Nie potrafię dobrze sformatować opowiadania tutaj i na wattpada, więc jeśli jesteś estetą i/lub lubisz akapity, zapraszam cię na bloga "umbrae-sororum"."blogspot"."com" (usuń cudzysłowy) gdzie można zarówno przeczytać opowiadanie, jak i je pobrać jako pliki pdf lub docx, zawsze w najnowszej (najbardziej poprawnej) wersji..
6 lutego 1977
Anglia, Londyn
Noc była ciemna, gwiazd nie widziano na niebie, a powietrze wydawało się falować. Od kilkunastu dni nie padało, wracająca do domu księgowa nie wiedziała, skąd bierze się ta dusząca wilgoć, nie miała jednak czasu na rozmyślanie. Chcąc jak najszybciej znaleźć się w ciepłym i bezpiecznym mieszkaniu, nie zauważyła też, gdy po drugiej stronie ulicy pojawiła się znikąd zakapturzona postać. W ręku miała czarny koszyk, choć może to wszechobecny mrok zakłamał rzeczywistość i wiklina była tylko ciemna.
Postać rozejrzała się dookoła i szybko przeszła przez ulicę, zatrzymując się tam, gdzie powietrze falowało najbardziej. Spojrzała na koszyk, bardziej jego zawartość, jeszcze raz upewniła się, że na ulicy nikogo nie ma i wyciągnęła przed siebie prawą rękę.
— Korzystam z prawa trzech nocy, chcę oddać dziedziczkę jej rodzinie.
Powietrze zafalowało jeszcze bardziej, mdłe światło otuliło na chwilę koszyk, a między domami z numerami jedenastym i trzynastym znikąd pojawił się brakujący budynek.
Zakapturzona postać przeszła przez bramę, a potem wspięła się na szczyt schodów i położyła koszyk. Pukiel czarnych loków wypadł spod kaptura, lecz natychmiast został schowany. Nikłe światło lampy nad drzwiami pozwalało stwierdzić, że tą postacią była kobieta, a w koszyku leżało najwyżej kilkudniowe niemowlę.
— Po raz pierwszy i ostatni nazywam cię swoją córką.
Kobieta nakreśliła wskazującym palcem okrąg na czole noworodka, a potem wstała i, nie przejmując się nawet otrzepaniem szaty, wyszła z podwórza domu. Nie pozwoliła jednak bramie się domknąć i odwróciła się, obserwując drzwi, które już po chwili się otworzyły. Na zewnątrz wyszła dojrzała kobieta i od razu wyciągnęła dziecko z koszyka, który zabrał skrzat domowy.
— Żegnaj na zawsze — powiedziała nieznajoma i zabrała palec. Brama domknęła się z cichym trzaskiem, a dom numer dwanaście zniknął i nic nie wskazywało na to, że się tu wcześniej znajdował.
o.o.o
Państwo Black obudzili się, gdy cudza moc ledwie musnęła bariery domu, lecz tylko Walburga opuściła sypialnię. Gdy magia rozpoznała magię, a prawo trzech dni urzeczywistniło się, Orion został spetryfikowany i związany jednym machnięciem różdżki, zanim nawet mógł spróbować wyjaśnić, że to na pewno nie jego dziecko.
— Proś Merlina, żeby nie było twoje — uprzedziła go żona, wychodząc z sypialni. Będąc już u dołu schodów, powiedziała:
— Stworku — lecz całkiem niepotrzebnie. Skrzat czekał przy drzwiach, wyciągając szyję tak, jakby już bardzo się niecierpliwił. Kobieta obrzuciła stworzenie pogardliwym spojrzeniem. — Co tak stoisz? Dziecko dawno powinno być w środku!
Otworzyła drzwi i od razu schyliła się po niemowlę. Przy prawie trzech nocy nie było mowy o zasadzce, dlatego nie przejmowała się więc sprawdzaniem zawiniątka pod kątem klątw i innych paskudnych niespodzianek.
— Koszyk — stwierdziła krótko, a skrzat od razu rzucił się i wciągnął czarną wiklinę do środka. Słaby blask zniknął znad czoła niemowlęcia, a Walburga weszła do środka.
Tam czekały już jej dzieci, szesnastoletnia Lyra — do tej pory jedyny bękart jej męża i, dla jego własnego dobra, lepiej by tak zostało — oraz piętnastoletni Regulus. Jeszcze nic nie mówiąc, odsunęła długim palcem to, co przykrywało dziecko i sprawdziła, w jakim jest stanie.
— To twoje? — spytała, pokazując owiniętą w beżowy kocyk dziewczynkę synowi.
— Nie ma mowy — odpowiedział od razu nastolatek, zdejmując pieczęć z listu. Przeciął się przy tym papierem i zaklął szpetnie, ale szybko przeczytał jego treść, i mógł odpowiedzieć: — Syriusza.
— Idź uwolnij ojca, Lyro.
Nastolatka skinęła głową i pobiegła na górę.
— I powiedz, żeby tu przyszedł — dodała Walburga, gdy dziewczyna już skręcała. Wnuczka kobiety została podana Regulusowi — Wygląda na to, synu, że mamy nowego członka rodziny. Czy matka się przedstawiła?
— Céleste Lestrange.
Walburga uniosła jedną brew i przyjrzała się wnuczce. Nie spodziewała się po swoim synu, że dostarczy rodzinie spadkobiercy, i to na dodatek z tak dobrej krwi. Nawet, jeśli bękarta.
— Mamo… — Głos Regulusa był zupełnie inny niż przed chwilą. Teraz zdradzał jego niezadowolenie, wcześniej — podekscytowanie.
— Tak, synu?
— Dała prawa do wychowania ojcu, a nie rodzinie.
Orion Black, który właśnie zszedł z córką po schodach, zaklął szpetnie i wyrwał list synowi. Otaksował tekst spojrzeniem.
— Pierwszym, co zrobicie w poniedziałek w Hogwarcie — powiedział, celując palcem w swoje dzieci — będzie podejście do waszego tępego brata i powiedzenie mu, że ma się tutaj zjawić. I nie ma odmowy, napiszę do dyrektora. Możecie mu też powiedzieć, że został ojcem. Ale nie na długo. Dziecko zostanie u nas, choćbym miał mu je siłą zabrać. Dajcie mi ją.
— Dobrze, tato — odpowiedzieli chórem, nawet jeśli Lyra wcale nie uczyła się w Hogwarcie. Nie było sensu kłócić się teraz z Orionem.
Wnuczka została mu podana.
— Może Muscida?
— Nie, tato — zaprotestowała jego córka ze śmiechem. — Nie, jeśli chcesz jej kiedykolwiek spojrzeć w oczy.
— Co jest złego w imieniu Muscida? — Walburga Regulus nie ukrywała zdziwienia.
Następne kilka godzin rodzina Black spędziła na urządzaniu sypialni dla niemowlęcia i zażartej dyskusji dotyczącej imienia. Nikt nawet nie pomyślał, by zostawić tę decyzję Syriuszowi, nie mając złudzeń, co do jego poszanowania tradycji, a nawet i zdrowego rozsądku.
23 października 1981
Anglia, Dolina Godryka
— To nie jest twoja córka, na litość Merlina!
To nie wrzask obudził Cassie, tylko grzmot za oknem. Dziewczynka przyzwyczaiła się już do tego, że ilekroć James wracał do domu, to on i ciocia Lily kłócili się długo i bardziej zawzięcie niż wujek Remus z tatą Syriuszem kiedykolwiek. Choć właściwie, rudowłosa kobieta się nie kłóciła, a przynajmniej nie tak, jak większość ludzi.
Ona siedziała wyprostowana, i czekała, aż jej mąż łaskawie przestanie się drzeć i pozwoli wrócić jej do snu. Odzywała się rzadko, niemal nigdy, tylko gdy auror wyraźnie sobie tego życzył albo gdy zapadała cisza. Jej głos był cichy, spokojny, ale stanowczy i Cassie nigdy nie mogła zrozumieć, jak James — wujkiem nazywała go tylko przy nim i tacie Syriuszu — może kontynuować wrzaski, ba!, jak on śmie je w ogóle zaczynać. Ona spaliłaby się ze wstydu, gdyby ciocia odezwała się do niej tym strasznym tonem.
— Nie, Lily, nawet nie próbuj tłumaczyć!
Czterolatka słuchała krzyków tylko przez chwilę, gdy jeszcze nie do końca się obudziła, potem wygrzebała się z łóżka i cicho wyszła ze swojego pokoju. Dwoma susami pokonała korytarz i zajrzała przez drzwi naprzeciwko.
Tam, w pokoju niemal takim samym jak jej, pod ścianą nie stało łóżko, ale łóżeczko, a w nim siedział mały, czarnowłosy chłopiec. Nie płakał, patrzył tylko swoimi ogromnymi, zielonymi oczami na drzwi, a kiedy zobaczył wsuwającą się przez nie rudą czuprynę — uśmiechnął się szeroko i wyciągnął do niej rączki.
Dziewczynka, wyglądająca teraz jak starsza siostra dziecka, podeszła do łóżeczka i, przygryzając dolną wargę, zaczęła kombinować przy mechanizmie zabezpieczającym przednie barierki. Po chwili te opadły na dół, a chłopiec przechylił się do przodu, lądując w ramionach Cassiopeii.
— Jutro zabieram ją do Syriusza i nie ma, że nie!
— Cześć, Harry — przywitała się, przytulając chłopczyka. — Boisz się?
— Nie! — zaprzeczył roczny berbeć, kręcąc głową i dalej uśmiechając się szeroko.
— Twoje nowe, ulubione słowo — podsumowała rozbawiona Cassie, właściwie cytując ciocię Lily. A potem pociągnęła go do przodu i wyciągnęła z łóżeczka, biorąc na ręce. Nie należało to wcale do najłatwiejszych czynności, sama była w końcu czterolatką, ale na szczęście Harry należał do tych drobnych dzieci, a jego łóżeczko od jej łóżka dzieliło parę metrów (i dwie pary drzwi, ale kto by się przejmował szczegółami).
Gdy wyszła z pokoju, położyła chłopca na chwilę na ziemi, ale chociaż nie spodobało mu się to, nie protestował i nie płakał. Cassie już dawno zauważyła, że mały Harry nie płakał i nie marudził prawie wcale, a mały Draco robił to niemal nieustannie, domagając się ciągłej uwagi cioci Narcyzy. Ale to Matius był najgrzeczniejszy, a zwłaszcza, gdy babcia Walburga patrzyła na niego i nazywała Homamem. Z drugiej strony, każdy o takim imieniu byłby grzeczny, przecież gdyby nie, mogliby go za karę nazwać jeszcze gorzej!
Otworzyła drzwi do swojego pokoju, a potem wzięła Harry'ego znów na ręce, zapobiegając jego odpełźnięciu w głąb korytarza. Po chwili oboje leżeli w jej łóżku, Harry od ściany, a ona od zewnątrz, żeby nie spadł. Nie przejmowała się, że James znowu będzie kilka godzin tłumaczyć, że tak naprawdę nie jest siostrą chłopca i młodego Malfoya też nie jest, bo ma tylko jednego brata, Matiusa. Mogła to znieść, w końcu jutro i tak zostanie zabrana do ojca. A potem przejmą ją babcia albo ciocia Narcyza, bo one nigdy nie pozwalały, by była tam długo. Może i nawet Lily uda się znów przekonać mężczyzn, że to ona powinna się nią opiekować. Zresztą, nawet jeśli nie, to pełnia była w zeszły wtorek, a wujek Remus to świetny wujek.
Poza tym, James mógł mówić, co chciał, przecież sama decydowała czy Harry jest czy nie jest jej braciszkiem. A w tej chwili, zdecydowanie był.
28 listopada 1982
Anglia, Londyn
— Wujku, wujku...!
Do pokoju wbiegła rozentuzjazmowana pięciolatka i przewróciła się tuż za progiem. Nic a nic nie ostudziło to jednak jej ożywienia. Szybko się pozbierała i podbiegła do ściany, na której wisiał duży portret młodego mężczyzny. Napis u dołu ramy głosił: „Regulus A. Black".
— Co się stało, dziecko?
Dziewczynka zignorowała życzliwe pytane, postawiła krzesło pod ścianą i wdrapała się na nie. Chwyciła mocno drewnianą ramę obrazu prawie tak dużego, jak ona sama i zdjęła portret wuja ze ściany. A potem pobiegła do okna.
— Merlinie, dziecko, uspokój się trochę, bo wypadnę z ramy! — Z portretu dobiegł zirytowany głos mężczyzny
— Zobacz! — Przyłożyła portret przodem do szyby. — Spadł śnieg!
Portret westchnął ciężko, ale w jego głosie nie było już słychać poprzedniej irytacji
— Faktycznie, spadł.
Przez chwilę przyglądali się ośnieżonemu podwórku w milczeniu. Mężczyzna z obrazu z pobłażliwym uśmiechem, a dziewczynka ze stołka z błyszczącymi oczami.
— No, to odwieś mnie teraz, skoro już zobaczyłem, co chciałaś.
Wytrącona z zapatrzenia dziewczynka pokiwała głową, mimo że wujek nie mógł tego zobaczyć i ściągnęła ciężki obraz z parapetu, a potem już mniej żywiołowo wdrapała się na krzesło pod ścianą.
— Uważaj! — ostrzegł ją Regulus, gdy schylała się po niego.
— Przecież uważam — odpowiedziała jak zawsze, wciągając ciężki obraz do siebie.
Gdy wujek z powrotem zawisnął na ścianie (dokonanie tego zajęło jej znacznie więcej czasu niż zdjęcie go z niej), odsunęła krzesło i teraz już na nim usiadła, patrząc na Regulusa dużymi, zielonymi oczami. Obok kołnierzyka równie zielonej sukienki leżały dwa, starannie zaplecione, rude warkocze.
— Babci nie ma w domu?
— Nie ma — odparła. — Przecież wiesz, że nie pozwala mi zmieniać wyglądu, a już na pewno nie wolno mi mieć rudych włosów.
— Wiem, ale wiem też, że pierwszy śnieg zawsze wypędza cię z domu. Co się stało, że jeszcze tu siedzisz?
Mina dziewczynki zmieniła się bardzo szybko — z szerokiego uśmiechu na małą, smutną podkówkę. Nie można powiedzieć, by to załamanie trwało długo, ale jednak na tyle, by każda choć trochę myśląca istota to zauważyła. Jeszcze daleko było Cassiopeii do opanowania godnego dojrzałego, można powiedzieć: w pełni wytrenowanego, Blacka.
— Co się stało?
— Nic, wujku. Pomyślałam po prostu, że będziesz chciał zobaczyć pierwszy śnieg razem ze mną.
Regulus może i był obrazem, ale na pewno cholernie mądrym obrazem: szybko zrozumiał, o co dziewczynce chodziło. W końcu, rok temu, jeszcze jako żywy człowiek, osobiście obudził Cassie w dniu pierwszego śniegu, przynosząc jej takowy prosto do łóżka. Spędzili potem dwie godziny, ganiając się po podwórku, ciągle w piżamach, wywołując oburzenie u Walburgi Black. I złość u Lyry, obudzonej w bardzo podobny sposób, co wcześniej Cassiopeia.
— Masz rację, bardzo chciałem to zobaczyć.
Cassiopeia uśmiechnęła się o wiele szczerzej.
— Idź, obudź ciocię.
— Dobrze — powiedziała i wstała krzesła.
— A, dziecko? — zawołał Regulus, gdy już otwierała drzwi. — Nie daj się jej złapać zbyt szybko.
Twarz dziewczynki rozpromieniła się ogromnie. Przytaknęła kiwnięciem głowy i wybiegła z pokoju. Parę chwil później zza okna słychać było piski i krzyki dwóch kobiet — jednej bardzo małej, a drugiej niby już dorosłej, ale wciąż bardzo młodej. I Regulus nie miałby nic przeciwko temu, by teraz jego obraz stał na parapecie.
15 czerwca 1983
Gdzieś nad Wielką Brytanią
Sześcioletniej Cassiopeii nakazano ubrać się dzisiaj wyjątkowo elegancko… Oczywiście szybko okazało się, że „wyjątkowo elegancko" oznacza wedle Walburgi Black o wiele większą skromność niż według samej dziewczynki. Została przebrana z jasnoniebieskiej sukienki z miłego materiału w ciemnoszarą, filcową. A jej ulubiona, purpurowa szata została zamieniona na czarną z dużym, srebrnym guzikiem z godłem Blacków! Na dodatek, nie pozwolono jej zmienić wyglądu nawet odrobinę — mowy nie było o zmianie czekoladowych loków na rude albo wyprostowaniu i rozjaśnieniu ich. Nie mogła wyglądać jak siostra Marley albo córka cioci Cyzi i nawet nie zgodzono się, by miała granatowe oczy jak prawie-mama Lyra.
— Zabijacie moją kreatywność!
Krzyknęła do ciotki i babki niecałą godzinę temu, gdy po ubraniu gryzących, białych rajstop, została poproszona o powrócenie do swojego naturalnego wyglądu. Na szczęście pozwolono jej przycisnąć niesforne loki małą, czarną tiarą czarodziejów. I nawet nie kazano jej ściągnąć z niej srebrnego, zaczarowanego kotka, który teraz leżał na rąbku i machał ogonem nad jej uchem.
Mimo wszystko siedziała na siedzeniu powozu bardzo naburmuszona, przez co już zdążyło jej się oberwać od babci. W końcu, pannie z porządnego domu nie przystało tak się zachowywać. Za to jej młodszemu bratu, wiernie trwającemu w naburmuszeniu, nie oberwało się wcale. Uratował go młody wiek i fakt bycia wychowywanym w większości przez mugolkę. (Babcia nie zapomniała kilkakrotnie zaznaczyć, że już niedługo uda jej się przejąć prawa nad chłopcem). Poza tym, on dostał całą szatę, a nie tylko wierzchnią, więc jego ubrania mogły być bardziej wygodne, a mniej eleganckie.
Miał szczęście, że dołączył do naburmuszonego protestu, inaczej oberwałoby mu się za tę niesprawiedliwość.
Oparła się policzkiem o szybę i obserwując krajobraz i chmury za oknem, wsłuchała się w stukot kopyt. Już nie dziwiło jej, że dziadkowe klacze sunąc po niebie, brzmiały, jakby biegły po twardej nawierzchni, a i koła powozu kiwały się i podskakiwały jak na normalnym bruku. W tle słyszała jeszcze rozmowę jej babki z ciocią Lucretią. Zdaje się, że ta zawzięta dyskusja dotyczyła tego, co wpędziło Mariusa Blacka do grobu — decyzja jego syna o ponownym ślubie czy wieść, że jego prawnuk będzie młodszy od nowego wnuka tylko o jakieś trzy miesiące.
— Babciu, a na czyj pogrzeb jedziemy?
Cichy głos Matiusa, a właściwie Homama, Blacka przerwał rozmowę.
— Cassiopeio… Cassiopeio!
Pogrążona w półśnie Cassie odwróciła głowę i odpowiedziała:
— Tak, babciu Black?
— Odpowiedz bratu na pytanie.
— Mariusa Blacka, naszego… — Zmrużyła oczy i policzyła szybko pokolenia w głowie. — Ciotecznego pradziadka — odpowiedziała w miarę pewnym tonem, ale przyglądała się przy tym babci i ciotce uważnie, by, w razie czego, szybko zmienić odpowiedź.
— A dlaczego umarł?
— Na zawał serca.
— Co to jest zawał?
— Merlinie, Mat, daj mi spokój!
Chłopiec natychmiast zamknął buzię i spojrzał na siostrę jak kopnięty szczeniak.
— Cassiopeio.
Babka nawet nie uniosła głosu, surowy ton wystarczył, by dziewczynka zrozumiała błąd. Nie przeszkodziło jej to jednak w głośnym westchnięciu.
— Um… — Cassiopeia zastanowiła się, przygryzając wargę. Sama nie wiedziała, co to tak naprawdę zawał, po prostu powtórzyła słowa ciotki. Dlatego teraz próbowała sobie przypomnieć, co powiedział wujek Regulus, gdy go o to kiedyś spytała. — To tak, jakby serce przez chwilę nie mogło oddychać, a bez powietrza robi się bardzo zmęczone, przestaje pracować i przez to człowiek umiera albo jest przynajmniej bardzo chory.
— Hm — Babka dzieci ścisnęła wargi, marszcząc się bardziej niż ich skrzat domowy, gdy uprał białą koszulę dziadka Oriona z czerwoną sukienką cioci Lyry. — To nie była najlepsza odpowiedź.
— To była bardzo dobra odpowiedź, Walburgo. Ona ma tylko sześć lat.
— Ona jest Blackówną, moją wnuczką, Lucretio! A, co ważniejsze, prawnuczką mojego ojca. Gdybym to ja…
— Ale to nie jesteś ty, Walburgo. Zresztą, czy kiedykolwiek powiedziałaś jej, czym jest zawał serca? A poza tym, nie liczy się przecież, co wiesz, ale jak to mówisz.
— Ano racja, piękna racja, Lucretio. Szkoda, że Orion…
Dalszej rozmowy starszych, Cassiopeia i Matius, zwany przez babkę Homamem, nie słuchali. Chłopiec przysunął się tylko do siostry i cicho spytał: — A dlaczego on miał ten zawał?
— Bo jego syn poślubił jego prawnuczkę... Czy jakoś tak. Też tego nie rozumiem, Mat, ciocia Lyra nam wyjaśni.
Chłopiec pokiwał głową i dał się objąć ramieniem. Reszta drogi minęła obojgu dzieci na cichym licytowaniu się, jak naprawdę wyglądają chmury za oknem.
21 grudnia 1983
Francja, Blake Manor
Cassie wyskoczyła z powozu z radością. Była jej ulubiona pora roku — przesilenie zimowe. Na dodatek, ciocia Lyra powiedziała, że ma dla niej prezent niespodziankę, który na pewno pokocha. A ciocia Lyra zawsze mówiła prawdę i znała ją bardzo, bardzo dobrze. Więc ten prezent musiał być wspaniały. Zwłaszcza, że miał być jeden, ten sam, dla niej i dla Matiusa.
— Spać mi się chce — powiedział jej brat, dołączając do niej i łapiąc ją za rękę.
— Mat! Jak może ci się chcieć spać? — Dziewczynka była szczerze oburzona. Ona sama nie mogła się doczekać poranka i specjalnie położyła się wcześniej spać. Bratu też kazała, powinien jej posłuchać, to teraz by nie narzekał. — Przecież jest zimowe przesilenie! Jest ognisko, metamorfomagowie będą tańczyć przy nim i… I ciocia Bella będzie śpiewać, a potem wszyscy będą śpiewać, a potem tańczyć i… I będzie tak dużo dobrego jedzenia, a potem pójdziemy do lasu i będzie jeszcze wspanialej! A jutro… Jutro ciocia Lyra da nam prezent!
— Wiem… Ale chce mi się spać.
Dziewczynka przewróciła oczami.
— To co ty robiłeś w nocy? — spytała i szybko dodała: — Beze mnie?
— Nie mogłem — przerwało mu ziewnięcie — się doczekać. I spać przez to też.
Cassie zaśmiała się serdecznie.
— To ci wybaczam — Puściła bratu oczko i podążyła za babką, która właśnie wyszła z powozu, najwyraźniej skończywszy czytać bardzo długi list. Koścista ręka chwyciła ją mocno, ale jeszcze spory kawałek przed schodami:
— Cassie! Mat!
Rodzeństwo usłyszało znajomy głos i odwróciło się natychmiast. To samo zrobiła ich babka, jednak znacznie dostojniej.
— Ciocia Lyra!
Chłopiec od razu ruszył w jej stronę, dziewczynka jeszcze odwróciła się do babki, która pomimo niezbyt zadowolonej minie — puściła jej rękę. Cassie uśmiechnęła się szeroko i już po chwili i kilku skokach ściskała ciocie za szyję (brat stał już z powrotem na ziemi,).
— Cześć, ciociu. Dzień dobry, wujku Severusie.
— Cześć, Cassie — Lyra uśmiechnęła się do bratanicy szeroko. Jej towarzysz, ponury mężczyzna nazwany „wujkiem Severusem", jedynie skinął głową i to bardzo niechętnie. Ewidentnie nie byłoby go tutaj, gdyby nie Lyra i wcale tego nie ukrywał. Cassie zdążyła się już jednak przyzwyczaić do obrazu wiecznie złego mistrza eliksirów. — Bardzo daliście w kość babci?
Rodzeństwo zgodnie pokręciło głowami, a Matius w tej chwili ziewnął.
— Tak? To dlaczego Matius ziewa, a ja wam jakoś nie wierzę?
— Bo on się nie mógł, ciociu, doczekać, aż dowiemy się, co nam dasz — powiedziała, zganiając i własną ciekawość na brata.
— A ty nie chcesz wiedzieć?
— Oczywiście, że chcę! Ale bardziej chciałam się wyspać, żeby nie przegapić dzisiaj niczego!
— Czyżby? — kolejny znajomy głos włączył się do rozmowy.
— Wujek Lucjusz!
Mąż cioci Narcyzy był zupełnie inny niż wujek Severus. Choć przez większość czasu wydawał się równie — a nawet bardziej — nieprzyjemny, co on, to tak naprawdę całkiem miły, tylko bardzo, bardzo surowy i wymagający człowiek. Ale teraz kucnął przed nimi i przytulił kolejno, nie przejmując się tym, że jego elegancka szata spotkała się z podłogą.
— Mogę porwać waszego wujka Severusa?
— Tak! — odpowiedziała szybko Cassie.
— Na zawsze? — wyrwało się Matiusowi, przez co od razu się zarumienił.
— Oczywiście, że możesz. Tylko nie na zawsze, dobrze, Lucjuszu? — zaśmiała się Lyra. — Chodźcie. Myślę, że wasz prezent nie może się was doczekać tak samo bardzo, jak wy jego. Jest u góry.
Dzieci pobiegły w stronę schodów. Cassie szybciej od brata, pośpieszając go co chwilę, a Matius marudząc, że ona ma dłuższe „gogi", bo jeszcze nie w każdym wyrazie wymawiał „n".
o.o.o
Z powrotem na dół zeszli dopiero godzinę później, gdy zaczęli przybywać inni goście. Na rękach dzieci znajdowały się małe, czarne kotki, które dopiero co zostały odstawione od matki.
Tuż za schodami, dzieci natknęły się na Lady Malfoy.
— Dzień dobry, ciociu Narcyzo — powiedziały równocześnie. — Udanego przesilenia!
— Dzień dobry, dzieci — Kobieta uśmiechnęła się na ich widok. — Widzę, że spodobał wam się prezent od Lyry? — Dzieci pokiwały energicznie głowami. — Nadaliście im już imiona? — Znów to samo. — Jakie?
— To jest Gremory — powiedziała dumna z siebie dziewczynka.
— To nie brzmi jak imię dla dziewczynki?
— Gremory pojawia się jako kobieta, więc pasuje — zapewniła żarliwie Cassie, jeszcze bardziej dumniejąc. Miała dobry powód, w końcu nie każda dziewczynka potrafiła choćby wymienić tyle demonów (i dobrych duchów też!), co ona. A ona potrafiła jeszcze o każdym coś powiedzieć.
— Admodeusz — powiedział chłopiec, unosząc kotka w górę. On nie zaczął jeszcze nauki u babci Walburgi, wybrał więc jedynego demona, jakiego znał.
— Bardzo ładnie. Pewnie chcecie wiedzieć, gdzie są Marley i Draco? — Dzieci znów pokiwały głowami. — Kręcą się przy ognisku, z Charą, Alyą i Issy.
Nie trzeba było im tego powtarzać, od razu ruszyli w tamtą stronę, Matius zatrzymał się tylko, żeby krzyknąć: — Dziękujemy!
Narcyza pokręciła głową i zaczęła rozglądać się za własną siostrą.
o.o.o
Rezydencja Blacków była piękna. Ogromna, trochę przytłaczająca, ale piękna. I Cassie nie znała żadnej innej żadnej innej z holem zdolnym pomieścić tak wielkie ognisko. Ogień nawet nie zbliżał się do sufitu —zbudowano go w końcu na wysokości trzeciego piętra! — a cienie tańczyły na ogromnych witrażach. Cassie stała obok swojego rodzeństwa, Matiusa — syna jej ojca, Marley — sieroty, którą dawno już uznała za siostrę i Draco — kuzyna, którego chyba nigdy tak nie nazwała. Jeszcze obok nich znajdowała się Issy Lestrange, ale tylko Cassie wiedziała, jak blisko są spokrewnione. Dookoła ustawiło się zresztą dużo więcej dzieci, od lat trzech — jak jej bracia, aż do piętnastu. Starsze stały trochę dalej, z dorosłymi. Jednak to wokół ogniska zgromadzili się ci najważniejsi, ubrani w specjalne, srebrne szaty. Metamorfomagowie.
Ludzie mówili, że szczęściarze dziedziczą po Blackach ten dar, a pechowcy — szaleństwo. Cassie nie nazwałaby się jednak szczęściarzem, na przykład jeszcze nigdy nie wygrała z siostrą w karty, a przecież już za rok miała dołączyć do grona przy ognisku.
Metamorfomagowie wyciągnęli przed siebie prawe dłonie, a lewe unieśli wysoko w górę, odwracając głowy od ognia, który w tej chwili już ledwo się tlił. Na schodach pojawiła się Bellatriks Lestrange. Ubrana była w szatę tak czarną, że wydawało się to niemożliwe, a na dodatek pokrywały ją małe, srebrne plamki, które lśniły, niczym prawdziwe gwiazdy, tam — daleko w górze.
Zaczęła śpiewać: Ognisko płonie, długa noc się zbliża*… A Cassie już nie myślała nad tym, co mówią ludzie i jak wygląda Blake Manor. Wszystko co słyszała, to głos cioci, a wszystko, co widziała, to wspaniałe widowisko przed sobą. Dobrze, że ciocia Acrimonia tyrpnęła ją w ramie, bo inaczej zapomniałaby dołączyć do śpiewu wraz z innymi dziećmi. Pradziadkowi Polluksowi na pewno nie spodobałoby się jej milczenie. A doskonale wiedziała, że na nich patrzy.
Stał przy balustradzie u góry, w tym samym miejscu, co każdego roku i obserwował swoją wielką rodzinę, najwięcej uwagi poświęcając jednak swoim dzieciom, wnukom i prawnukom. Cassie było szkoda, że w tym roku nie stoi z nim prababcia Irma, bo ta zawsze się tak pięknie uśmiechała. Niestety, prababcia już od dwóch lat patrzyła na nich z jeszcze wyższego miejsca, a jej uśmiech był jedynym, co dziewczynka zapamiętała.
Za to pradziadek Arkturuks, obecny Lord Black, z prababcią Melanią trzymali się świetnie, obserwując rodzinę wraz z Polluksem. Obok stała jeszcze Cassiopeia I, której Cassie miała wielką ochotę pomachać — głównie po to, by zdenerwować ją swoim brakiem kultury. Do tego Belwina i kilku innych z jej pokolenia. Arkturuks II już dawno nie żył, tak samo jak i Phineas czy Syriusz I. Kiedy już wszyscy umrą, to babka Walburga tam stanie, jako głowa rodu Blacków, i zaprosi innych ze swojego pokolenia. A potem Lyra, a potem Matius i kolejne dzieci, jak to się dzieje już od bardzo, bardzo dawna. Co najwyżej zmieni się budynek, ale ta tradycja — nigdy.
21 grudnia 1984
Anglia, Ottery St. Catchpole
Świstoklik przeniósł ich na jakieś całkiem puste, ośnieżone pole. Cassie trzymała na rękach młodszego brata, prawą ręką przyciskając jego głowę do siebie, zasłaniając go prawie całego swoją szatą wierzchnią. Nie przejmowała się zimnem atakującym jej odkryte ramiona, z całej siły trzymała brata. A lewą ręką równie mocno ściskała dłoń Marley, która odwdzięczała się tym samym, tak samo zresztą traktując Dracona.
— Musimy… Musimy iść — powiedziała Alya. — Tam jest jakiś dom. Tam…
Spróbowała wstać, jednak od razu upadła z powrotem na dużą, czarną płachtę, na którą wcześniej — jeszcze przed dotarciem do Lyry — wciągnęły jej nieprzytomną siostrę, Charę. Dziewczyna najpewniej była martwa, widzieli przecież, jak uderza w nią zielony promień, ale żadne z dzieci nie chciało o tym myśleć.
— Spokojnie, pociągniemy cię — zapewnił dziewczynę Henryk, najstarszy z nich, bo aż szesnastoletni. Ale kiedy chwycił płachtę — syknął z bólu. Jego ręce były całe w bąblach, podobnie pół twarzy i pewnie jeszcze trochę ciała. — No dobra, jednak nie. Zaraz coś wymyślę.
Cassie rozejrzała się. Dom, do którego najwidoczniej mieli trafić, ale przez bariery ich zniosło, znajdował się dosyć daleko. Nie łudziła się, że Alya zdoła tam dojść, a przecież ciała Chary też nie mogli zostawić. Czas naglił, pęcherze Henryka pękały, sprawiając mu ból. A, tylko rok starszy od niej, Oliwer został ogłuszony — i to w ostatniej chwili! — nie można było do niego dotrzeć. Nie wiedziała czy dadzą radę skłonić go do podążenia za nimi. Natomiast Marley, gdy tylko puściła jej rękę, złapała się za bok. I choć Cassie była pewna, że zarówno ona jak i Henryk zaparliby się i doszli do celu, tak, przez resztę, nie miało to sensu.
Spojrzała w dół. Sama też miałaby spory problem. Jeszcze nie tak dawno temu tańczyła boso i ledwo ubrana przy ogromnym, gorącym ognisku. Teraz stała, również boso i ledwo ubrana, w różowym śniegu. Jej lewa stopa była rozerwana klątwą sectusempra, i choć nie tylko jej krew znaczyła puch wokół nich, tak większość najpewniej należała do niej. Matius, jej kochany braciszek, nie ważył mało, a nie mogła go zostawić. Doszłaby na miejsce, ale nie szybko i nie bez postojów. Tamci mogli dopaść ich w każdej chwili.
Spojrzała na drugiego brata, Draco. Ten wydawał się być cały, choć zdecydowanie wystraszony.
— Draco… Biegnij tam. I sprowadź pomoc, dobrze? Proszę, biegnij.
— Tak, biegnij, Draco — powiedziała ledwo przytomna Alya.
— Idę z nim! — od razu zapewnił Henryk.
— Ty siedzisz tutaj, spowolnisz go.
Z tym argumentem nastolatek niechętnie musiał się zgodzić.
— Nie śpij, Alya! Nie wolno!
Marley puściła swój bok i natychmiast upadła przy kuzynce, dźwigając ją do siadu i okładając po twarzy. Dwunastolatka otworzyła oczy, a pięciolatka robiła wszystko, by znów ich nie zamknęła.
— Biegnij, Draco, najszybciej jak potrafisz!
Cassie ostrożnie uklękła przy siostrze, po to, by przyłożyć śnieg do jej bolącego boku. Henryk chwycił, próbującego się oddalić, Olivera. Alya walczyła, by nie umrzeć jak siostra. Marley usiłowała jej w tym pomóc.
Piątka ocalałych dzieci czekała z nadzieją na pomoc, którą miało sprowadzić szóste, najmłodsze z nich. Biegnący, najszybciej jak potrafił, czteroletni Dracon.
o.o.o
Artura i Molly Weasleyów obudził naglący alarm magiczny. Wstali więc, skonsternowani. Mężczyzna rozejrzał się, zastanawiając, co go wywołało.
— Wiesz…? — spytał żony, ale ta pokręciła głową i ziewnęła. Alarm nie przypominał żadnego, które nałożyli na swoje bariery. Nie był to pożar, rabunek, żadne z dzieci nie próbowało uciec i na pewno też nikt ich nie atakował.
Dopiero po kilku sekundach rozbudzenia, do mężczyzny dotarło, o co chodzi i mniej więcej w tym samym momencie dotarło to też do jego żony. Westchnął tylko, a kobieta przeklęła.
— Zapomnieliśmy o nim — stwierdziła. — Idę uspokoić dzieci. Ty się tym zajmij.
Mężczyzna pokiwał głową i chwycił różdżkę. Zaczął rzucać odpowiednie zaklęcia, notując w umyśle, by zająć się tym rano. Po wojnie, gdy Ten-Którego-Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać zginął, a śmierciożercy się rozpadli, musieli naprawić swoje bariery, usuwając sporo warunków, wyjątków i norm je regulujących. Zapomnieli jednak o świstokliku szpiega.
Gdyby coś się stało, szpieg miał przenieść się do nich, do bezpiecznego miejsca w ich piwnicy. Miejsce już jednak nie istniało, zresztą Severus Snape nie miałby żadnego powodu, by przenosić się do nich w środku nocy zimowego przesilenia.
Bez problemu udało mu się uciszyć alarm budzący resztę domowników, jednak tego jednego, połączonego bezpośrednio z nim, nie potrafił. W złości postanowił zejść do piwnicy, spróbować zdjąć pozostałe w niej zaklęcia już teraz.
Molly natomiast obiecała dzieciom zrobić gorącą czekoladę na osłodę pobudki w środku nocy, dlatego znajdowała się na dole, gdy rozległo się pukanie. Dołączyła więc szybko do męża, z różdżką w ręku, bo choć alarm starych barier ją nie zaniepokoił, tak pukanie w środku nocy już jak najbardziej. W parze z nim, alarm stał się już przerażającym zjawiskiem.
— Dzieci, do salonu!
Kiedy otworzyli drzwi, kobieta dużo szybciej otrząsnęła się z szoku niż jej mąż.
— Jesteś synem Malfoyów, prawda? Draco, tak? — Chłopiec potaknął. Wydawało się trochę, jakby wyraźnie widoczne przerażenie nie pozwoliło mu chwilowo mówić. — Chodź do środka, opowiesz, co się stało.
Draco szybko pokręcił głową.
— Zaatakowali nas! Moje siostry! One są tam! Na dworze! Pomóż im! — krzyknął nagle. — Przyjęcie, atak, krew. Brat. Nie żyje. Alya! Mat…
Chłopiec zaczął wyrzucać z siebie słowa jak szalony. Kiedy po słowie „Chara" wziął głęboki wdech, Molly przyciągnęła go do siebie, przytulając mocno, tak jak matka uspokaja dziecko obudzone z koszmaru.
— Powiadom Zakon — powiedział Artur, wybiegając z domu.
Molly wzięła, już tylko szlochającego, chłopca na ręce i zaniosła do salonu, gdzie posadziła na kanapie. Szybko powiadomiła Dumbledore'a, Szalonookiego i Pomfrey. Wróciła do Draco, otoczonego już gromadką rudowłosych dzieciaków. Musiała przyznać, że była dumna ze swych najstarszych synów, którzy w zgodzie z duchem Weasleyów próbowali pocieszyć chłopca.
— W kuchni czeka na was gorąca czekolada, pilnujesz ich, Bill, jasne?
Czternastolatek pokiwał głową i zabrał swoje marudzące rodzeństwo do kuchni.
— Nie bój się mnie, kochanieńki — Machnęła różdżką, a potem usiadła na fotelu, który podjechał bardzo blisko do kanapy. — Powiesz mi, co się stało?
Chłopiec pokiwał głową i zaczął mówić, najlepiej jak potrafił, bo jakimś cudem ciągle potrafił przejmować się tym, by zachowywać się, jak na Malfoya przystało: — Było przyjęcie, przesilenie zi…zimowe. I jak metamorfomagowie tańczyli…
Molly słuchała cierpliwie, zastanawiając się, jak surowo Malfoyowie musieli traktować swoje dzieci. Jej Ron nie byłby w stanie mówić tak składnie i rozbudowanie nawet o quidditchu w środku dnia. A ten chłopiec mówił o przerażających wydarzeniach, śmierci wielu członków swojej rodziny, tuż po tym, jak sam cudem uciekł wielu złym, choć pozornie jasnym i dobrym, czarodziejom. Była równocześnie pełna podziwu, zmartwienia i przerażenia. Podziwiała elokwencje i opanowanie chłopca, martwiła się czy jest dobrze traktowany oraz przerażała ją myśl o tym, co to dziecko przeżyło. Nawet nie chciała sobie wyobrażać, jak musiało się to odbić na jego psychice.
Gdy chłopiec akurat skończył mówić, a ona wiedziała już wszystko, co powinna, drzwi domu otworzyły się gwałtownie.
— Chodź tutaj, Molly!
Artur nie musiał się powtarzać, od razu tam pobiegła. I nawet zignorowała własne dzieci, które ciekawsko wyjrzały zza kuchennych drzwi, a potem podpuszczone przez bliźniaków pobiegły do Dracona. Najwidoczniej nie zdołały podsłuchać wszystkiego.
o.o.o
Dzieci czekały cierpliwie, każde czymś zajęte.
— Po prostu przytul mnie mocno i powiedz, że będziesz za mną tęsknił… Gdy będę sama i tak smutna, jak tylko mogę być, wyśnij o mnie mały sen…** — nuciła cicho kołysankę Cassie. Poznała te słowa od Lily Potter, śpiewającej jej niegdyś każdej nocy, w którą się nią opiekowała. Teraz dziewczynce wydawało się, że to było tak bardzo, bardzo dawno temu. Ledwie pamiętała te czułe, zielone oczy, ale wciąż potrafiła sobie przypomnieć zapach kobiety i to, jak bardzo się obie kochały. A gdy śpiewała, dojrzały głos towarzyszył jej w głowie. — Słodkich snów, które zostawią wszystkie zmartwienia za tobą, ale cokolwiek kryłoby się w tych marzeniach, wyśnij o mnie mały sen…
W pewnym sensie, to śpiewanie wprowadzało ją w uspokajający trans, w którym kołysała się lekko, przyciskając brata do siebie. Marley wpadła w coś bardzo podobnego, opowiadając Alyi jakąś głupią, zmyśloną historię. Oliwer, choć powoli wracał do ich rzeczywistości, nie robił niczego, tylko tępo gapił się w przestrzeń, a najstarszy z nich wiernie mu w tym towarzyszył.
— Ktoś idzie — powiedział nagle Henryk, samemu przerywając swoją medytację.
— Chyba biegnie — poprawił go, powoli przytomniejący, Oliwer.
Tak naprawdę, nie miało to dla nich żadnego znaczenia. Liczyło się tylko to, że ktoś się zbliżał i za chwilę mieli dowiedzieć się czy to przyjaciel czy wróg. Choć szczerze mówiąc, jeśli przyszłoby im zginąć, Cassie nie zrobiłoby to już większej różnicy.
Na szczęście, ten czarny scenariusz nie zrealizował się. Rudowłosy mężczyzna nie wyglądał, jakby chciał ich zabić, a wręcz przeciwnie — wydawał się bardzo zmartwiony. I trochę zdezorientowany.
— Nazywam się Artur — powiedział, zatrzymując się w pewnym oddaleniu. — Draco mnie przysłał. Nic wam nie zrobię.
— Henryk, to jest Oliwer.
— Marley, to są Alya i Chara.
— Cassie. To był Matius. Pomoże nam pan?
— Tak, już — Podszedł do nich i uklęknął przy siostrach Lestrange. Sprawdził puls Chary i Cassie przysięgłaby, że aż się zachwiał. Przy pulsie Alyi natomiast mruknął coś pod nosem. — Wszyscy na tę płachtę, już — zarządził, a dzieci — już i tak stłoczone przy czarnej rzeczy — przytuliły się do siebie wzajemnie. — Trzymajcie się, będzie trochę jak na sankach.
Krótkie zaklęcie sprawiło, że płachta ruszyła szybko w stronę domu, ślizgając się na śniegu. Mężczyzna biegł obok niej. Cassie poczuła, jak silne, jasnomagiczne bariery drgają lekko, gdy je przekraczali i poczuła się trochę nieswojo. Przecież to przed białymi czarodziejami uciekali.
Zbliżali się szybko do domu, wyglądającego jakby ktoś postawił kiedyś wielki, kamienny chlew. A potem ustawiał na nim ceglane, drewniane i różne inne klocki, ale tak niedbale, że cała konstrukcja przechylała się i musiała być zapewne podtrzymywana magią, by nie runąć. Gdyby Cassie nie miała teraz innych zmartwień, zapewne zastanowiłaby się, czemu u diaska z dachu wyrastało aż pięć kominów. Jednak pomimo wszystkich zmartwień, zauważyła napis "NORA" na koślawej tabliczce przy wejściu, gdzie się zatrzymali.
Odetchnęła z ulgą i powiedziała do Marley:
— To nie jakiś tam Artur. To wujek Artur.
Malfoyówna spojrzała na nią, chwilę nie rozumiejąc.
— Syn cioci Cedrelli? — Cassie potwierdziła kiwnięciem głowy. — Jesteśmy bezpieczni — Te słowa zabrzmiały, jakby ktoś zdjął z dziewczynki ogromny kamień, a to był jej pierwszy oddech. — Alya, już po wszystkim, to wujek Artur, nic nam nie grozi, nie śpij, Alya.
— To wasz kuzyn — poprawił rozumowanie dziewczyn Henryk, również wyraźnie uspokojony. — W drugiej linii.
— Nie wymądrzaj się tak, nie teraz — jęknęła Marley. — Jest starszy, jest wujkiem.
— Gdybym była tak dokładna, to ciebie nazywałabym drugim kuzynem w drugiej linii — dodała Cassie.
W tym momencie na zewnątrz wyszła rudowłosa, dosyć duża kobieta, która od razu opanowała sytuację, niemal wganiając wszystkich do środka.
o.o.o
Matrona rodu Weasley widziała w życiu bardzo wiele, w czasie wojny umierały setki ludzi, w tym dzieci. Ona może nie należała do Zakonu, ale zdecydowanie była w mniejszym lub większym stopniu zaangażowana w jego działania, a jej bracia zginęli, walcząc z wrogiem. Często pod jej opiekę trafiały sieroty, które wyleczone i wykarmione odsyłano do rodziny lub ukrywano za granicą. Niemal każde z tych dzieci miało jednak jakąś perspektywę. Babkę, kuzynkę, daleką ciotkę, inną rodzinę. Niektórych odsyłano do sierocińców, ale zawsze z rodzeństwem. Molly mogła policzyć na palcach jednej ręki dzieci, które straciły wszystko i wszystkich. Z czego każdemu z nich mogła poświęcić dużo czasu, każde odżywało w towarzystwie jej szalonych dzieci.
A teraz na Molly znikąd spadła szóstka dzieci potrzebujących pilnej pomocy medycznej, ale ona uważała za jeszcze pilniejszą „pomoc matczyną". Każde z nich powinno być przytulone, zapewnione, że koszmar się skończył i już wszystko będzie dobrze. Niestety, nie mogła tego zrobić. Stała naprzeciw sześciorga dzieci, które być może zostały tej nocy sierotami, i to takimi bez żadnej pozostałej rodziny. Ale przede wszystkim, poza nimi były tutaj też dwa trupy.
Molly nie miała żadnych złudzeń, że tak mocno ściskany przez czarnowłosą dziewczynkę chłopiec żyje. Jej mąż pokręcił cicho głową, gdy próbowała zacząć pomaganie od nieprzytomnej dziewczyny — Chary, jeśli dobrze zapamiętała słowa Dracona. W ciszy rozłączyła więc jej dłoń z dłonią młodszej, Alyi, która z całej siły walczyła z sennością.
— Merlinie, dziecko, jesteś lodowata! — powiedziała, biorąc ją na ręce. — Zaraz się tobą zajmiemy. Tutaj, chłopcze. Fred, George, zabierzcie… Oliwer, tak? Zabierzcie Oliwera. Idź z nimi, Ron. Nie podchodź, Ginny. Chodź kochanie, tutaj, nie boj się.
Kiedy kładła Alyę na fotelu, Molly uświadomiła sobie, że przecież oni są ich rodziną. Artur i ona. I jeśli naprawdę wszyscy Blackowie nie żyją — choć w to bardzo trudno było uwierzyć — to oni je przygarną. Siedmioro czy dwanaścioro, przy takich liczbach nie ma to już znaczenia — pomyślała. Z takim nastawieniem o wiele łatwiej było jej zabrać się za pomaganie dzieciom.
Jednak nie do końca wiedziała, jak to zrobić. Co prawda znała się trochę na leczeniu, ale wiedza ta dotyczyła zdartych kolan i siniaków, bólów brzucha, głowy i wszystkich zranień, jakich dzieci nabawiały się masowo. Zwłaszcza jej dzieci.
Niestety, ta piątka została zraniona potężną mieszanką białej i czarnej magii, na czym nie znała się kompletnie. Zawsze po prostu wypełniała starannie polecenia Madame Pomfrey… Ciekawe, co ją zatrzymało — pomyślała, układając lodowatą, białą jak śnieg dziewczynę wygodniej i okrywając ją drugim kocem.
— Możesz dalej pilnować, żeby nie zasnęła? — spytała Marley, a ta pokiwała głową. — Pomóż jej, Draco. Ty też możesz, Ginny.
Za pierwszy cel wzięła sobie ulokowanie Henryka w miejscu, gdzie będzie mógł się nie ruszać i nie narażać swoich bąbli na pęknięcia. Potem zaangażowała bliźniaków w rozbudzanie Oliwera. Zorientowała się w obrażeniach Marley i jeszcze raz przyjrzała się Draconowi. Na koniec zostawiła sobie odebranie od czarnowłosej dziewczynki, Cassie, ciała jej braciszka. Pochyliła się przed nią.
— Dasz mi braciszka? Jest ciężki, na pewno już się zmęczyłaś.
Dziewczynka pokręciła głową w odpowiedzi, przyciskając ciało chłopca bardziej.
— Pomóż lepiej żywym.
— Kochanie...
— Zabierz dzieci — powiedziała, poddając się.
Kobieta westchnęła ciężko: — No dobrze. Dzieci do kuchni, już. Zabierzcie Draco i Marley. No już, już, szybciutko. Poczęstujcie kuzynów gorącą czekoladą.
Gdy młodsi wyszli, Cassie położyła brata ostrożnie na kanapie, przykryła swoją wierzchnią szatą i usiadła obok niego, głaszcząc po prawym policzku. Główka dziecka wydała się Molly dziwnie wygięta, a jej część przykrywał materiał. Pochyliła się ponad dziewczynką i odchyliła kurtkę.
Odsunęła się gwałtownie, ledwie się nie przewracając. W duchu podziękowała dziewczynce za zdrowy rozsądek, bardzo nie chciałaby, żeby Ginny to zobaczyła.
Na kanapie leżał chłopiec, w wieku jej najmłodszego syna, Rona. Za życia musiał być naprawdę ślicznym dzieckiem, bo nawet teraz wyglądał jak mały aniołek. Ale, niestety, bardzo pokiereszowany aniołek. Spodnie były podarte, na nogach Molly widziała zadrapania i inne ranki, podobnie na rękach — Draco mówił, że uciekali przez las. Całe ciało chłopca było pocięte, podobnie ubrania, na których już zaschła krew. Widziała poszarpane tkanki, gdzieniegdzie wystawała kość. Głowa była oddzielona od ciała.
Najgorsze, że ktoś lub coś nie odcięło mu tej głowy normalne. Być może nawet oderwało, choć Molly nie wiedziała, jak wygląda ciało po „normalnej" dekapitacji. Tkanki były rozerwane, skóra w strzępach, a żyły wyglądały jakby ktoś je nadpalił. Nie miał jednego oka, a lewy policzek został przecięty od pustego oczodołu, aż do ust — teraz widziała przez ranę jego zakrwawione zęby. Na czole ktoś wyciął mu napis „złe nasienie".
W ciszy zasłoniła zmasakrowane ciało i znów zwróciła się do Cassiopeii:
— Dobrze. Teraz możemy zająć się twoją stopą. Mogę?
Dziewczynka bez słowa wyciągnęła zranioną stopę przed siebie. Spojrzała na nią na nieco ponad kilka sekund, a potem wróciła wzrokiem do swojego martwego brata.
— Nie zdążyłam mu pomóc — zabrzmiał cichy głos.
Molly chciało się płakać.
Na podłodze leżała martwa piętnastolatka. Na kanapie zmasakrowany czterolatek. Na fotelu, jakby zamarznięta, przez większość czasu nieprzytomna dwunastolatka, której oddech i tętno były ledwo wyczuwalne. W kuchni, na taborecie, starał się nie poruszyć jedyny dorosły z tej grupy. Choć ona nie nazwałaby siedemnastolatka w pełni dorosłym. Towarzyszyła mu pięciolatka, której czarniejącego boku Molly nawet bała się dotknąć, ale dziewczynka dzielnie mówiła, że „wytrzyma" zanim nie przybędzie pomoc.
Najmniej pokiereszowani byli chłopcy. Oliwer oberwał tak silnym zaklęciem ogłuszającym, że nawet żywiołowi bliźniacy mieli problem z wykrzesaniem z niego jakiegoś życia, ale poza tym wydawał się być jedynie odrapany przez gałęzie, miał też kilka sińców, pewnie upadł, gdy uderzyło w niego zaklęcie. Dracon przedstawiał podobny stan, co on, choć jego nie ogłuszyło zaklęcie, tylko strach. Teraz trzymał się kurczowo swojej siostry, starając się nie patrzeć na bąble Henryka. Próby zagadania go przez Rona skończyły się tak, że rudowłosy chłopiec mówił teraz sam do siebie, a Draco potakiwał, choć Molly mogła się założyć, że nie słuchał. Jedyną jego większą raną był lekko przecięty policzek i płytka rana na plecach, co kobieta wyleczyła kilkoma ruchami różdżki, jeszcze zanim jej mąż przyprowadził pozostałe dzieci.
Cassie w większości też była jedynie odrapana i obita, ale na jej szczęce zostały ślady czyjejś silnej dłoni, podobnie na prawej kostce. Lewa stopa dziewczynki była rozerwana przez środek, wyglądało to bardzo podobnie do ran jej młodszego brata. Kobieta zmarszczyła brwi, próbując zrozumieć, co im się stało.
— Sectusempra — powiedziała, jeszcze zanim Molly zadała pytanie.
— Nie znam takiego zaklęcia.
— Bo żaden biały czarodziej nie powinien go znać, jest bardzo mroczne. Wymyślił je śmierciożerca — wyjaśniła, odwracając na chwilę wzrok od ciała brata i patrząc na swoją stopę. — Potrafisz ją naprawić?
— Nie, kochanie. Ale znam kogoś, kto na pewno potrafi — zapewniła, próbując dodać otuchy dziewczynce. — Zaraz tutaj będzie.
— Nic nie szkodzi, poczekam.
Odwróciła się z powrotem do brata. Molly rozejrzała się zniecierpliwiona i wstała, by podejść do kominka.
— Gdzie ona jest? — Miała już fiukać do Pomfrey raz jeszcze, ale właśnie w tej chwili ogień w kominku zabarwił się na zielono.
— Musiałam przygotować skrzydło — zaczęła od razu. — Znieśli mi też kilku nieboraków prosto stamtąd, czekałam na jakąś pomoc, nie mogłam ich zostawić, sama rozumiesz, a tymi tutaj na pewno się zajęłaś…
o.o.o
Wszystko, co docierało do Cassie, wydawało się zamglone i opóźnione. Jedyne, co brzęczało jej w umyśle, to ciągła myśl: to moja wina.
Kiedyś wujek Regulus nosił ją na baranach i obiecywał, że zawsze będzie ją chronił. Przysiągł zostać „jej rycerzem" i nigdy nie pozwolić, by ktoś ją skrzywdził. Umarł kilka tygodni później.
Ciocia Lily powiedziała kiedyś, kiedy James oddał ją do „taty" Syriusza, że przemówi im obu do rozsądku i Cassie szybko do niej wróci. Na zawsze. I nigdy, nigdy już się nie rozstaną. Voldemort zabił ją niecałe dwa tygodnie później.
Nie tak dawno temu, ciocia Lyra obiecała, że zabierze ją i Matiusa do siebie. Tydzień temu podpisała już wszystkie papiery i załatwiła wszelkie formalności — jutro rano ona, którą już od dawna nazywali mamą!, i Severus (którego z niechęcią nazywali wujkiem), mieli zabrać ich do domu. Na zawsze.
A teraz?
Ktoś ich zaatakował, a ciocia Lyra pewnie nie żyła. Nie miała większych szans, ich było pięciu! A magia cioci osłabła w czasie przesilenia, jak prawie każdego Blacka.
Do tego Matius, jej braciszek. Umarł, bo ktoś nienawidził jej ojca. Cierpiał, bo kogoś skrzywdził ktoś o nazwisku Black. Złapali go, bo nie biegł tak szybko jak reszta, miał krótsze nogi. Odcięli mu głowę, bo Cassie wybiegła zza drzew i odważyła się wyzwać napastników. Teraz była niemal przekonana, że to wszystko jej wina. Przynosiła pecha.
Jej siedmioletni umysł opanowało przerażenie. Nie wiedziała jeszcze, kto przeżył, a kto zginął. Czy ktoś w ogóle przeżył? Nie wiedziała, co się z nimi stanie, ale przede wszystkim nie wiedziała, czy znów nie będzie wojny.
Cassie już jedną przeżyła. Miała niewiele lat, bo wszystko skończyło się na długo przed jej piątymi urodzinami, ale zdążyła bać się wielokrotnie, po obu stronach. Ukryta w domu babci Walburgi, schowana za kanapą u Syriusza i Remusa, skulona pod obrazem Regulusa, wtulona w ramiona Lily, a nawet pod łóżkiem u Malfoyów. Wszystko, co jej mały umysł zachował z czasów wojny, było podszyte strachem o to, co przyniesie jutro i czy jutro w ogóle nadejdzie. Nawet cichej kołysance u Potterów czy wierszowi czytanemu przez wujka Lucjusza — wszystkiemu towarzyszył strach i różdżka opiekuna w ciągłej gotowości.
Teraz też tak było. Ciocia Molly, jak Cassie zaczęła ją nazywać, trzymała różdżkę ciągle koło siebie. Ale nie w swoich szatach, a w najbardziej dostępnym miejscu w swoim pobliżu. Obok na kanapie, na stoliku, na krześle. Ciągle obok niej. Do tego zerkała wciąż na okno, na kominek i na taki śmieszny zegar ze wskazówkami opisanymi imionami jej dzieci.
W końcu przybyła pani, o której ciocia mówiła wcześniej. Miała się zająć ich ranami, uleczyć ich. Cassie wiedziała, że to nie zwróci życia nikomu z poległych, a kobieta nie da rady sprawić, by Draco przestał bać się własnego cienia. Ale wiedziała też, że gdy uzdrowiciele zaczynają zajmować się mniej rannymi, uciekinierami, a nawet jeńcami, to bitwa ma się ku końcowi lub już się skończyła. Uzdrowiciel oznaczał też informacje, a ona oddałaby swoją najlepszą tiarę za wiadomość, czy jej najbliżsi przeżyli.
— Widziała pani Lyrę? — spytała, gdy Pomfrey przestała rzucać zaklęcia na Alyę. Nie miała zbyt dobrze wróżącej miny i patrzyła smutno na ciocię Molly. — Wysoka, czarno…
— Wiem, jak wygląda, słoneczko. Kiedyś odwiedziła braci w Hogwarcie, od razu wpakowała siebie i ich w kłopoty — To zdecydowanie brzmiało, jak na ciocię Lyrę przystało. — Niestety, nie widziałam jej.
— A Lucjusza i Narcyzę Malfoy? I babcię Walburgę!
— Państwo Malfoy są cali, niedługo tu będą, twojej babci nie widziałam. Nie ruszaj się i nie odzywaj przez chwilę, dobrze?
Niechętnie pokiwała głową i dała opatrzeć sobie wszystkie rany. Gdy kobieta dotknęła jej stopy, po policzku dziewczynki spłynęło kilka łez, ale nie powiedziała ona ani słowa skargi, dzielnie znosząc magiczne sklejanie i zszywanie tkanek.
— Będzie cię jeszcze trochę bolało — powiedziała smutno kobieta. — To zaklęcie chyba nie zostało dobrze rzucone, bo nie pozwala się cofnąć.
— Dobrze rzucone da się powstrzymać tylko specjalnym przeciwzaklęciem, straciłabym więcej krwi i umarła, gdyby — odpowiedziała, nieco przemądrzale — on nie wypowiedział go źle. Miałam szczęście.
Wzruszeniem ramion pokazała swoją rezygnację, a kobieta poszła uleczyć jej siostrę.
Potem przybyli inni. Aurorzy, dyrektor Hogwartu (i szef jakiegoś Zakonu, czymkolwiek on był)… I wszyscy chcieli z pierwszej ręki wiedzieć, co się stało i jak uciekli. Henryk niestety nie był w stanie mówić, jego usta chwilowo pokrywały bolesne bąble (bo podobno musiało ich wyjść więcej, żeby w końcu odpadły), a Oliwer nie pamiętał prawie niczego. Więc wszystkie pytania skupiły się na Cassie, jako najstarszej przytomnej osobie.
Odpowiadała bardzo lakonicznie, ale kiedy prosili ją o rozwinięcie — opowiadała. Beznamiętnie relacjonowała, mówiła o tym, jak skrzat ich zostawił, jak uciekali w dół, jak pędzili dorożkami, schowali się w lesie, w szopie, a potem biegli do domu Snape'ów, coraz mniejszą grupą, a w końcu przenieśli się świstoklikiem tutaj, a wujek Artur (jeden z aurorów zdziwił się, gdy tak powiedziała) ich znalazł. Wspomniała każdą śmierć, ale też każdą próbę zrewanżowania się wobec napastników. Zawahała się tylko raz, gdy mówiła o krwi i krzykach swojego brata, i o tym jak nie mogła wyrwać się z ramion swojego kuzyna, by biec i mu pomóc.
Jakaś kobieta ją przytuliła. Ktoś przeklął, a jeszcze ktoś inny splunął. Potem wszyscy byli zdenerwowani, co chwila przechodzili w tę i z powrotem przez fiu, a trochę straszny pan bez oka wygłaszał tyrady, które można było streścić w mniej-więcej takich zdaniach:
— Śmierciożerca czy nie, dzieci się nie zabija, na dodatek nie w imię światła! Zapchlony pies ma więcej honoru!
Cassie nawet go polubiła, bo ten nie próbował im współczuć i pomagać na siłę, a zadawał bardzo konkretne pytania i oczekiwał równie konkretnych odpowiedzi. Jednak najbardziej chciałaby, by to wszystko się skończyło.
W końcu, wszystko jakby ucichło. Auror został już tylko jeden, ten bez oka, Alyę zabrali do szpitala, a pani Pomfrey z wujkiem Arturem rozmawiali z Oliwerem, by ten znów nie pogrążył się w swoim świecie. Marley i Draco już wcześniej zostali zamknięci z najmłodszymi dziećmi Weasleyów, by nie przeszkadzać. (I nie słuchać zeznań Cassie, nie widzieć też ciała Matiusa).
I wtedy ogień znów zapłonął na zielono, ale nie przeszedł przez nie żaden auror. Z płomieni wyszedł Lucjusz Malfoy.
— Wujek!
Cassiopeia zerwała się na równe nogi, syknęła tylko cichutko, gdy stopa przypomniała jej, dlaczego nie był to dobry pomysł.
— Cassie — Na twarzy mężczyzny pojawiła się wyraźna ulga. — Gdzie?
— Tam.
Drzwi drugiego pokoju już się otworzyły, a w progu stanęli Marley i Draco.
— Tata! Mama!
Lucjusza niemal przewróciła Narcyza Malfoy. Wyszła ona z kominka chwilę po mężu i od razu rzuciła się na dzieci. Puściła je po chwili i uściskała Cassie, podczas gdy mężczyzna oglądał uważnie Draco i Marley.
— Gdzie Matius?
Cassie jedynie pokazała jej ręką kanapę. Chwilę potem kobieta klęczała na podłodze i płakała, przytulając rączkę chłopca. Lucjusz spuścił na chwilę głowę, a potem obejrzał Cassiopeię, sprawdzając, czy Pomfrey na pewno wszystkim należycie się zajęła. Alya i Chara zostały przez niego ucałowane w czoło. Molly Weasley obserwowała wszystko w milczeniu.
Następnym, co Cassie zapamiętała, był trzask aportacji i wrzask: — Gdzie one są?!
Do salonu wpadła Bellatriks Lestrange, w potarganej sukni, w połowie spalonymi włosami, rozmazanym makijażem i bandażem na ramieniu. Zatrzymała się ona w niemym szoku, gdy zobaczyła ciało córki. Potem rozległ się wrzask, tak głośny, że Cassie nie zdziwiłoby, gdyby słyszała go cała Anglia. Brzmiał on, jakby z tym hałasem, uchodził z kobiety cały ból. Upadła na kolana, a tuż obok jej mąż, w niemym szoku.
— Przepraszam… Przepraszam… — zaczęła mówić Cassie, zatrzaskując się we własnym poczuciu winy.
Poczuła silne ramiona wokół siebie. To Lucjusz Malfoy klęczał obok i mówił: — To nie twoja wina, Cassie, słyszysz mnie?
Słyszała, ale nie słuchała, zamykając swój umysł. Oczy ciotki, tracące swój wyraźny blask, zbytnio na nią zadziałały. Dopiero gdy ta, wraz z mężem i szwagrem, przeniosła się do szpitala, Cassie uspokoiła się i usiadła na kanapie. Obok niej stanęła Marley, a Draco wdrapał się również na mebel i przytulił do niej. Ciocia wciąż klęczała, z głową obok ręki Matiusa.
— Cassie…
— Tak, Marley?
— To nie twoja wina.
— Moja, Marv — powiedziała, pierwszy raz w życiu skracając imię Malfoyówny. — Przynoszę pecha i teraz nie mam już nawet brata.
— Masz! — powiedział bez wahania Draco, wtulając się w nią. — Mnie masz.
— I mnie, siostrę masz.
— A jak wam się kiedyś coś przeze mnie stanie?
— Ja też przynoszę pecha — zapewniła Marley. — Moi rodzice, wujek Tom i teraz to wszystko. Ale siostrą będę zawsze, nic tego nie zmieni.
— Nic! — poparł Draco.
— Nic tego nie zmieni — powtórzyła Cassie, podnosząc wzrok. Trzy małe palce spotkały się, splatając. Po chwili trójka dzieci siedziała razem na podłodze, wtulając się w siebie i czekając na dalsze wiadomości. Wciąż nie wiedzieli, co z ciocią Lyrą i babcią Walburgą, choć gdy widzieli każdą z tych kobiet ostatni raz, były one osaczone.
— Tutaj, Severusie.
Do salonu wszedł hogwarcki mistrz eliksirów, prowadzony przez Artura. Dzieci zerwały się z podłogi, patrząc na niego z wyczekiwaniem. Cassie wystąpiła trochę do przodu, już po minie mężczyzny wnioskując, że nic dobrego jej nie powie.
— Mama nie żyje?
Severus pokręcił głową i po prostu upadł przed Cassiopeią, wyciągając ramiona. Dziewczynka bez wahania w nie wpadła, w końcu pozwalając sobie na płacz.
— Zabiorę cię do domu — obiecał mężczyzna, pierwszy raz w życiu przytulając dziecko.
— Dobrze — odpowiedział mu szloch.
Małe palce zaciskały się na dużych plecach, duże palce na małych, i zarówno małe jak i duże serce wiedziało, że już nic nie będzie takie samo.
4 lutego 1985
Francja, Cmentarz Black Lake
Ilekroć Cassie przychodziła na rodzinny cmentarz, zastanawiała się, jak to jest, że zajmuje on tylko tyle miejsca. Wydawałoby się, że skoro Blackowie grzebią tu swych zmarłych od tylu wieków, to winien on zajmować setki hektarów, a i groby powinny być znacznie bardziej zagęszczone. Babka Walburga ucięła jednak dyskusję bardzo szybko po tym, gdy Cassie pierwszy raz o to zapytała. Dlatego Cassie nie pytała już jej nigdy więcej, a do tej pory nie nadarzyła się okazja, by zadać nurtujące ją pytania komukolwiek innemu. Teraz natomiast większość znanej jej rodziny — choćby nawet i znanej bardzo przelotnie! — leżało na tym cmentarzu, i nie miała już za bardzo kogo spytać.
Podeszła do małego, zadbanego grobu i przeczytała napis:
Homam Black vel Matius McCartney
29 XII 1980 – 21 XII 1984
Zmarł tragicznie w czasie ataku na Blake Manor.
Znała go bardzo dobrze, pamiętała każde zakrzywienie liter, i potrafiła perfekcyjnie odwzorować na kartce papieru. Nie widziała go nawet tak wiele razy, po prostu wrył jej się w pamięć, tuż obok wspomnień o braciszku.
Cassie zastanawiała się w czasie swoich smutnych chwil, czy na jej grobie również umieszczą dwa nazwiska. Zawsze mogłaby zadbać o swój nagrobek za życia — w czasie pogrzebu widziała, jak przy niektórych grobach ciocie dopisywały tylko daty zgonów różdżkami. A inne stawiały od podstaw, próbując odgadnąć, jak chciałby być pochowany kuzyn, którego ledwo znały, ale wszyscy jego bliscy również zginęli.
Dziewczynka nie chciała, by tak stało się z nią po jej śmierci, ale kiedy poprosiła Severusa Snape'a — jej nowego tatę — by pod Matem dopisał „Cassiopeia Black II vel Cassie Snape" i datę: 4 II 1977, ten bardzo się zdenerwował. Ale chyba nie na nią, ciężko powiedzieć na co lub na kogo. Powiedział, że małe dziewczynki nie powinny myśleć o śmierci. Że powinny myśleć o kolejnym dniu, wybiegać marzeniami do następnych urodzin i planować, co zrobią w wakacje z siostrą i bratem. Ale nie powinny myśleć o swoim nagrobku. To znaczy, tak właściwie, powiedziała jej to ciocia Narcyza. Ale to tato Severus rozmawiał o tym z ciocią, więc to na pewno były jego słowa.
Podpaliła świeczkę i włożyła ją do kamiennej osłonki z wyżłobionym jakimś napisem, którego Cassie za nic nie rozumiała, bo był napisany starym, celtyckim alfabetem. A kiedy spytała nowego tatę o znaczenie, odpowiedział, że jest odpowiednie. Musiała więc zaczekać do lekcji z ciocią Narcyzą, by dowiedzieć się czegoś więcej.
— Papa, braciszku — powiedziała w myślach. — Następnym razem przyjdę z Marley i Draco.
Wstała z klęczek i spojrzała na posępnego mężczyznę obok. Zapalili dzisiaj świeczki na co najmniej kilkunastu grobach i jeszcze przed większymi mauzoleami, a to miała być ostatnia dzisiejszego dnia. Ale Cassie chciała zobaczyć jeszcze jeden nagrobek, zupełnie gdzie indziej.
— Tato?
— Tak?
Severus odwrócił się w stronę przybranej córki i położył dłoń na jej ramieniu.
— Pójdziemy też na grób cioci Lily?
— Oczywiście.
Mężczyzna chwycił dłoń dziewczynki, a potem oboje zniknęli z cichym trzaskiem. Leżące na grobie, nadpalone zdjęcie dzieci mokło w deszczu, przyciśnięte kamienną osłonką, której napis głosił „nawet po".
* Wers z utworu „Wyrd Sisters - Solstice Carole", w moim nieudolnym tłumaczeniu.
** Piosenka Doris Day „Dream A Little Dream Of Me", tłumaczenie dowolne.
