Fanfik jest skończony (uczę się na błędach), następne części muszą tylko przejść betę, więc można czytać bez obaw.

Rozdział: 1/3
Pairing: George Weasley/Harry Potter, George Weasley/Lee Jordan, Harry Potter/Inni (implied)
Inne osoby dramatu: Charlie Weasley, Fred Weasley (mentioned), na trzecim planie reszta rodziny George'a
Kanon: zgadza się, bez epilogu
Rating: NC-17
Beta: Albus
Korekta wstępna: Kakashi Pitt
Ostrzeżenia: angst
Uwagi: może to jest fanfik, może to jest esej

Rok po sprawie z Voldemortem George mieszka samotnie w Magicznych Dowcipach Weasleyów, trzyma sowę w uwięzi i niechętnie przyjmuje gości, a każda z tych rzeczy niesie ze sobą pewne konsekwencje.

SOWIZDRZAŁ

I.

– Zjadaj, głupi ptaku – warknął George, wsuwając pomiędzy pręty klatki kolejny podłużny kawałek marchewki. – No, dalej. Jedz – zachęcił, machając marchewką przed oczami puchacza, ale ten odwrócił głowę w bok bez zainteresowania i zaczął przeczesywać piórka. – Jak nie zjesz tych pysznych warzywek, to nie dam ci ani kawałka myszołowa i zdechniesz z głodu w drodze powrotnej – zagroził, ale nie dało to pożądanego efektu.

Sowa zmierzyła go spojrzeniem – jak mu się wydawało z pewną wyższością – i powróciła do czyszczenia upierzenia. George z trudem wcisnął końce palców między druty. Podsunął marchewkę bliżej dzioba ptaka i zamajtał nią energicznie jeszcze raz, nie wzbudzając żadnego odzewu.

– Dobra – westchnął zirytowany i poddał się ostatecznie. – Niech ci będzie. Przyniosę ci jakieś mięso.

Tak naprawdę szafka na zapasy świeciła pustkami. Zostało mu jeszcze tylko trochę zeschniętych warzyw, nadpleśniały kawałek sera i pełno konfitur z róży, które matka w asyście Ginny wyrabiała z szalonym zacięciem przez całe lato. On sam nie był jednak nigdy koneserem tego przysmaku – i ostatecznie stracił na to szansę po skonsumowaniu zawartości czwartego słoika z rzędu, co przypłacił dość nieprzyjemnymi sensacjami żołądkowymi i wieczorem spędzonym na szorowaniu umywalki.

Nie sądził, by próba nakarmienia sowy konfiturą na wiele się zdała. Przypuszczał, że jedynym sposobem zmuszenia jej do jedzenia, będzie oddanie jej ostatniego befsztyku, który planował zjeść na jutrzejszy obiad. Chyba że zdecydowałby się zaserwować sowie jednego z puszków pigmejskich. Była to nęcąca perspektywa, bo małe, wiecznie piszczące bubki zaczynały porządnie działać mu na nerwy. Wiedział jednak, że większości członków jego wrażliwej rodziny podobny czyn wydałby się barbarzyństwem, a skoro mieli się tu pojawić na herbatce, postanowił na razie powstrzymać się z decyzją, czy częstować ptaka własnym pożywieniem, czy może jednak rzucić mu na pożarcie puszka.

Wrzucił do klatki resztę słupków marchewki, na wypadek gdyby sowa zmieniła jednak zdanie, i ruszył do kuchni przygotowywać wspomnianą herbatę. Zbiegł po totalnie zmurszałych schodach, które od dawna groziły zawaleniem i trzeszczały niepokojąco pod jego stopami. W przedpokoju rzucił okiem na zegar ścienny. Zbliżała się jedenasta, co znaczyło, że rodzina lada chwila zwali mu się na głowę, a on nie tylko nie zaczął gotować wody, ale nadal nie umył naczyń z wczoraj, więc nie miał nawet czystych kubków, żeby gdzieś tę wodę nalać.

Wszystko przez głupią sowę, na monologowanie do której stracił ostatnie pół godziny. Nie żeby to go nadmiernie martwiło. Nie zależało mu na wydaniu przyjęcia stulecia. Nie uwielbiał przesadnie spotkań rodzinnych, a już zwłaszcza nie lubił, kiedy miały się one odbywać w jego mieszkaniu. Szczerze mówiąc miał nadzieję, że wszyscy szybko się ulotnią, zniechęceni skromnym poczęstunkiem, jaki im szykował – złożonym li tylko z herbaty oraz odrobiny skisłego mleka. Wolał jednak przygotować wszystko zawczasu, tak aby goście zasiedli do stołu jak najszybciej i równie szybko się od niego podnieśli.

Wizja konwersacji przy gotującej się leniwie wodzie szczerze go przerażała. Nie mając ochoty na takie przedłużenie wizyty, pośpiesznie rzucił na czajnik zaklęcie podgrzewające, podkasał rękawy i zabrał się za zmywanie garów. Wyczyścił pobieżnie wszystkie osiem kubków, z których pił wczoraj kolejno: dwie kawy, kolejkę lub dwie (lub trzy) whisky oraz całe hektolitry przesłodzonej herbaty.

Zeskrobał zeschnięte gluty z paru talerzy i nalał płynu do przypalonej patelni, stwierdzając, że najlepiej będzie, jeżeli póki co zostawi ją w spokoju. Zebrał dłonią wszystkie fusy, który zdążyły wymieszać się z resztkami jajecznicy w nieprzyjemną w konsystencji papkę i wywalił je do kosza. Na końcu przetarł zlew gąbką i podłożył dłonie pod strumień czystej wody – akurat na czas, bo właśnie zagwizdał czajnik.

George zakręcił kran i spojrzał na zlew raz jeszcze. Nie lśnił czystością, ale nie było źle.

Machnął różdżką w stronę czajnika, który ucichł momentalnie, ale w tej samej chwili rozdzwonił się dzwonek do drzwi.

– Jasne – mruknął George, wrzucając parę ciemnych, skręconych listków do pierwszego kubka z brzegu.

Westchnął i poszedł otwierać, po drodze wycierając o spodnie wilgotne palce, do których poprzyczepiało się trochę herbacianego pyłu. Dzwonek zadzwonił nagląco raz jeszcze .

– Już! – zawołał nieco zirytowany, poprawiając włosy i obciągając sweter. Przywdział go celowo, żeby sprawić przyjemność matce, chociaż pił go pod pachami i drapał nieznośnie w szyję. Wiedział jednak, że ze względu na odrażającą kombinację kolorów i cudaczny fason wygląda w nim dość komicznie – na tyle, by zaistniała spora szansa, że nikt nie zauważy, że tak naprawdę nie jest mu szczególnie do śmiechu.

Przejrzał się w zawieszonym w przedpokoju lustrze. Nigdy nie miał zbytnio rozwiniętego poczucia estetyki, ale należało naprawdę być ślepym lub przynajmniej niedowidzącym, żeby wydziergać turkusowy sweter dla rudej osoby o tak jasnej karnacji. Cóż, nie nazwałby swojej matki arbitrem elegancji. W przeciwnym razie jej ulubioną wokalistką nie byłaby Celestyna Werback, a obejścia Nory nie zdobiłyby – zamiast rabatek z bratkami – stare kalosze i zardzewiałe grabie. Zaś torsu George'a zielone „G", nie pasujące ani do reszty swetra, ani do jego włosów ani w ogóle do niczego.

Uniósł jasną brew z powątpiewaniem. Wyglądał jak upstrzony piegami topielec albo omdlały pracownik cyrku. Uwypuklone błękitem sińce pod oczami i blade usta – i tak kontrastujące już z bijącym po oczach pomarańczem rozczochranej fryzury – wpasowywały się idealnie w tę groteskową stylistykę.

– Idę już, idę! – wrzasnął opryskliwie, kiedy dzwonek odezwał się po raz trzeci. Odwrócił wzrok od lustra i naprędce rozczesał paznokciami skudlone włosy. – Co jest, nie pali się chyba? Chyba że wam się tak pali do mojej herbaty? Jeżeli tak, to nie ma do… – Pociągnął za klamkę – …czego. Och…

Spodziewał się zobaczyć za drzwiami połowę swojej rodziny stłoczoną na jednym stopniu, ale stała tam tylko jedna osoba nie spokrewniona z nim ani trochę. W każdym razie formalnie, bo w praktyce oczywiście uznawał go za coś w rodzaju kuzyna, o którym co prawda nie wie się zbyt wiele, ale nie wypada zapomnieć o nim w święta.

– Harry…? – zdziwił się.

– Cześć – przywitał się Harry z pewnym zakłopotaniem, rozejrzawszy się uprzednio na boki. – Ja… eee… – Zajrzał do przedpokoju ponad ramieniem George'a. – Umówiłem się tu z Ginny.

Oczywiście, skoro Weasleyowie planowali spotkanie rodzinne, nie było nic dziwnego w tym, że postanowili wziąć ze sobą Harry'ego. Wszak od wielu lat spędzał z nimi czas wolny kiedy się tylko dało, jeżeli nastąpiło to za zgodą Dumbledore'a, a czasem nawet bez niej, w czym George – i Fred – mieli zresztą swój udział.

Sęk w tym, że George nie widział Harry'ego od dłuższego czasu. Na początku, pochłonięty roztrząsaniem własnym spraw – czy może raczej ich braku – w ogóle nie zauważył jego nieobecności na poniedziałkowych obiadach w Norze. W pewnym momencie dotarł do niego ten ubytek w składzie przy stole, ale nie mógł powiedzieć, by zastanawiał się dogłębnie nad jego przyczynami. W końcu, przy deserze złożonym z soku dyniowego i babeczek czekoladowych, wyszło na jaw, że Ginny zerwała z Harrym. Indagowana przez matkę o powód zacięła się natomiast zupełnie. W końcu, po serii oburzeń i żalów, a nawet nagabywań, żeby zmieniła jednak zdanie, warknęła, że stało się tak z przyczyn całkowicie niezależnych od niej, oraz by uszanować ich prywatność i przestać wściubiać wścibskie nosy w nieswoje sprawy. Zażądała spokoju i oświadczyła, że nie należy winić Harry'ego, co odniosło jednak odwrotny skutek i spowodowało nagłą zmianę frontu części rodziny na czele z matką i wkurzonym Ronem.

Harry stał się persona non grata i słuch o nim zaginął na dobry miesiąc, dopóki rozdrażniona atmosferą Ginny nie wymogła na nim, by pojawił się w Norze i sam się wytłumaczył. Wydarzyło się to akurat w ten poniedziałek, kiedy pogrążony w ponurym nastroju George, zamiast pójść na obiad, postanowił zaszyć się na kanapie i wyjeść połowę rezerwy konfitury różanej. Przegapił więc niestety krótkie i bełkotliwe – jeżeli wierzyć słowom Charliego – przemówienie Harry'ego na temat nowo odkrytej fascynacji atrakcjami zgoła innymi niż dziewczęce uroki. A szkoda, bo akurat bycie świadkiem tego wymuszonego coming–outu mogłoby być ciekawe. W każdym razie ciekawsze niż zwijanie się z bólu i trzymanie za brzuch na przemian z obserwowaniem sufitu.

W każdym razie Harry powrócił w łaski rodziny, chociaż George podejrzewał, że matka zrzuciła jego homoseksualność na karb wojennej traumy i miała nadzieję, że pod wpływem traktowania chłopaka delikatnie niczym rzadki okaz rośliny szklarniowej przypadłość jednak mu przejdzie. Warunki cieplarniane, jakie nad nim roztoczono, chyba jednak niezbyt przypadły Harry'emu do gustu, bo w Norze stał się rzadszym gościem niż niegdyś.

Teraz, zapewne właśnie z powodu upływu czasu, wydał się George'owi wyższy, dojrzalszy i jeszcze jakby zgnębiony czy przybity.

– Jeszcze jej nie ma – powiedział zgodnie z prawdą, mierząc wzrokiem fryzurę Harry'ego, która pozostała tak samo nieporządna, jak pamiętał. – Właściwie nikogo jeszcze nie ma, ale…

– Hm – mruknął chłopak. – Przepraszam. Zdawało mi się, że powiedzieli o jedenastej…

– Bo tak miało być – zaśmiał się George. – Znasz ich przecież, przyjdą pół godziny za późno i narobią rabanu, że napoje im wystygły. Nie mówili nic o tobie – rzekł. – Jakbym wiedział, nie ubierałbym się tak idiotycznie – usprawiedliwił się, robiąc krzywą minę i rzucając znaczące spojrzenie w dół, na oblekający jego tułów kompromitujący sweter.

Harry powiódł wzrokiem w tym samym kierunku i uśmiechnął się nieznacznie.

– Ja też nie wystroiłem się w białą koszulę na twoją cześć – powiedział, rozpinając jeden z guzików swojej kurtki i uchylając połę, pod którą ukazał się fragment krwistoczerwonego „H" wyszytego na brązowym tle. – Wybacz.

George parsknął.

– Twój przynajmniej pasuje ci do karnacji – spostrzegł i wyszczerzył się szelmowsko. – Chcesz się przypodobać mojej matce?

– Zdaje się, że masz tę samą strategię – zauważył Harry i uśmiechnął się szerzej.

– Ale ty masz lepszy powód, zdaje się – odparł George, zanim zdążył pomyśleć. Dość wyraźny rumieniec, który odciął się ciemniejszym odcieniem na policzkach Harry'ego uświadomił mu, że nie była to zbyt taktowna uwaga. – Dobra, wchodź – zaproponował pośpiesznie, otwierając szerzej drzwi i robiąc zapraszający gest ręką. – Nie chcę cię dłużej trzymać w progu.

– Dzięki, ale skoro jeszcze nie przyszli, to może i ja przyjdę później… – odparł Harry, a jego uśmiech przygasł. – Nie chciałbym ci przeszkadzać, a wygląda na to, że Ginny mnie nie zapowiedziała…

George'owi zrobiło się głupio, że chłopak zwraca się do niego tak konwencjonalnie, jakby łączyły ich stosunki dalekie nie tylko od braterstwa czy przyjaźni ale nawet zwykłego koleżeństwa. Odpowiedzialność za tę nagłą zmianę tonu na bardziej oficjalny przypisał swojemu nieszczęsnemu przytykowi i postanowił jednak traktować Harry'ego nieco bardziej dyplomatycznie niż swoich braci. Nieco.

– Jasne – prychnął. – Myślę, że następnym razem powinieneś zostawić bilecik wizytowy. A teraz przestań się krygować i właź.

– Hm – mruknął Harry. – No, skoro tak mówisz – rzekł, przestępując z nogi na nogę, lecz nadal nie ruszając się z miejsca.

George wywrócił oczami i już podniósł dłoń, by wciągnąć go do środka za rękaw, gdy rozległo się głośne pyknięcie, a potem jeszcze głośniejszy trzask i koło chłopaka pojawiła się Ginny, prawie strącając go ze schodów.

– Oj, przepraszam – powiedziała zdawkowo, łapiąc za łokieć Harry'ego, który zachwiał się na krawędzi stopnia, a następnie popychając chłopaka przed siebie. – Dlaczego nie wchodzisz? Hej, George.

– Cześć – odparł George, robiąc im miejsce. – Gdzie reszta? – spytał, wyglądając ponownie na zewnątrz, ale poza paroma przechodniami nikogo nie dostrzegł, więc zamknął drzwi i odwrócił się w stronę siostry i Harry'ego.

– Powinni zaraz być. – Ginny odwinęła chustę z szyi. – Zostawiłam rodziców w „Magicznych Artykułach Spożywczych". Chyba podejrzewają, że zamierzasz nas głodzić, bo wykupują cały asortyment.

– Eghm – chrząknął George wymijająco, obserwując rozpinające guziki palce Harry'ego. – Taaak – powiedział, odbierając od niego kurtkę, podczas gdy Ginny wciąż szarpała się z suwakiem własnej.

– Mógłbyś mi pomóc? – zwróciła się do przyjaciela, wskazując brodą w stronę opornego suwaka.

– Jasne – zgodził się Harry. Pochylił się i ze skupioną miną zaczął manewrować przy zamku.

George rzucił kurtkę na stertę własnych płaszczy. Zauważył, że – podobnie jak jego własny – sweter Harry'ego także ma dziwny krój. Wydawał się za szeroki w pasie a za wąski w ramionach i Harry wyglądał w nim trochę śmiesznie – jak w niedopasowanym ubraniu po obdarzonym solidnym piwnym brzuszkiem wujku – ale jednocześnie swojsko, bo ubrania leżały tak na nim zawsze, odkąd George pamiętał.

– Pomóc ci? – zaoferował, widząc, że Harry bezskutecznie targa za suwak z coraz bardziej zirytowanym wyrazem twarzy, ale w tym samym momencie chłopakowi udało się wreszcie odblokować coś w mechanizmie. Jednocześnie ponownie zadźwięczał dzwonek. George wykrzywił się na ostry dźwięk, który nie ustępował, jakby ktoś położył się na przycisku. – To rozgośćcie się – zawołał przez ramię i rozdrażniony otworzył drzwi.

Tym razem za progiem faktycznie znajdowała się połowa jego rodziny. George stanął nos w nos z Charliem, który naciskał ramieniem na dzwonek i niezrażony okropnym hałasem wykrzykiwał coś ponad głowami rodziców do znajdującego się na stopniu niżej Billa. Taszczący zakupy Ron z cierpiętniczą miną opierał się o balustradę. U jego stóp stało kilka mniejszych siatek.

– Cześć, mały. – Charlie urwał wpół zdania i wyszczerzył się do George'a. – Jak szybko! – gwizdnął ze scenicznym podziwem. – Gratulacje. Powiedz, jak to się stało, że nie kazałeś nam czekać zwyczajowy kwadrans?

– Bardzo zabawne – warknął George, niedelikatnie szturchając brata w bark i tym samym zmuszając go do zaprzestania idiotycznego dzwonienia. – Przestań się wygłupiać, jeżeli nie chcesz być odpowiedzialny za moją całkowitą głuchotę.

Wypowiedź była wymierzona na zwykłą, pyskatą odzywkę i nie miała nieść ze sobą głębszej treści, ale George i tak pożałował jej już w następnej chwili, gdy matka zbladła i wydała z siebie cichy okrzyk.

– Gorzej słyszysz? – spytał ojciec, kładąc jej uspokajająco dłoń na ramieniu.

– Nie – zaprzeczył pośpiesznie, tęskniąc za czasami, kiedy nie musiał drobiazgowo rozważać każdego zdania, by kogoś nie urazić, nie zaniepokoić albo nie wywołać przykrych wspomnień. A w każdym razie, kiedy nie przychodziło mu do głowy, by trapić się podobnymi konsekwencjami. – Słyszę wspaniale. Lepiej niż bym chciał. Ghule w piwnicy doprowadzają mnie do szału.

W rzeczywistości klątwa, która oderwała mu ucho, uszkodziła także słuch i co jakiś czas odnosił wrażenie, że słyszy gorzej niż jeszcze niedawno, ale nie miał zamiaru z nikim dzielić się zaniepokojeniem. Ani nawet go odczuwać.

– Myślę, że głuchota mu nie grozi, mamo – powiedział Charlie z przekonaniem, poklepując matkę po ramieniu. – Co innego głupota. No, ale na to nic już chyba nie zaradzimy… – westchnął, marszcząc litościwie brwi.

George już szykował się do riposty, kiedy przed rodziców przepchał się zniecierpliwiony Ron.

– Aha, tak – powiedział. – Miło się tu stoi, ale pogadacie sobie w środka, dobra? Zabierz to ode mnie – sapnął i wcisnął mu reklamówki w ręce, po czym wsunął się do przedpokoju. Reszta podążyła za nim, od progu witając się z czekającymi na nich Ginny i Harrym.

Na myśl o tym, ile ta wizyta jeszcze potrwa, George poczuł przypływ zniecierpliwienia. Na dodatek matka zmierzyła go pełnym współczucia spojrzeniem. Tego George bardzo nie lubił, ale zacisnął szczęki i pozwolił pocałować się w policzek, a także objąć ciasno. Poklepał sztywno bark matki, co sprawiło mu pewną trudność ze względu na przeraźliwie ciężkie siatki, które trzymał.

– Dobrze, dobrze – zaśmiał się Charlie, czochrając go przyjacielsko po głowie. Zakleszczony między ramionami matki George nie był w najlepszej pozycji, żeby się uchylić, więc tylko zmierzył brata odpychającym spojrzeniem. – Dość już tych czułości. Daj, pomogę ci z tymi tobołami.

– Dzięki, obejdzie się. – Zbył go, wyswobodziwszy się z objęć matki i zacisnął palce na boleśnie wrzynających mu się w skórę uchwytach.

Charlie wzruszył ramionami i razem z matką ruszyli w ślamazarnym tempie w stronę kuchni, a George natychmiast wyciągnął część zakupów w stronę Harry'ego, który nadal stał w przedpokoju, z kurtką Ginny przerzuconą przez ramię.

– Masz – szepnął konfidencjonalnie, potrząsając reklamówką. Harry zrobił nieco zdziwioną minę, ale przyjął naręcze zakupów. – Walnij gdzieś te ciuchy i zanieś to do kuchni, bo odpadną mi ręce.

Nie czekając na odpowiedź, George podążył za gośćmi.

Na miejscu niechętnie pozwolił Billowi wypakować zakupy na blat i rozłożyć na stole po talerzu dla każdego. Sam usadził rodzinę na krzesłach i zrobił każdemu po kubku herbaty.

– Dla mnie kawy – zażądał Ron, rozkładając się na swoim miejscu między Charliem a Harrym i przeciągnął się z ziewnięciem.

– Dostaniesz, jak sobie wyczarujesz, bo ja nie mam – odparł George, stawiając przed nim parujący kubek. – Ewentualnie mogę zaoferować ci wodę.

– Wodę? Wielkie dzięki. Uwielbiam te wizyty u ciebie – prychnął. – Następnym razem, jak Hermiona postanowi przez tydzień oczyszczać organizm z toksyn, wyślę ją tutaj.

– Kupiliśmy kawę – wtrąciła matka, wskazując na piętrzące się na blacie produkty.

– A, tak – dodał Bill. – Gdzieś mi mignęła. Zdaje się, że wrzuciłem ci ją do tej szuflady pod zlewem.

– To jest szuflada na sztućce – powiedział George, podchodząc do kredensu i pociągając za mosiężny uchwyt.

– Naprawdę? – zdziwił się Bill. – To ciekawe, bo znalazłem tam tylko opakowanie soli i jakieś suszone świństwo…

– Właśnie, Ron – zwróciła się Ginny do brata. – Czemu nie zabrałeś Hermiony ze sobą?

George zajrzał głębiej do szuflady i odkrył, że obok nieotwartego pudełka soli znajduje się tam rozdarta saszetka karmy dla pufków, w poszukiwaniu której przegrzebał połowę asortymentu Dowcipów. Wyciągnął ją i położył na blacie, postanawiając póki co nie skazywać jednak puszków na śmierć głodową.

– Hermiona się uczy – powiedział Ron niechętnym tonem. – Zaczyna PUPKę* z magomedycyny…

– Dobra, Ron, z ilu łyżeczek ta kawa? – spytał George.

– Własny brat… Myślałby kto, że powinieneś wiedzieć…

– Decyduj się, bo za chwilę skończy mi się dzień dobroci dla zwierząt i będziesz musiał sobie sam zaparzyć.

– W takim razie dwie – odpuścił Ron. – Kopiate. I dwie łyżeczki cukru.

– Świetnie. – George nasypał kawę do kubka. – Ktoś jeszcze? Mamo? – rzucił okiem na matkę, obserwującą go znad stołu ze ściągniętymi brwiami i znowu tym niepokojem w oczach, który sprawiał, że George zaczynał odczuwać irracjonalne poczucie winy.

Było to związane z paroma czynnikami. Przede wszystkim z tym, że to właśnie przez zmiany w osobowości matki po bitwie o Hogwart – i śmierci Freda – George unikał kontaktów z rodziną. Starał się działać w taki sposób, by nikt tego nie spostrzegł, ale wymyślanie coraz to nowych wymówek wymagało od niego coraz większych wygibasów intelektualnych, a na te chwilami po prostu nie miał już siły. Nora na dobre przestała mu się kojarzyć z przystanią, do której w razie czego zawsze można powrócić, by zagrzać się w ogniu zjadliwych komentarzy i nieustannego strofowania. Kiedy był nastolatkiem, na pewno nie spodziewał się, że pewnego dnia dojdzie do wniosku, że chętnie zamieniłby nowe – cichsze i zdecydowanie mniej natarczywe – wcielenie matki na to stare, co prawda zrzędliwe, ale zwyczajne.

W domu mieszkało dużo mniej osób niż niegdyś – Percy wyprowadził się ostatecznie, zaś Fleur i Bill mieszkali poza miastem. Chociaż w mieszkaniu pozostali Ginny i Ron – który ściągnął tam Hermionę – atmosfera Nory zmieniła się jeżeli nie zauważalnie, to z pewnością wyczuwalnie i każdy, kto pobył tam dłużej niż tylko podczas popołudniowej herbaty, wychwytywał różnicę.

Jednocześnie George zdawał sobie doskonale sprawę z faktu, że sam nie przyczynia się do przywrócenia dawnego klimatu. Zdecydowanie nie był obecnie uosobieniem dowcipu i to także wzbudzało w nim dziwny – graniczący z wyrzutami sumienia – niesmak do samego siebie, jakby to, że chociaż on zdołałby zachować pogodę ducha, mogło cokolwiek zmienić. Być może uchroniłoby go to przed byciem adresatem tych zaniepokojonych spojrzeń, ale to wszystko.

Co i tak znacznie ułatwiłoby mu życie.

– Czy ty o siebie dbasz? – zapytała matka, ignorując jego pytanie, więc zakręcił puszkę z kawą. – Jesz obiady?

George z trudem powstrzymał się od zgrzytnięcia zębami. Zamiast tego westchnął głęboko.

– Tak, mamo. Jem, piję i ponoszę tego konsekwencje, jeżeli wiesz, co mam na myśli. Nie będę wdawał się w szczegóły. W każdym razie wszystko OK. Nie musisz się martwić.

– Schudłeś – wypomniała. – Mówiłam ci, żebyś częściej przychodził do nas na kolację…

– Daj spokój, mamo – zaśmiał się Charlie. – Nie rób z niego inwalidy. Daje sobie radę.

– Jasne – wsparł go Bill, klepiąc George'a po ramieniu z taką siłą, że chłopak syknął z bólu. – Poza tym popatrz na te kości policzkowe! – zachwycił się, mrużąc oczy jak znawca sztuki i szczypiąc go w skórę na wysokości żuchwy. – Zaczynają wyglądać arystokratycznie. Niedługo będziemy mieli szlachcica w rodzinie.

George parsknął i popchnął go lekko w stronę krzesła.

– Lepiej siadaj i pij – powiedział, stawiając przed nim kubek herbaty, a drugi – z kawą – podsuwając w stronę Rona.

– Ja też się załapię na kawę? – spytał Charlie, uśmiechając się do George'a przyjaźnie.

– Mhm. Skoro musisz – zgodził się niezbyt entuzjastycznie i wrócił do kredensu, żeby przygotować napój.

– Ale pamiętasz, żeby ubierać się ciepło? – indagowała dalej matka. – Jest przedwiośnie, trzeba pamiętać o ciepłych skarpetkach…

– CIASTKA! – zawołał George z fałszywym zapałem, rozpaczliwie pragnąc urwać temat. Pośpiesznie wyszarpał ze stery zakupów, których Bill nie zdążył jeszcze poukładać w szafkach, pogięte pudełko dyniowych pasztecików. Ginny posłała mu spojrzenie spode łba. – To znaczy paszteciki. Tak, wszyscy powinniście spróbować – rzekł. – Uwielbiasz je, nie, Ginny?

Nie od dziś miał nieprzyjemne poczucie, że matka przelewa na niego rodzicielską troskę w trójnasób – jakby chciała nie tylko wynagrodzić mu całe gderanie i utyskiwanie, którymi raczyła go hojnie, gdy dorastał, ale także, jakby uważała, że utrzymanie go w doskonałej formie wynagrodzi jej jakoś stratę drugiego bliźniaka.

Pośpiesznie zalał kawę dla Charliego i rozerwał opakowanie. Unikając spojrzeń gości podrzucił każdemu na talerz po kilka pasztecików, by tym samym zatkać rodzinie usta przynajmniej na jakiś czas.

– Masz – mruknął, stawiając parujący kubek przed bratem tak gwałtownie, że trochę wody chlapnęło mu na rękę.

Charlie poderwał dłoń do góry i wsadził sobie kciuk do ust, ale nie powiedział ani słowa.

– Jedzcie – zachęcił George, w końcu także zajmując miejsce przy stole, między siostrą a Billem.

Wszyscy posłusznie zaczęli obgryzać paszteciki. Przez chwilę jedli w milczeniu, po czym Ginny zaczęła opowiadać Harry'emu, który najwidoczniej jeszcze o tym nie słyszał, o nowym pomyśle Billa na biznes.

Prawdę mówiąc George też dopiero się o tym dowiadywał.

– A co z Gringottem? – spytał.

Bill skrzywił się.

– Za mało płacą. A Fleur wciąż jest na umowie na zlecenie i musi dorabiać w weekendy w Narbonne. Teleportacja dwa razy w tygodniu nie jest zbyt zdrowa. Musimy wymyślić coś innego. Jeżeli chcemy, no wiesz… – Bill zrobił niekreślony gest ręką i wziął sobie kolejnego pasztecika. – Założyć rodzinę.

– Ach. No tak – odparł George i odchrząknął. Plany odnośnie kolejnego etapu w związku brata i szwagierki także były dla niego nowością. Z jakiegoś powodu ta wiadomość go nie ucieszyła. Przeciwnie, poczuł dziwny ucisk w żołądku. Nie potrafił zidentyfikować uczucia, ale nie mogła być to zazdrość, bo przecież on ze względów oczywistych nie planował zakładać rodziny. – Ale dlaczego hodowla niuchaczy?

– Kryzys. – Bill wzruszył ramionami. – Ludzie szukają różnych sposobów wzbogacenia się, chcą bawić się w szukanie skarbów, więc jest pobyt na takich milusińskich.

– Gorączka złota – zaśmiał się Charlie, skończywszy przeżuwać swój pasztecik. – Myślę, że powinniście spróbować w Rumunii. Nie ma pracy, a ludzie pozbyli się swoich oszczędności. Wspaniały czas na podobną inwestycję.

– Hm. Przemyślę.

– Czy to nie nabijanie ludzi w bambuko? – zapytał George, patrząc na Charliego.

– Nie, dlaczego? – Charlie zmarszczył nos i zaczął bawić się kosmykiem potwornie skudlonych włosów, który wymknął się z niestarannie związanego kucyka. – Przecież niuchacze naprawdę znajdują błyskotki, więc może komuś faktycznie się poszczęści?

– O ile nie poznajdują tylko złota leprokonusów – stwierdził Ron kwaśno.

– W gruncie rzeczy to całkiem do rzeczy pomysł – odezwał się w tym samym momencie ojciec, chuchając w swoją herbatę. – Bill, powinieneś się nad tym zastanowić.

– Ale Rumunia jest tak daleko, Arturze! – wtrąciła matka. – Ledwo, co wrócił Charlie, a ty już chcesz wysyłać tam Billa?

– Przecież to tylko tymczasowe. Mogliby wrócić, jakby się już odkuli, prawda? – zauważył Charlie.

– Widzisz, Molly?

– Jestem pewien, że w rok zwrócą się wam inwestycje, a przez dwa, trzy moglibyście sporo odłożyć…

– Taaa – rzekł George sceptycznie, zanim Bill zdążył odpowiedzieć. – A od kiedy właściwie stałeś się takim konsultacyjnym guru?

Uchwycił kątem oka zaskoczone spojrzenie Billa, ale Charlie nie wyglądał na zbitego z tropu.

– Od nikiedy. Po prostu mam analityczny umysł, więc to wykorzystuję.

– Rozumiem. W takim razie, Bill – George odwrócił się w stronę brata – myślę, że jesteś skazany na sukces. Skoro nasz wspaniały analityk tak prognozuje…

Bill, który miał usta napakowane pasztecikami, wydał z siebie chrząkliwy odgłos. Charlie zaśmiał się.

– Wyczuwam ironię.

– Nie może być! – George zachłysnął się sztucznie.

– Co cię ugryzło? – spytała Ginny zniecierpliwionym tonem. – Czyżbyś miał lepsze pomysły? Może powiesz nam, co z twoim biznesem?

Od razu zapragnął cofnąć kilka ostatnich wypowiedzi, ponieważ nie miał ochoty rozprawiać o Magicznych Dowcipach Weasleyów, ale mleko się rozlało, więc odpowiedział ponuro, wiedząc, że i tak nie uda mu się nikogo wprowadzić w błąd:

– Wspaniale. Zupełnie fantastycznie.

– Co za entuzjazm – mruknęła Ginny. George posłał jej nieżyczliwe spojrzenie, mając nadzieję, że to powstrzyma ją przed kontynuowaniem tematu.

– Zamierasz kogoś zatrudnić? – zapytał Harry ciekawie.

George lubił Harry'ego, ale byłby naprawdę wdzięczny, jeżeli ten nie podchwytywałby konwersacji akurat w odniesieniu do tej kwestii.

– Taaak – przyznał jednak, postukując palcami o stół. – Tak, kiedyś. Niedługo.

– Szkoda, że Lee musiał się wyprowadzić – westchnęła matka. – Był takim miłym ekspedientem.

– Żadna strata – prychnął George, rejestrując mimowolnie, że Charlie patrzy na niego w nieco bardziej zatroskany sposób niż jeszcze przed chwilą. – Tylko pałętał się pod nogami i cały czas mylił ingrediencje. Traciłem krocie na zwrotach eliksirów miłosnych.

– Za to klientek chyba ci przybywało. Może nie chciał, żeby wypróbowywały te napoje na nim. – Ron zachichotał. – Kompletnie szalały na jego punkcie.

– Taaak. Na tym można się dorobić tylko w zamtuzach, więc tym razem wezmę kogoś o gorszej aparycji, za to większych kompetencjach – stwierdził George stanowczo. – Harry, pasztecika? – zapytał, zmieniając temat i podsunął w stronę kolegi swój talerz.

– Ja chętnie wezmę – ubiegł Harry'ego Ron. – Ale fakt, szkoda, że dostał tę fuchę akurat w Australii. Przynajmniej jak tu mieszkał było czysto… – Westchnął i powiódł spojrzeniem po porozwalanych na półkach przedmiotach i pokrywającym je kurzu. – Au! – syknął znienacka i zwrócił się do Charliego urażonym tonem: – Czemu mnie kopiesz? To chyba żadna tajemnica, że George jest potwornym syfiarzem?

– No, już bez przesady. – Charlie uśmiechnął się łagodnie. – Śpię w twoim starym pokoju, więc wiem, jaki kram ty trzymasz pod łóżkiem.

Ron zakaszlał, spiorunował go spojrzeniem, po czym wepchnął sobie pasztecik do ust i nie powiedział nic więcej.

– Ale poważnie, George – powiedziała Ginny, z zastanowieniem rozglądając się dookoła. – Doprowadzasz to mieszkanie do ruiny – stwierdziła. – Potrzebujesz jakiejś pomocy? Możemy ci to odmalować albo coś.

George poczuł – dość nieuzasadniony – przypływ złości. Nigdy nie przepadał za przyjmowaniem pomocy od innych, a od pewnego czasu na podobne propozycje reagował wręcz alergicznie i pierwszym odruchem było posłanie siostry do diabła.

– Dzięki, ale rąk mi nie pourywało – odparł.

– To czemu ich nie wykorzystasz?

George prychnął.

– Skoro tak ci śpieszno do porządków, to czemu nie zabierzesz się do nich w Norze? – odgryzł się. – Chyba też nie jest wzorem ładu?

Oczywiście nie powinien tego mówić przy rodzicach, ale nagabywanie Ginny było męczące i uznał to za najskuteczniejszą metodę odwrócenia uwagi od słabości własnego mieszkania. Matka kaszlnęła.

– Zaraz, zaraz – odezwał się ojciec ostrzejszym tonem. – Myślę, że jednak mama przy siódemce dzieci miała trochę więcej do ogarnięcia niż ty? – upomniał. – Przyznasz chyba, że Nora jest też trochę większa?

George wzruszył ramionami. Nie chciał sprawiać przykrości matce, więc wolał milczeć, ale czuł się coraz bardziej zirytowany.

– I nic się tam nie zawala – zauważyła siostra, pokazując palcem na łuszczący się tynk i parę pęknięć w ścianie.

– Dobra – jęknął George i skapitulował. – Jak będę planował wziąć się za remont, to nie omieszkam was wykorzystać. Do cna – zapewnił. – A teraz przestańcie mnie molestować, co wy na to? A więc… – odchrząknął, rozglądając się po twarzach gości w poszukiwaniu natchnienia. – Eee… – Ginny popatrzyła na niego powątpiewająco spod uniesionej brwi. – Harry, co u ciebie? – spytał i wbił zęby w pasztecik.

Harry przez chwilę wyglądał, jakby to pytanie było mu równie nie w smak, jak cała dyskusja nie podobała się George'owi, ale odparł spokojnie:

– Cóż, nic szczególnego. Zdałem wszystkie próbne owutemy i teraz właściwie nie mam za dużo do roboty.

To skierowało rozmowę na bezpieczniejsze tory i przez następny kwadrans goście rozprawiali o nowej polityce Hogwartu pod rządami dyrektor McGonagall, a po kolejnym zaczęli się zbierać.

– Przyjdź w poniedziałek na obiad – przykazał ojciec, podnosząc się od stołu wraz z pustym talerzykiem po skromnym poczęstunku. – I może faktycznie trochę tu posprzątaj…

George także poderwał się z miejsca, może nieco zbyt ochoczo.

– Tak, tak, jasne – potaknął dla świętego spokoju, odbierając od ojca naczynia i wkładając je do zlewu. – Na pewno wpadnę – rzekł. Nie do końca mijał się z prawdą, bo faktycznie miał zamiar pojawić się w Norze w któryś poniedziałek.

– Kupiliśmy ci Purum Quam Novum – przypomniała sobie matka. – Jest w którejś z tych siatek.

– Nie, wsadziłem go pod zlew – skorygował Bill. – OK, to trzymaj się, George i… – przerwał, marszcząc nagle nos i spojrzał w sufit. – Co to za hałas?

– Hałas? – powtórzył George tępo.

Chyba faktycznie pogarszał mu się słuch, bo dopiero teraz – kiedy Bill zwrócił na to uwagę – dotarł do niego odgłos dochodzący z piętra, a i tak musiał się wysilić, żeby go dosłyszeć.

– A, to – odparł lekceważąco. – To tylko sowa. Tłucze się całą noc.

– Przecież to jest nie do zniesienia! – skrzywił się Ron.

George wzruszył ramionami. Puchacz wyczyniał harce przez całą noc, więc sam zdążył się już przyzwyczaić do cyklicznych napadów nadaktywności ptaka, objawiających się dzikim obijaniem skrzydeł o metalowe pręty i rozrzucaniem wzgardzonego jedzenia po całej klatce.

– Potem ją uciszę. To co, odprowadzę was chyba do drzwi? – zaproponował, posyłając w przestrzeń uprzejmy uśmiech. Wypchnął Rona za próg kuchni.

– Nie trzeba – wtrącił Charlie rześko, kierując się w stronę wyjścia. – Ja wszystkich poodprowadzam, a ty zajmij się sową. Zaraz przyjdę do ciebie na górę.

– Dzięki – odparł George chłodno. – Jakoś sobie poradzę z ogarnięciem tych skomplikowanych czynności sam.

– Na hipogryfy, George – zirytowała się Ginny, porwawszy swoją kurtkę ze szczytu piramidy płaszczy i szalików, nie uprzątniętych jeszcze po zimie. – Rusz się i zrób z tym coś, znajdziemy drogę bez ciebie.

– Idź, idź – zachęcił Charlie, popychając go lekko w stronę schodów, więc George dał spokój.

Znowu pozwolił pocałować się matce i w mniejszym lub większym stopniu obmacać reszcie rodziny. Poklepał każdego sztywno po ramieniu, uśmiechnął do Harry'ego i wspiął się na górę, żeby okiełznać puchacza, którego szamotanina robiła się coraz głośniejsza, w miarę, jak George zbliżał się do pokoju Freda.

– Zamknij się – warknął, wchodząc do pomieszczenia.

Ptak miotał się po klatce wariacko, młócąc skrzydłami na oślep i robiąc okropny harmider, tak że George pożałował przez chwilę, że naprawdę nie jest głuchy. Podszedł bliżej. Marchewkowych patyczków było mniej więcej tyle samo, co zanim zszedł witać gości, z tą różnicą, że teraz walały się po wszystkich kątach klatki. Zastukał paznokciem w metalowy pręt.

– Siedź cicho, albo zaaplikuje ci jakieś niemiłe zaklęcie – zażądał, ale jednym odzewem było wzmożone machanie skrzydłami.

Nabrał pełną garść niezbyt już jędrnych kawałków marchewek i wrzucił je do klatki, obsypując nimi rzucającą się sowę. Puchacz zamilkł na chwilę, otrzepał głowę i skrzydła z warzyw, popatrzył na niego jak na obłąkanego i wznowił harce, pohukując.

– No, uspokój się już – westchnął George, po czym sięgnął do tylnej kieszeni po różdżkę. – Będziesz cicho, czy wolisz, żebym… Chrzanić to – zdecydował nagle. – Immobilus! – zawołał, wyciągając różdżkę przed siebie.

Skrzydła sowy znieruchomiały, a ona wbiła w George'a nierozumiejące spojrzenie i wydała z siebie dziwaczne, wydłużone gruchnięcie, brzmiące dość żałośnie – tak, że George poczuł ukłucie wyrzutów sumienia.

– Silencio – mruknął więc dla własnego spokoju, wciąż mierząc różdżką w klatkę. Po chwili sowa kłapała już tylko powoli dziobem, patrząc na niego szklistym wzrokiem, pełnym niemego wyrzutu.

George włożył koniec różdżki między pręty i obserwował ptaka przez chwilę – doświadczając dziwnej mieszanki satysfakcji, że udało mu się skutecznie go przymknąć i jednocześnie wyrzutów sumienia z tego samego powodu – dopóki zza pleców nie dosłyszał kliknięcia drzwi, co znaczyło, że do pokoju wszedł Charlie.

George gwałtownie schował różdżkę, jak przyłapany na czymś niewłaściwym i od razu poczuł się o to zły na samego siebie.

– Tak, tak – rzekł kwaśno, uprzedzając komentarz brata. – Męczę zwierzęta, świadomie i z premedytacją. Możesz sobie darować pouczenia i światłe rady – uprzedził. – Nie mam zresztą zamiaru więcej przyjmować żadnych od ciebie. Chyba mi odbiło, żeby zasięgać porady u starego kawalera – warknął, czując wyraźniejszy przypływ hamowanej do tej pory wściekłości. – Daj znać, jak zmienisz stan cywilny, może wtedy się zgłoszę na konsulting.

– Hmm… – padło w odpowiedzi i George odwrócił się błyskawicznie. – Obawiam się, że to się nigdy nie stanie – odparł Harry przepraszającym tonem, ale zaraz uśmiechnął się kątem ust prawie zawadiacko.

– Harry – rzekł George głupio, czując, że szyja zaczyna mu czerwienieć. – Przepraszam, to nie było do ciebie. Tak, właściwie to… nie wyszedłeś razem z nimi? – zaczął gadać pośpiesznie, żeby rozproszyć rumieniec nim dojdzie do policzków i uświadomi drugiemu chłopakowi, że usłyszał coś, czego nie powinien.

Harry zmrużył oczy i omiótł spojrzeniem okolice jego barku.

– Zmieniłeś sowę? – zapytał, zamiast udzielić mu odpowiedzi. – Czy tamta nie była biała?

– Co? Ach… To Sowizdrzał – rzekł. – Puchacz Jordana – dodał niechętnie.

– Co mu zrobiłeś? – zapytał Harry z czystą ciekawością, bez cienia wyrzutu, ale musiała minąć chwila, zanim George zorientował się, że chłopak pyta o sowę, a nie o jej właściciela. – Wygląda na... osowiałego.

– Trochę go uspokoiłem – wyjaśnił George. – Ale właściwie co ty tu…

– Właśnie – przerwał Harry, odrywając spojrzenie od ptaka. – Chodzi o dowcipy.

George uniósł brwi.

– Magiczne Dowcipy Weasleyów – sprecyzował Harry. – Mówiłeś, że będziesz kogoś szukał. I pomyślałem… eee… – Harry zająknął się nieco. – Pomyślałem, że może ja się nadam?

– Ty? – zdziwił się George, bo nie podejrzewał, że praca w Dowcipach jest w wyobrażeniu Harry'ego czymś kompatybilnym z karierą aurora, którą chłopak zdaje się planował.

– Nie żebym miał szczególne kwalifikacje – zastrzegł Harry. – No i moja aparycja też raczej się nie umywa do Lee. Ale może mógłbym przydać się i tak… Mogę ci coś ułożyć, czy tam, nie wiem… Pozamiatać?

George mimowolnie prychnął śmiechem. Wizja Harry'ego Pottera – Chłopca, Który Zwyciężył – szorującego mu pokornie podłogi rozbroiła go jeżeli nie kompletnie, to przynajmniej znacząco, chociaż nadal nie rozumiał, czemu chłopak miałby się garnąć do podobnego zajęcia.

– Ale przecież ty masz szkołę? – zauważył.

– Mam wolne weekendy. – Harry wzruszył ramionami i podniósł na niego wzrok jakby… z nadzieją, co zdziwiło George'a jeszcze bardziej, podobnie jak kolejne słowa chłopaka, brzmiące: – Zależy mi.

– Ale… dlaczego? – spytał szczerze zaskoczony.

Harry westchnął i odparł z ociąganiem, włożywszy ręce do kieszeni:

– Nie przepadam teraz za spędzaniem czasu w szkole. – Przeniósł wzrok z George'a na sowę. – Chciałbym się stamtąd wyrwać.

George milczał przez chwilę, marszcząc brwi.

– Rozumiem – powiedział powoli, mimo że tak naprawdę jedynie przypuszczał, o co może chodzić. – A co z owutemami?

– Umiem już prawie wszystko – odparł drugi chłopak. – Wiem, że to brzmi trochę, hmmm, niewiarygodnie, ale w tym roku… Po prostu wolałem się trochę więcej uczyć niż… – Harry zmrużył oczy. – Eghm… W skrócie to nie mogę tam wytrzymać – dokończył po prostu, machnąwszy ręką. Uśmiechnął się słabo.

– I naprawdę chcesz przekładać rzeczy w moim sklepie? – upewnił się George, a Harry kiwnął głową. – Wiesz, w gruncie rzeczy to nie jest zbyt ekscytujące, raczej nudne, właściwie…

Harry milczał przez chwilę, a potem wcisnął ręce głębiej w kieszenie i stwierdził:

– OK, nieważne. Możliwe, że to faktycznie jest głupi pomysł.

– Czekaj! – zawołał go George, kiedy chłopak wykonał już połowę obrotu w tył. – Pomysł nie jest zły, tylko trochę się zdziwiłem, że w weekendy wolisz pracować, zamiast bumelować. Przyznam, że dla mnie to nie do pomyślenia – wyszczerzył się.

– W Hogwarcie raczej ciężko mi odpoczywać. Po tej całej sprawie w zeszłym roku atmosfera jest trochę… nieprzyjemna, a jeżeli chodzi o Norę, to wolę się nie narzucać. – Harry nieznacznie odwrócił wzrok i zacisnął dłoń na własnym rękawie, nieco przydługim. – Sytuacja trochę się skomplikowała, na pewno już słyszałeś…

– Coś obiło mi się o uszy – odparł George wymijająco. – Dobra, w takim razie… – Wzruszył ramionami, stwierdzając, że właściwie nic nie stoi na przeszkodzie, by Harry trochę mu pomógł. – Czemu nie? Wpadnij jutro, jeżeli masz czas, i pogadamy.

– Całe mnóstwo czasu – zapewnił Harry, podnosząc głowę i posyłając mu spojrzenie, w którym George dostrzegł ślady ulgi czy może wdzięczności, ale nie dane mu było głębiej tego rozważyć, ponieważ drzwi otworzyły się szerzej i próg przekroczył dzierżący dwie butelki piwa kremowego Charlie.

– Tu jesteś – zwrócił się do Harry'ego życzliwie. – Tak właśnie mi się wydawało, że gdzieś się zgubiłeś. Masz ochotę na piwo? – Uniósł w górę jedną z butelek.

– Nie, dzięki. Właściwie to już się zbierałem. Więc… – Rzucił okiem na George'a. – Może koło dziesiątej?

– Jedenastej. – Co i tak stanowiło przerażającą perspektywę, zważywszy na fakt, że George zasypiał teraz w bliżej nieokreślonych godzinach porannych, ale zawsze dawało mu szansę na godzinę potencjalnego snu więcej.

Harry skinął głową.

– To jesteśmy umówieni.

– Tak.

– Więc… do zobaczenia. Cześć, Charlie.

– Pa – odparł ten, zaś George wykonał pożegnalny gest dłonią.

Obaj odprowadzili Harry'ego wzrokiem, a po chwili Charlie zamknął drzwi i odwrócił się w stronę George'a.

– Umówieni? – Uniósł brwi.

– Praca – wyjaśnił George zwięźle. – Ja też dziękuję – dodał, wskazując brodą na trzymane przez brata piwo.

– Daj spokój. – Charlie zignorował go, położył jedną z butelek na niskiej komodzie, a z drugiej zerwał kapsel i wyciągnął w kierunku George'a zachęcająco. – Nie widzimy się za często, więc chyba się nam należy? – zachęcił.

George prychnął i założył ręce na piersi.

– Niekoniecznie.

Charlie stał przez moment z wyciągniętą przed siebie ręką, a potem wzruszył ramionami i sam pociągnął z butelki porządny łyk.

– A tej co się stało? – zapytał, łypiąc na puchacza.

– Odpoczywa.

Charlie zaśmiał się.

– Nie wygląda na szczególnie zadowoloną z tego powodu.

George wywrócił oczami z irytacją.

– Wiem, że jesteś zagorzałym miłośnikiem zwierząt i tak dalej, ale może znajdź sobie własnych milusińskich, co? – spytał opryskliwie. – Czy koniecznie musisz przeprowadzać obserwacje na mojej sowie?

– Hm. – Charlie milczał przez chwilę, po czym odezwał się łagodnie: – Ale przecież to nie jest twoja sowa, George.

Na te słowa George poczuł się niewyobrażalnie wkurzony i musiał się powstrzymać – co okazało się nie takie łatwe – żeby nie wykrzyknąć wściekle „bardziej moja niż twoja!", bo tym samym skompromitowałby się przed Charliem, który i tak widział – i wiedział – już za dużo. George zrobiłby wiele, żeby to odwrócić.

– Możemy się po prostu umówić, że nie komentujesz zawartości mojego mieszkania? – zaproponował oschle.

– Jak uważasz – zgodził się Charlie łatwo, patrząc na niego przeciągle. – Na pewno się nie skusisz na piwo? Czyżbyś został abstynentem? – spytał. Kąciki jego ust zadrżały jakby od powstrzymywanego śmiechu, a oczy zamigotały.

– Ha, ha, ha – zaśmiał się George sucho, obserwując, jak brat rozsiada się wygodnie na komodzie, obok zamkniętej butelki. – I nie, nie skuszę się. A właściwie to mam jeszcze bardzo dużo pracy, tak że jakkolwiek miło byłoby sobie z tobą pogawędzić… – powiedział odpychającym tonem, który zwiódłby tylko kogoś całkowicie nieczułego na niuanse zabarwienia głosu. – … to zdaje się, że będę musiał cię przeprosić…

– A to co? – Charlie poprawił skudlony supeł włosów na swojej głowie i wyciągnął rękę w stronę leżącego koło piwa ruloniku pergaminu, owiniętego starannie kawałkiem sznurka.

– NIE! – wrzasnął George zdecydowanie zbyt desperacko, rzucając się do przodu i doskakując w jednej chwili do brata, który zdążył już zacisnąć dłoń na pergaminie. – Nie, nie czytaj! – zawołał, a potem napotkał dość osłupiałe spojrzenie Charliego i natychmiast pożałował swojej gwałtownej reakcji. Nagły wstyd skręcił mu trzewia w wyjątkowo nieprzyjemnym skurczu. Jednocześnie poczuł, że robi mu się niedobrze, a zamiast czerwienić się blednie, co wszystko razem nie było miłe, a w dodatku paskudnie obnażające. Fakt, że nie może nic na to poradzić napełnił go wstrętem, uświadomionym zresztą tylko jakąś częścią umysłu, bo pulsujące w skroniach tętno pozbawiało go chyba zdolności trzeźwego myślenia. – Ja… To… – zacukał się.

– Przepraszam – rzucił Charlie szybko i od razu przyłożył rulonik do jego zaciśniętej w pięść dłoni, postawiwszy piwo na komodzie. – Trzymaj, nie chciałem.

George nie rozluźnił uścisku, by przyjąć od niego przedmiot, więc Charlie szturchnął go lekko i popatrzył mu w oczy pytająco oraz troskliwe, co wywołało w George'u kolejny skręt kiszek, bo bardzo nie lubił, kiedy ludzie przyglądali mu się w ten sposób.

– Mały? – Charlie zamachał mu palcami przed twarzą. – Halo, George. O co biega? Bierzesz czy nie?

George wyrwał się z odrętwienia i pozwolił wcisnąć sobie pergamin w dłoń, ale po chwili znowu wyciągnął go z powrotem w stronę brata, sam nie wiedząc, dlaczego to robi.

– Czytaj – powiedział.

Charlie zamrugał powiekami.

– Co? – spytał podejrzliwie.

– No, dalej – wycedził George natarczywie przez zęby.

– Ja mam to czytać? – upewnił się Charlie, a potem pokręcił głową i wykrzywił usta. – Nie, raczej nie, George. Nie zwykłem czytywać cudzej korespondencji.

– Czytaj, do cholery! – Podniósł głos, jednocześnie unosząc rękę i potrząsając zwitkiem papieru. – Co jest, potrzebujesz pisemnego upoważnienia? Od kiedy to jesteś taki powściągliwy?

Charlie założył włosy za ucho w milczeniu, rzucił mu spojrzenie spod zmarszczonych brwi, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, a w końcu westchnął i zabrał od niego list.

– Jak sobie życzysz – rzekł, wzruszając ramionami i powoli odwinął sznurek.

George włożył ręce do kieszeni i – czując dziwną mieszankę uczuć, w których nawet nie próbował się połapać – obserwował jak brat przebiega wzrokiem po treści wiadomości.

– Hm. – Charlie odchrząknął, zrolowawszy z powrotem list niedbale. – Cóż... Przykro mi.

George wyrwał mu pomięty pergamin spomiędzy palców.

– I? – warknął.

– I? – powtórzył Charlie, mierząc wzrokiem jego wyczekującą pozę.

– Proszę, czekam – odparł George. – Czekam na kolejną porcję zacnych rad – wyjaśnił kpiąco, wbrew temu, co zapowiedział Charliemu – czy raczej Harry'emu – nie dalej jak przed kilkunastoma minutami. – No, słucham?

– George – rzekł Charlie i przez chwilę dobierał słowa. – Czego ty właściwie ode mnie oczekujesz? Dlaczego kazałeś mi to czytać?

George wyczuł w jego głosie zakłopotanie i – przede wszystkim – wyraźne zaniepokojenie, a to podziałało na niego jak płachta na byka.

– Pytam, co teraz – powiedział, wciąż jeszcze się hamując.

Charlie pokręcił głową, zaambarasowany.

– Przecież ja ci tego nie powiem… Słuchaj, George… – zaczął, ściągając brwi w nieznośnie współczujący sposób i George w końcu wybuchł:

– To twoja wina! – zawołał, ze złością spychając dłoń brata ze swojego ramienia i przestając się troszczyć o zachowanie konwenansów.

Charlie wytrzeszczył na niego oczy, a potem prychnął krótkim śmiechem z niedowierzaniem.

– Ach. Więc to dlatego jesteś dziś taki nabuzowany… Ale chyba nie mówisz poważnie, co? Bo jeżeli tak, to wybacz, ale nie poczuwam się.

– Hm – mruknął George. – Ciekawe… Bo to ty kazałeś mi do niego pisać! – krzyknął, Usłyszał w swoim tonie pretensję – a jej obecność oznaczała, że ujawnia przed Charliem emocje, czego nie powinien był robić ani teraz ani… wcześniej, a świadomość, że jednak do tego doszło, rozwścieczyła go na tyle, że wyciągnął obie dłonie i agresywnie pchnął nimi w pierś brata.

– Hola, hola! – zawołał Charlie ostrzegawczo i błyskawicznie chwycił go za nadgarstki. Młodszy chłopak szarpnął się gwałtownie, ale Charlie był silny i kleszczowy uścisk jego dłoni uniemożliwiał mu ruch, tak że wściekły George zaczął rozumieć, jak musiał czuć się Sowizdrzał. – Tylko bez rękoczynów. Nie wyładowuj się na mnie. Rozumiem, że jesteś zdenerwowany, ale nie przeginaj.

George zacisnął zęby tak mocno, że zaczęły drżeć mu usta. Musiał to być koszmarny widok, bo mina Charliego naraz złagodniała. Przez chwilę George miał okropne wrażenie, że brat ma zamiar go przytulić, ale na szczęście tylko oswobodził jego nadgarstki i opuścił ręce wzdłuż ciała.

George miał ochotę znów go uderzyć – najlepiej porządnie rozkwasić mu policzek – ale wiedział, że brat jest od niego silniejszy. Chociaż mu się to nie podobało, dał sobie spokój i tylko zacisnąwszy pięści odwrócił się tyłem, nie chcąc na niego patrzeć.

– Musiałem upaść na głowę, żeby się ciebie słuchać – wyrzucił. –– Powinienem był rozegrać to inaczej… – ciągnął, bardziej do siebie niż do Charliego.

– Rozegrać? – powtórzył Charlie. – Czy my tu mówimy o partyjce gargulków?

– Gdybyś nie kazał mi…

– Chwila – przerwał stanowczo. – Nic ci nie kazałem. Powiedziałem tylko, że prawdopodobnie będziesz żałował, jeżeli nie napiszesz.

– Nie powiedziałeś, że będę żałował, że napisałem! – odparował George, gwałtownie zwracając się z powrotem w stronę Charliego, który znów patrzył na niego miękko i irytująco wyrozumiale.

– Ech… – westchnął. – Słuchaj, zejdźmy na dół – zaproponował, odrywając się od komody i podchodząc do niego. – Zrobię ci ciepłej czekolady i porozmawiamy spokojnie, hm?

– Nie. – George wzdrygnął się, kiedy brat zagarnął go ramieniem, spod którego George wysunął się pośpiesznie. – Nie mam ochoty, dzięki. Najlepiej będzie, jak już sobie pójdziesz – powiedział, wbijając wzrok w czerwony emblemat ze smokiem wyszyty na bluzie brata.

– Jesteś pewien? – Charlie zacisnął dłoń na jego barku.

– Tak – odparł George oschle.

Charlie odsunął się.

– OK.

Ciepła ręka opuściła miejsce na ramieniu George'a, a w następnej chwili Charlie opuścił pokój. Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi, George'a nagle ogarnęło przemożne i kompletnie irracjonalnie poczucie, że tylko obecność brata powstrzymywała go przed bezsilnym miotaniem się po pokoju i waleniem pięściami w ściany. Prawie rzucił się do drzwi, żeby jednak go zawrócić, przystać na jego propozycję i pozwolić o siebie zadbać. Tak jak wtedy, kiedy Charlie odnalazł go zaszytego w łóżku pomiędzy tuzinem pustych słoików po konfiturze z róży – w tydzień po tym, kiedy Lee spakował swój dobytek i wyniósł się, oznajmiwszy uprzednio, iż wielokrotnie wysyłał jasne i czytelne sygnały, że tak właśnie się stanie, jeżeli George nie dojdzie do ładu ze swoim życiem.

Na szczęście zanim podłoga przestała skrzypieć pod krokami brata, uczucie osłabło, a George zrezygnował z tego idiotycznego pomysłu. Kiedy usiadł w fotelu zorientował się, że wciąż zaciska pięść na pergaminie. Zawahał się, po czym odwinął go ostrożnie, do czego pchały go chyba tylko jakieś masochistyczne skłonności, bo treść była krótka i od zeszłego wieczoru zdążył nauczyć się jej na pamięć. Mimo to przeczytał:

Doceniam to, co napisałeś, ale nie będziemy już razem. Nie dam rady.

L.

P.S. Trzymaj się.

Przez chwilę miał ochotę pomiąć list, ale zamiast tego wygładził zagięte rogi i odłożył go na parapet.

C.D.N.

* Prawdziwie Uzmysławiający Podstawy Kurs

Tak, pairing jest niezwykle popularny, ale może ktoś dotarł do końca? ;)