, gdzie nie walczy się o życie, lecz dla przyjemności. Dwa razy pohamował się w ostatnim momencie, by nie użyć pięści i nie zakończyć starcia jak zwykle na placu. Ojciec ustępował mu pola, raczej zasłaniając się i zmuszając go do ataku.

- Hamujesz się - zauważył Alejandro w pewnym momencie, gdy szybkim ruchem zwiększył dystans dzielący go od syna. - Zorro inaczej walczy.

- Oczywiście, że inaczej - Diego skoczył do przodu. Jeden ruch, jedno podcięcie nóg i szpada ojca poleciała w krzaki, a sam de la Vega znalazł się na ziemi.

- To miałeś na myśli? - zapytał ze śmiechem Diego, podając ojcu rękę i pomagając mu wstać. Podniósł szpadę i oddał mu ją.

- Tak - starszy de la Vega otrzepał spodnie i schował broń. - Chyba wyszedłem z wprawy.

- Ja wprawy mam aż za dużo - odparł Diego, ale nie zabrzmiało to, jakby jakoś szczególnie mu to przeszkadzało. - Ale jednak pojedynek to pojedynek, nie ma większej przyjemności.

- Nie masz zbyt wielu okazji do sportowej walki, prawda?

- Niestety – przyznał Diego i spochmurniał. – Szkoda, że nie wszystko da się tak łatwo rozwiązać jak problemy z naszym alcalde – mruknął, wykonując sugestywny gest szpadą. Alejandro w lot pojął, o co chodziło synowi.

- Musisz niestety uzbroić się w cierpliwość – doradził starszy de la Vega. – Wszystko się ułoży, tylko daj Victorii trochę czasu.