Tytuł: Zatracenie

Autor: Emerald

Rating : +15 (może ulec zmianie)

Pairing: Hannibal Lecter/Will Graham

Ostrzeżenia: przemoc, przekleństwa, możliwe później sceny erotyczne (m/m)

Opis: Własna koncepcja dotycząca wydarzeń po drugim sezonie, nieco inspirowana jedną z końcowych scen z „Hannibala" z 2001


Pomysł powstał, zanim pojawił się sezon trzeci. Nie potrafiłam się mu oprzeć. Mam nadzieję, że się spodoba.


Rozdział pierwszy

„ Pochwycenie dymu"

Ta część chlewni była dobrze oświetlona oraz w miarę cicha, jeśli nie liczyć podnieconych kwików, pochrząkiwań i innych odgłosów wygłodniałych zwierząt próbujących się przedostać przez deski do potencjalnego źródła pożywienia. Ludzkiego mięsa i krwi. W tle rozbrzmiewało nagranie z krzykiem, które miało zadanie wywołać odruch bezwarunkowy u świń.

Kilku mężczyzn oczekiwało na Vergera, aby ten mógł zobaczyć efekt długiego polowania. Udanego. Doktor Hannibal Lecter, schwytany niczym zwierzę miał być główną atrakcją wieczoru. Wydawało się, że nie ma żadnych szans na ucieczkę, przykuty do specjalnego wózka z szeroko rozpostartymi i unieruchomionymi ramionami. Brutalnie, lecz niezdarnie i raczej mało skutecznie sprawdzono jego więzy. Dwóch mężczyzn krążyło z odbezpieczoną bronią, bacznie go obserwując spode łba.

Nikt nie sprawdził maski, zapewne ze strachu przed jego reakcją. I słusznie.

Hannibal powoli obrócił głowę, kiedy usłyszał radosne okrzyki kogoś z sardyńskiej zgrai pomagierów Masona Vergera.

— Hej! Patrzcie, kogo my tu mamy! Kolejny gość specjalny! Szef się ucieszy…

Ze swojej pozycji nie widział kogo złapano, ale ciekawiły go ta radość i pewność, że Mason będzie zadowolony. Jeszcze bardziej zaintrygowały go wyraźne odgłosy walki i okrzyki, które w jego uszach brzmiały nader przyjemnie. Niestety wkrótce ucichły, zastąpione przez znajomy głos.

— Nic z tego, chłopcy.

Psychiatra musiał się uśmiechnąć. William. Drogi Will dotarł za nim i tutaj.

— Witaj, Will — odezwał się pogodnie, patrząc, jak Graham ostrożnie wchodził do pomieszczenia. Bez trudu zauważył utykanie na prawą nogę i szereg drobnych obrażeń na twarzy oraz dłoniach młodszego mężczyzny.

Były agent specjalny FBI sekcji behawioralnej unikał spojrzenia w jego stronę, przystępując niemal od razu do konfrontacji ze strzelającymi w jego kierunku ludźmi Vergera. Will w walce wyglądał imponująco, to Hannibal musiał przyznać. Długie obcowanie z brutalnymi, agresywnymi umysłami zrodziło w końcu piękne owoce w jego mniemaniu. Nic nie było przypadkowe. Każdy krok i każdy ruch ciała był doskonale przemyślany, aby odnieść zwycięstwo jak najprędzej i przy jak najmniejszym wysiłku. Graham miał szczęście, że jego przeciwnicy nie potrafili odpowiedzieć dość szybko na jego zadziwiająco precyzyjny atak, bo mogło się to źle dla niego skończyć. Dla nich obu.

A jednak psychiatra był szczerze ciekaw, jak się sytuacja rozwinie.

— Nie sądziłem, że się pojawisz, aby mnie oswobodzić — przyznał, kiedy Will powalił obu strażników i podchodził do niego. — Wiem, że...

— Zamknij się. — Graham jedną ręką mocował się z pasami, które unieruchamiały Hannibala, a drugą mierzył do niego z broni.

Gdyby to był ktoś inny, nie żyłby już w kilka sekund po wypowiedzeniu tych słów, ani nie zdążyłby wystrzelić pocisku. Lecz w przypadku Willa Grahama doktor Lecter był niezwykle wyrozumiały. Wiedział, że to zachowanie w pewnej mierze było projekcją agresji otoczenia, a po części próbą poradzenia sobie z własnymi emocjami w dość nieudany sposób.

— Zastrzelę cię, jeśli…

— A co z pragnieniem odebrania mi życia własnymi rękoma, Will? — Hannibal uśmiechnął się nieznacznie, z przyjemnością obserwując coraz bardziej widoczne rysy w wzniesionej barierze, którą empata próbował się od odgrodzić od świata.

Od niego.

Pęknięcia stawały się coraz głębsze, mimo szaleńczych wysiłków Williama, aby je powstrzymać. Niestety próby opanowania swoich umiejętności nigdy dobrze mu nie wychodziły, a ponowne wniknięcie do poznanego wcześniej choć w minimalnym stopniu umysłu okazywało się zbyt… kuszące. I Hannibal doskonale o tym wiedział.

— Nie będę miał na to dość czasu, prawda, doktorze? — mruknął z gorzkim uśmiechem Will. Nadal nie spojrzał mu oczy.

Co za ironia, uznał doktor Lecter. Nie tak dawno przecież agent Graham za wszelką cenę starał się pojąć jego sposób myślenia, zakraść się do umysłu. A teraz, kiedy musnął powierzchni, równie zaciekle walczył, żeby się wydostać niczym ze zdradzieckich sideł.

Tylko Hannibal sam nie wiedział, czy chce go z nich uwolnić. Zwłaszcza teraz.

Przypomniał sobie słowa, które usłyszał w ciemnościach katakumb katedry i choć już raz dał się zwieść, postanowił znów zatańczyć nad przepaścią. Wystarczyło mu jedno spojrzenie w oczy niespodziewającego się tego Willa, aby wiedzieć, że go tym razem nie zawiedzie. Mężczyzna z trudem powstrzymał wzdrygnięcie i cofnął się o krok.

OoO

— Możesz iść? — Głos Grahama był cichy i niemal niknął w głośnych kwikach zwierząt, nawoływaniach ludzi Vergera.

Hannibal skinął głową, stając bosymi stopami na ziemi. Zerknął na bok.

Stłoczone przy wąskiej bramie z luźno zbitych desek świnie hałasowały coraz głośniej i próbowały się przedostać z jeszcze większą determinacją. Zapewne wabił je zapach świeżej krwi w powietrzu.

— Tu są! Nie uciekną! Mamy ich jak na widelcu. Strzelać bez rozkazu i wypuścić świnie. Szef zaraz będzie i zdąży na najciekawsze.

— Na godzinie piętnastej, Will. Ponad nami.

Dawny profiler federalnego biura śledczego obrócił się na pięcie w kierunku podanym przez Lectera. Faktycznie dostrzegł młodego mężczyznę, który nieudolnie próbował się skryć i strzelić.

Nacisnął spust. Nie chciał, ale innego wyjścia nie było. Zabił na miejscu. Nie zrobił jednak tego dość szybko. Usłyszał odgłos wystrzału, nie zdążył zareagować. Nawet nie był pewien, z której strony padł strzał. Pocisk trafił w jego ciało i nim się Graham zorientował, co się stało, leżał na ziemi. Na próżno starał się wstać.

Znowu lewa ręka. Bolała, koszmarnie. Oddychanie stawało się coraz trudniejsze. Jak przez mgłę widział nad sobą postać Hannibala.

Z trudem przekręcił głowę na bok. Jego własna broń leżała o parę centymetrów poza zasięgiem jego palców. Upadając, musiał ją wypuścić z bezwładnej dłoni. Mimo rozdzierającego bólu całego ciała, próbował się do niej przesunąć. Jednak Lecter go ubiegł, podnosząc ją i mierząc do kogoś stojącego ponad nimi. W jednej chwili rozległ się strzał i krzyk. Ktoś spadł na pokrytą cienką warstwą słomy ubitą ziemię, nadal krzycząc i jęcząc przy wtórze koszmarnego nagrania.

Czyjeś kroki i trzask pękającego drewna. Kwik i chrząkanie świń spragnionych krwi. Rozpaczliwe wrzaski. Intensywny zapach zwierząt i ich zbliżające się sylwetki.

Zamknął oczy. Nic już nie mógł zrobić.

Gdy zwierzęta były tak blisko, że niemal czuł ich oddech na sobie, ktoś go podniósł. Chciał się wyrwać, ale zwyczajnie nie miał sił. Każdy ruch ciała wzmagał ból.

Ostatnio miał za mało odpoczynku i jedzenia, za to aż nazbyt wiele bezsennych nocy na zmianę z realistycznymi, przerażającymi koszmarami, gdy tylko zdołał na dłużej zamknąć oczy.

Uchylił powieki z największym trudem i ujrzał twarz Hannibala. Chciał coś powiedzieć, ale nie potrafił zmusić własnego ciała i umysłu do współpracy. Powinien się zapewne obawiać o własne życie, ale było mu w tej chwili wszystko jedno. Od miesięcy nie czuł się tak bezpiecznie jak teraz. Spomiędzy warg wyrwał się zdławiony jęk, gdy wszystko zaczęło nieznośnie wirować przed oczami. W oddali ktoś coś krzyczał, ale on zatonął w mroku. Lepkim i słodkim.

oOo

— Nie! Zatrzymać ich! Zabić! — Bełkotliwy krzyk Masona ponad nimi kazał Hannibalowi spojrzeć w górę i uśmiechnąć się nieprzyjemnie. — Zabić obu! — Sparaliżowany Verger wrzeszczał, starając się zwołać swoich ludzi. Ci jednak nie nadchodzili. Został sam, z jednym asystentem osobistym, który nie wydawał się zdecydowany oddawać życie za kapryśnego, sadystycznego pracodawcę.

Doktor Lecter spojrzał na niego i odezwał konwersacyjnym tonem:

— Zawsze możesz go stamtąd zrzucić, a winę za ten jakże niefortunny wypadek na mnie. Mnie to nie zrobi różnicy.

Z niekłamanym zaciekawieniem patrzył na skonfliktowanego mężczyznę, który miał podjąć jedną z najważniejszych decyzji w swoim życiu. Bez pośpiechu szedł do wyjścia, ignorowany przez żerujące na ludziach Vergera świnie. Rana Willa krwawiła obficie, ale na całe szczęście nie tak mocno, jak można by przypuszczać. Empata oddychał z pewnym trudem i Hannibal nie zdziwiłby się, jeżeli kula musnęła górny płat lewego płuca. Wyglądało na to, że utkwiła w ciele.

Will Graham. Chodzący zlepek przeciwieństw. Błogosławiony i przeklęty. Chłopiec do bicia przez los i otoczenie, skrywający w swoim wnętrzu intrygujący mrok i niezwykły, straszny potencjał. Tak kruchy, a zarazem zawzięty, uparty jak nieboskie stworzenie.

W pewnym momencie usłyszał coraz głośniejszą wymianę zdań powyżej jego głowy i ku wielkiemu rozbawieniu zobaczył, jak dziedzic fortuny Vergerów rozpaczliwie krzycząc, spada na ubitą ziemię niczym marionetka, której odcięto sznurki. Jego krzyk przyciągnął zwierzęta, które natychmiast zaatakowały. Hannibal omiótł po raz ostatni spojrzeniem oszołomionego swoim czynem dotychczasowego opiekuna Masona i wyszedł na chłód nocy.

Znalezienie odpowiedniego samochodu nie było trudne i wkrótce ruszył do jednej ze swoich kryjówek. Will półleżał bezpiecznie i możliwie najwygodniej obok na fotelu pasażera z odchylonym oparciem. Nie odzyskał pełni świadomości, uchylając co jakiś czas powieki i wodząc nieprzytomnym wzrokiem. Hannibal zerkał na niego, mając nadzieję, że nie zajdzie potrzeba wyciągnięcia kuli w niekomfortowych warunkach samochodu. Prowizoryczny, tymczasowy opatrunek musiał wystarczyć.

Całe szczęście lubił być dobrze przygotowanym na wszelką ewentualność, a jego kryjówka, do której zmierzali była zaopatrzona lepiej, niż inne. Będzie mógł odpowiednio zająć się rannym i zapewnić mu kilka dni odpoczynku, zanim zabierze go ze sobą.

Zrządzenie losu? Nie wierzył w takie zbiegi okoliczności, ale cóż, akurat ten był niezwykle miły. Życie wciąż potrafiło go zaskakiwać.

Zjechał z autostrady i po pewnym czasie wjechał na całkowicie pustą o tej porze drogę między gęstymi drzewami. Jechał ostrożnie, uważając na wyboje oraz inne ewentualne przeszkody czyhające w ciemności. Stacja z muzyką klasyczną nadawała Bacha. Wyjątkowo nie żałował straconego mięsa, które przypadło świniom. Choć nie przypuszczał, że Verger go schwyta tak bezceremonialnie, to było warto przecierpieć kilkanaście godzin w niewoli. Uśmiechnął się nieznacznie, patrząc na Willa, który kręcił niespokojnie głową i pojękiwał cicho. Niestety musiał wytrzymać jeszcze pewien czas.

— Niebawem, Will. Zaufaj mi.

Nie przypuszczał, że będzie mu dane jeszcze spotkać Grahama w ten sposób. Bez barier i krat. Bez świadków patrzących na ręce i wysuwających daleko idące wnioski. Oczywiście, że te ewentualne utrudnienia nie wpłynęłyby specjalnie na ich rozmowę. Nieraz wymieniali się pozornie nic nieznaczącymi zdaniami.

W końcu nic nie jest takie, na jakie wygląda.

oOo

Wszystko go bolało. Całe ciało. Ból malał i się wzmagał. Wściekle pulsował. Nie rozumiał, co się stało, ani dlaczego. Nie mógł się ruszyć. Jakby w oddali słyszał cichą melodię. Suity Bacha? Rozpoznawał je z trudem, a jedyna osoba, o której wiedział, że z upodobaniem słucha muzyki klasycznej, był Hannibal...

Chciał się roześmiać z niedorzeczności tej sytuacji, ale zamiast tego z jego gardła wyrwał się zduszony jęk.

— Niebawem, Will. Zaufaj mi. — Kojący, znajomy głos przebił się przez jego oszołomiony, pożerany przez ból umysł.

Hannibal?

Czemu ledwo rozpoznając dźwięki muzyki poważnej, od razu jego myśli wracały do Hannibala Lectera? Kogoś, kogo szanował do tej pory. Mimo że psychiatra i upragniony przyjaciel, a zarazem seryjny morderca i kanibal odebrał mu wszystko, co było mu drogie. Rodzinę, pracę, perspektywy na przyszłość. Znajomych. Przyjaciela i powiernika.

Zachłanny, samolubny, zaborczy psychopata!

Tak bardzo chciał…

Zamknął oczy, a kiedy je otworzył, znowu stracił poczucie czasu; coś, co wcześniej wiązał z nie do końca etycznymi metodami terapii doktora Lectera.

Kręciło mu się w głowie, świat nie przestawał się kołysać, wywołując przykre, mdlące uczucie szarpiące jego wnętrznościami. Było potwornie zimno, a nie miał sił skulić obolałego ciała. Lewą ręką nawet nie śmiał drgnąć. Nawet delikatny ruch palcami przysparzał mu niesamowity, rozdzierający ból.

Jechał samochodem. Tyle rozumiał, dostrzegając niewyraźne zarysy deski rozdzielczej i migających od czasu do czasu kontrolek. Dokąd? Po co doktor Lecter miałby zadawać sobie tyle trudu? Wywozić go nie wiadomo gdzie i...

Niemal słyszał głos Hannibala:

— Powiedz mi, co widzisz, Will? Co teraz z tobą zrobię?

Czuł kropelki potu pokrywające mu twarz i wzmagające dodatkowo poczucie przeraźliwego zimna. Nie cierpiał chłodu i naprawdę źle go znosił. Teraz miał wrażenie, jakby leżał na śniegu, nie potrafiąc z niego wstać. Zapadał się w zimno coraz bardziej, nie będąc w stanie nic zrobić.

Coś kapało. Szumiało w oddali.

Nie potrafił się skupić i zajrzeć, co kryło się za wahadłem zawieszonym w ciemności. Zresztą jego umiejętności nie pomagały mu przewidywać to, co nastąpi. Zawsze chodziło o przeszłość. Krwawą i wypełnioną krzykami. Strachem i cierpieniem.

Czy taka przyszłość go czeka? A może zamknie powieki i nie otworzy ich już wcale, a nikt z jego znajomych z FBI nawet nie zauważy, że go nie ma na tym świecie?

Problem w tym, że odkąd wyszedł na własną prośbę ze szpitala i nie dawał jasnych odpowiedzi na pytania dotyczące Rozpruwacza, Biuro odcięło się od niego definitywnie, uznało go wręcz persona non grata. Stracił pracę i perspektywy na znalezienie nowej w najbliższym czasie. Odstąpiono jednak od oskarżenia, nie protestowano zanadto, kiedy ruszył za Lecterem do Europy, zostawiając swoje ukochane psy pod dobrą opieką sąsiada z Wolf Trap. Zdawał sobie sprawę, że jest marną przynętą i niczym więcej dla FBI, które połączyło swoje siły z Vergerem i machało nim jak smacznym kąskiem, aby zwabić zbiegłego mordercę.

Zdołał zerwać się niechcianemu ogonowi, resztą zajął się Hannibal. Pamiętał to doskonale. Media i Internet przez parę dni huczały tylko o przerażającym i widowiskowym, potrójnym morderstwie amerykańskich turystów, którzy później okazali się być agentami FBI. Podejrzewano wiele możliwości, ale Will od razu wiedział, co zaszło.

Na dobrą sprawę to nikt nie wie, gdzie teraz jest. On sam tego nie wiedział.

Został sam z Hannibalem. Jakiś uparty głos w głowie wciąż mu powtarzał, że to sprawca ostatnich nieszczęść i nie wolno mu zaufać, nawet na moment. Mimo to nie walczył z opadającymi powiekami, łudząc się, że koszmary nie zechcą na nim żerować. Nic bardziej mylnego. One zawsze go dosięgały. Prędzej czy później.