UWAGA: Pisane do szuflady, najczęściej podczas średnio ciekawych wykładów. Kanon kończy się na drugim tomie, a po nim następuje radosna twórczość własna - w której zapewne będą pojawiać się błędy, za co z góry przepraszam.

betowała misqa :)


– Rozdział Pierwszy –

*
Proces

Ciało bazyliszka z głośnym hukiem runęło na kamienną posadzkę, a głuche tąpnięcie odbiło się echem od wysokich filarów Komnaty. Chwilę później zawtórował mu brzdęk żelaza, gdy splamiony krwią miecz Godryka Gryffindora wysunął się ze śliskich od potu dłoni Harry'ego.

Czując, jak serce wciąż wali mu w piersi, na wpół przytomnie, dopadł bladej jak płótno Ginny, desperacko próbując ją podnieść. I chociaż jego prawe ramię krwawiło obficie, a sam trząsł się jak w febrze, to ani na chwilę nie przestawał myśleć o niej, zimnej i ciężkiej jak ołów. Ona nie mogła umrzeć.

– Ginny, obudź się!

– Za późno, Harry... – Gdzieś za nim rozległ się melodyjny głos Toma Riddle'a, który stał oparty o kolumnę, obserwując jego poczynania. – Ona jest już martwa.

– Nie! – głos Harry'ego brzmiał ochryple, gdy ostatkiem sił szarpnął bezwładną Ginny, czując, jak łzy przesłaniają mu widok. – NIE!

W tym momencie nastąpił huk eksplozji, a Komnata zadrżała, gdy siła wybuchu rozsadziła jedną ze ścian. Pomieszczenie wypełnił rozbłysk czerwonego światła, stłumiony przez tuman pyłu. Ostatnim, co Harry zobaczył, była zaskoczona twarz Toma Riddle'a – a potem nie było już nic, poza bezkresną ciemnością.


Ona się już nie obudzi, Harry.

Psychiczny ból, towarzyszący złemu wspomnieniu, wyrwał go z objęć koszmaru. Pierwszym co poczuł, był nieprzyjemny chłód mokrej poduszki, a zaraz po nim – drażniący nozdrza zapach skrzydła szpitalnego. A więc był cały i zdrowy, z dala od Komnaty Tajemnic... Poruszył się z trudem, powstrzymując się jednak przed otwarciem oczu. Czekająca na zewnątrz rzeczywistość, mglista i niepewna, mogła okazać się jeszcze gorsza od snu.

Ginny... co się stało z Ginny?

– Panie Potter?

Czyjaś chłodna dłoń dotknęła jego rozgrzanego czoła, a Harry drgnął, momentalnie otwierając oczy. Rozmazane plamy powoli ułożyły się w pochylającą się tuż nad nim ciemną sylwetkę, a nieprzytomny umysł zdołał rozpoznać głos profesor McGonagall.

– T-Tom... Tom Riddle! – wyjąkał ochryple, unosząc się na łokciu. Ktoś przytrzymywał go za ramię. – On, on... dziennik... bazyliszek...Ginny...

– Panie Potter, proszę się uspokoić. Jest pan bezpieczny, wszystko jest pod kontrolą. – Zazwyczaj surowy głos zastępcy dyrektora był tym razem łagodny. – Spał pan przez dwa dni.

Harry przełknął ślinę, gorączkowo wkładając znalezione po omacku okulary. Wspomnienia z Komnaty Tajemnic powracały jak bolesne smagnięcia batem, wypłukując z niego resztki sennej nieświadomości. Ratując siebie, zabił Ginny. Siostrę swojego najlepszego przyjaciela. Państwo Weasley zawsze traktowali go jak rodzonego syna, a on zwyczajnie pozwolił umrzeć ich córce, dając Voldemortowi... Jego żołądkiem targnęły mdłości, na szczęście profesor McGonagall wykazała się refleksem, transmutując jego kołdrę w miskę.

Uporanie się z torsjami zajęło mu dobrych parę minut. Wymiotował i wymiotował, nie mogąc opanować drżenia – aż nie było już niczego, poza tępym bólem żołądka i gorzkim posmakiem żółci w ustach. Gdy opadł z sił, miska zniknęła odebrana przez madame Pomfrey, a chwilę później podano mu eliksir.

– Panie Potter – wicedyrektorka westchnęła, gdy Harry w końcu usiadł, bezwładnie opierając się o zagłówek łóżka. – Nikt pana nie wini za śmierć uczennicy. Państwo Weasley chcą zobaczyć się z panem, co więcej – zachował się pan naprawdę szlachetnie, stając w obronie całego Hogwartu.

Harry nie odpowiedział, zaciskając mokre od potu dłonie na pościeli. Po całym tym koszmarze rozumienie przychodziło mu z trudem, wciąż nie chciał dopuścić do świadomości tego, co się stało. Czuł się tak, jakby ktoś wyssał z niego wszystkie siły życiowe, pozostawiając go, wyczerpanego, na dnie. Słowa zdawały się docierać z bardzo daleka, a on sam nie był nawet pewien, kto jest ich adresatem.

– P-pani profesor...– zdołał w końcu odnaleźć swój głos, jakkolwiek dużo go to kosztowało – Gdzie jest profesor Dumbledore? Co się stało z Riddle'em? On.. wyszedł z pamiętnika.

Profesor McGonagall zawahała się, jak gdyby zastanawiając się, jak dużo może powiedzieć.

– Dyrektor jest teraz w Ministerstwie Magii, wróci przed końcem semestru. Toma Riddle'a czeka proces przed Wizengamotem – odparła dyplomatycznie, najwyraźniej nie chcąc zbytnio zagłębiać się w szczegóły. – Pan Riddle został złapany na gorącym uczynku, więc, jak sądzę, czeka go Azkaban.

Oczy Harry'ego rozszerzyły się ze zdumienia, choć sam nie wiedział, co dokładnie było w tym dziwnego. Słowa profesor Mcgonagall brzmiały w jego uszach nieprawdopodobnie, żeby nie powiedzieć: surrealistycznie. Pan Riddle w jego świadomości nie miał formy rzeczywistej. Bo czy wspomnienie młodego Voldemorta, przez pięćdziesiąt lat zamknięte w starym pamiętniku, mogło być człowiekiem?

Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale głos uwiązł mu w gardle.

– Nie będę jednak ukrywać tego przed panem, panie Potter. Został pan wezwany na proces w charakterze świadka.


To zadziwiające, jak niewiele zmienił się świat Czarodziejów w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat. Ktoś mógłby założyć, że w czasie tak długiego okresu powinna nastąpić jakaś rewolucja. I nastąpiła, pomyślał sarkastycznie, obojętnie obserwując zgromadzonych na piedestale członków Wizengamotu. Świat skoncentrował się na cudownym Chłopcu, Który Przeżył.

– Dość! – zagrzmiał Korneliusz Knot, przykładając koniec różdżki do gardła.

Chaos, jaki rozpętał się w sali pod wpływem zgorzałej dyskusji, zaczął powoli przycichać. Niezadowoleni czarodzieje siadali z powrotem na swoich miejscach, łypiąc na siebie spode łba. Tu i ówdzie ktoś jeszcze mruczał pod nosem, a ktoś inny ostentacyjnie poprawiał swoją szatę, jednak uwaga większości zgromadzonych na sali osób skupiła się na Ministrze.

– Thomasie Marvolo Riddle, Rada postanowiła udzielić ci możliwości obrony – oświadczył sucho Knot, ignorując oburzone szepty. – Pozostaniesz jednak pod wpływem Veritaserum.

Riddle nie poruszył się, z uprzejmym zainteresowaniem przyglądając się zgromadzonym. W sali, poza szmerem rozmów, słychać było zgrzyt piór protokolantów, starających się nie uronić żadnego szczegółu rozprawy. Ten nieszczęsny proces trwał już dwa miesiące – powodując coraz to głębsze spory i poróżniając rzesze zgromadzonych.

Skierował wzrok w stronę Albusa Dumbledore'a, który przez cały ten czas obserwował go uważnie. Chłodne, niebieskie oczy odpowiedziały na spojrzenie zza okularów-połówek, choć twarz dyrektora pozostała niewzruszona. Tom uśmiechnął się, jakby chciał coś powiedzieć, zanim głos z powrotem zabrał Minister.

– Podać Veritaserum.

Uzdrowicielka i dwaj wezwani urzędnicy podeszli do jego krzesła, wykonując polecenie. Nie zaprotestował. Z chłodną godnością przyjął przepisowe trzy krople eliksiru, którego gorycz wkrótce zaatakowała cały jego przełyk.

– Eliksir został zaaplikowany o godzinie drugiej trzydzieści trzy – poinformował urzędnik, a rząd piór sprawozdawców natychmiast ruszył do pracy – przez Bartholomeę Sandwick, starszego uzdrowiciela szpitala świętego Munga i Mistrza Eliksirów pierwszego stopnia.

Riddle poruszył się, gdy moc Veritaserum zaczęła wypełniać jego umysł, nienawykły do ataku. Jego magia zadrżała, ujarzmiona magicznymi okowami na nadgarstkach, a on sam mocniej zacisnął dłonie na metalowych oparciach krzesła. Pozostał jednak spokojny – z każdym podaniem przyzwyczajał się do eliksiru, nie pozwalając umysłowi na zbędne uzewnętrznienie. Prawda i kłamstwo, jakkolwiek zgeneralizowane, pozostawały zawsze w sferze imponderabiliów. Były pojęciami czysto subiektywnymi, a Tom umiał to wykorzystać – o czym zapewne wiedział również Albus Dumbledore.

– Thomasie Marvolo Riddle, czy przyznajesz się do zabójstwa Ginewry Weasley z wykorzystaniem czarnomagicznego artefaktu w postaci pamiętnika?

– Nie – głos oskarżonego był cichy i spokojny, jak gdyby nie troszczył się o to, czy zostanie usłyszany. Parę osób na sali poruszyło się niespokojnie. Riddle kontynuował: – Magia tego artefaktu pozostaje niezależna. Jej zadaniem jest wessanie siły życiowej czarodzieja lub mugola, który spróbuje z niej skorzystać, by nadać kształt temu, co kryje się w jej wnętrzu.

– To absurd! – dało się słyszeć z dalszych rzędów, za Korneliuszem Knotem. - Veritaserum nie działa!

– Cisza! – zagrzmiał Minister, patrząc spode łba na Dumbledore'a, którego brwi były lekko uniesione. Chrząknął. – Rada dopuszcza możliwość nieumyślnego zabójstwa za pośrednictwem żywego obiektu magicznego. Przeciwko temu przemawia jednak fakt, że oskarżony miał bezpośredni kontakt pisemny z ofiarą, który zdaniem Rady, zawierał element umyślnej manipulacji. Czy oskarżony przyznaje się do wywierania wpływu na ofiarę?

– Tak – odparł beznamiętnie dziedzic Slytherina, mierząc chłodnym spojrzeniem ławę przysięgłych. – Nalegałem, by Ginewra Weasley opowiedziała mi o współczesnych jej czasach i historii Harry'ego Pottera.

Rozległy się mniej lub bardziej triumfalne szmery, a parę osób wskazało na niego otwartymi dłońmi, jakby na potwierdzenie wcześniej wyrażonych opinii. Knot ponownie chrząknął zirytowany, czekając, aż wszystkie zeznania zostaną skrzętnie zapisane. Dumbledore poruszył się, jakby miał zamiar się wtrącić, ale po chwili namysłu zrezygnował, z powrotem rozluźniając się w fotelu.

Tom obserwował go, analizując wszystko, co zobaczył i zaobserwował w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Od samego początku miał świadomość, że to gra jeden na jednego. Dumbledore był dobrym manipulantem i wiedział aż za dużo - w tym również o Horkruksach. I z całą pewnością zamierzał wykorzystać swoją wiedzę.

Problem polegał na tym, że Tom również był dobrym graczem. Był spostrzegawczy i nie miał skrupułów przed wykorzystaniem słabych punktów przeciwnika. A największą słabością Albusa Dumbledore'a był jego autorytet – powód zazdrości połowy Wizengamotu i samego Ministra Magii.

Zabawne, jak daleko potrafią posunąć się ludzie pragnący za wszelką cenę zdyskredytować rywala.

– Thomasie Marvolo Riddle, Rada żąda od ciebie streszczenia całej korespondencji z Ginewrą Molly Weasley, bez pominięcia ani jednego szczegółu.

Wyrwany z krótkiego zamyślenia, niemal przewrócił oczami, z irytacją uświadamiając sobie bezsensowność tego żądania. W ciągu tego lata monotonnie powtarzana treść rozmów z Ginny zdążyła wyryć mu się w pamięci – podobnie zresztą jak wszystkim obecnym na sali. Na jego wargach pojawił się krzywy uśmiech.

– Jak już wcześniej wspominałem – zaczął, przekrzywiając głowę na bok – moja korespondencja z Ginewrą Weasley rozpoczęła się na początku października, tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego drugiego roku.


Harry nie potrafił powiedzieć, ile razy w ciągu tych wakacji był przesłuchiwany. Raz za razem wzywano go do tej samej sali przesłuchań, na czwartym piętrze, gdzie ci sami czarodzieje przez kilka godzin zadawali mu, jedno po drugim, wciąż te same pytania.

Jak wyglądał bazyliszek? Co powiedział Tom Riddle? Gdzie stałeś? Co robiłeś? Co on robił?

Miał tego wszystkiego serdecznie dosyć. Przestał dbać o to, co i o czym mówi, byle tylko wszyscy dookoła zostawili go w spokoju. Nie chciał, nie mógł i wciąż nie potrafił z nikim o tym rozmawiać – zwłaszcza, że przez cały ten czas nikt nawet nie raczył odpowiedzieć na jego pytania.

Największy żal czuł jednak do Dumbledore'a, który od wydarzeń w Komnacie Tajemnic wciąż nie zaszczycił go rozmową. Harry spodziewał się, że po tym wszystkim, co zrobił, dyrektor będzie pierwszą osobą, która wyjaśni mu, co się stało. Zamiast tego całe wakacje spędził w Dziurawym Kotle, pod stałą „opieką" Ministerstwa, a z powodu ciągnących się w nieskończoność przesłuchań nie mógł pojawić się na pogrzebie. Czuł się z tym koszmarnie.

– Panie Potter, został pan wezwany w charakterze świadka na dzisiejszą rozprawę – poinformowała go pulchna czarownica nazwiskiem Swinburne, zamykając jego akta. – Proszę się stawić na piątym piętrze za... – zerknęła na zegar – siedemnaście minut. To wszystko.

Harry zdobył się jedynie na oschłe „do widzenia" i biorąc swoją kurtkę z oparcia krzesła, skierował się ku drzwiom. Dopiero, gdy te zamknęły się za nim, dotarł do niego właściwy sens jej słów – aż przystanął na środku korytarza, zdumiony tym, co usłyszał. Został pan wezwany na dzisiejszą rozprawę sądową. Zamrugał, opierając się dłonią o zimną, marmurową ścianę.

Wszystkie te ministerialne procedury zdążyły uśpić jego umysł, swoją bezkresną monotonią wypierając realizm wydarzeń. Im częściej odpowiadał na pytania, tym mniej tak naprawdę myślał – bardziej skupiając się na uciążliwej konieczności powtarzania w kółko tego samego. Teraz jednak zamglony obraz zaczynał na powrót odzyskiwać ostrość kolorów, a Harry poczuł, że robi mu się niedobrze.

Po raz pierwszy od dwóch miesięcy spotka Dumbledore'a. Pierwszy raz od śmierci Ginny zobaczy Toma Riddle'a.

Jak to w ogóle możliwe, że widmo z pamiętnika nie zostało natychmiast unicestwione? Wspomnienie przystojnego chłopca, uczesanego zgodnie z modą panującą w latach trzydziestych, było dla niego równie nierealne, co lekcje historii magii. A potem nagle dotarł do niego przytłaczający absurd sytuacji, w której miał nieszczęście brać udział. Przecież to był Voldemort!

– Zgubiłeś się, synu? – Podskoczył, obracając się na pięcie, gdy czyjaś dłoń dotknęła jego ramienia. Za nim stał starszy czarodziej o dobrodusznej twarzy, będący zapewne pracownikiem Ministerstwa.

– N-nie – odpowiedział szybko, poprawiając grzywkę, by upewnić się, że blizna jest niewidoczna. Nagle przypomniał sobie, że oczekują go w sali rozpraw. – Przepraszam, która jest godzina?

– Za piętnaście siódma – odparł czarodziej, wskazując podbródkiem na wiszący nieopodal zegar. – A można wiedzieć, chłopcze...

Harry nie dał mu dokończyć, w pośpiechu rzucając „dziękuję" i pędem puszczając się w dół korytarza, do wind.

Ostatnimi czasy był mocno roztargniony.


– Nie jestem winny śmierci mojego ojca – syknął Riddle, z trudem ukrywając nienawiść do Dumbledore'a. – Myli mnie pan, profesorze, z Lordem Voldemortem. To, kim się stałem, również jest jego zasługą. Jestem tylko częścią duszy rozerwanej w momencie morderstwa.

Słowa, których był zmuszony użyć w swojej obronie, doprowadzały go do furii. Fakt, że przez pięćdziesiąt lat egzystował w formie bezcielesnej, był zadrą w jego dumie – i tak już mocno nadszarpniętej przez Harry'ego Pottera.

Kiedy wreszcie uda mu się zwycięsko zamknąć ten proces, odpłaci się im wszystkim pięknem za nadobne. Nikt tym razem nie stanie mu na drodze, a stary bałamutnik wraz ze swoim Złotym Chłopcem jako pierwsi pożegnają się z tym światem. Nie ostanie się nikt, kto będzie śmiał się sprzeciwić – włączając w to jego starsze „ja", którego Tom nie zamierzał oszczędzić.

– Cisza! Oskarżony nie ma prawa odzywać się niepytany! – Knot, wyraźnie zdenerwowany, stuknął młotkiem sędziowskim.

W tej chwili zaskrzypiały otwierane drzwi, a donośny głos sekretarza obwieścił przybycie świadka. Na dźwięk słów „Harry James Potter" zapadła nienaturalna cisza, a oczy wszystkich obecnych skierowały się w stronę wrót. Jedynie dziedzic Slytherina nie obrócił się, choć jego oczy wyraźnie pociemniały.

– Wprowadzić świadka - odezwał się ostatecznie Korneliusz Knot, prostując się.

Tom usłyszał za sobą echo kroków, gdy Potter w milczeniu zbliżył się do krzesła obok, które – w przeciwieństwie do jego własnego – było zwykłym niemagicznym meblem. Dopiero gdy usiadł, Riddle zdecydował się odwrócić głowę w bok, by napotykać spojrzenie zielonych oczu Chłopca, Który Przeżył.

Harry, jak na swoje trzynaście lat, prezentował się mizernie. Blada twarz i ciemnie cienie pod oczami zdradzały, że w ostatnim czasie nie spał zbyt spokojnie. Mimo to zaciśnięte usta i całkowicie zimne spojrzenie sugerowały determinację - nie przerwał kontaktu wzrokowego, na co Riddle uśmiechnął się lekko. Typowy Gryfon.

– Czy jesteś Harrym Jamesem Potterem? – zagrzmiał z piedestału Minister, mierząc ich surowym spojrzeniem.

– Tak – odparł Harry, odwracając się od niego w stronę Wizengamotu. Ścisnął dłonie na podołku, najwyraźniej, mimo woli walki, nie czując się komfortowo.

– Czy potwierdzasz, że w dniu dwudziestego czwartego maja, roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego trzeciego, byłeś świadkiem śmierci Ginewry Molly Weasley, która miała miejsce na terenie szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart?

– Tak – głos Złotego Chłopca zabrzmiał obojętnie, z czego można było wywnioskować, że zdążył się przyzwyczaić do pytań tego rodzaju.

Tom obserwował go w milczeniu, nie zwracając uwagi na toczący się proces. Ten przeciętny dzieciak, w trzy razy za dużych na niego mugolskich ubraniach, miał być największym wrogiem i solą w oku Lorda Voldemorta? Nawet biorąc pod uwagę powiedzenie o cichej wodzie, Tom szczerze wątpił w jakąkolwiek jego nadzwyczajność.

A jednak w tym wszystkim było coś niecodziennego. Potter, dotychczas nie popisawszy się intelektem, o sile nie wspominając – z jakiegoś powodu był chroniony przez Dumbledore'a. To, że pozostawał pionkiem w grze starca, było bardziej, niż oczywiste. Ale miał też pewne podejrzenia, że kryło się pod tym coś jeszcze.

– ...wtedy we wnętrzu tiary przydziału pojawiła się rękojeść miecza. Był to miecz Godryka Gryffindora, srebrny, ozdobiony trzema czerwonymi rubinami – głos Harry'ego był wyprany z emocji, gdy po raz kolejny odtwarzał swoją wersję wydarzeń. Słuchano go teraz w ciszy.

Jak to możliwe, że jego moc została złamana przez ledwie roczne niemowlę? Nawet mimo szerokiej wiedzy magicznej, Tom nie był w stanie odpowiedzieć na to pytanie. Była to interesująca zagadka do rozwiązania, która wymagała od niego przedsięwzięcia pewnych środków. Najpierw jednak musiał wygrać ten irytujący proces i pozbyć się krępujących jego magię okowów.

– Pan pozwoli, Ministrze? – rozległ się śpiewny, kobiecy głos, gdy tylko Harry skończył. – Jestem zmuszona zgłosić pewne, ważne zastrzeżenia.

Oderwał wzrok od Harry'ego, z lekko uniesionymi brwiami kierując go w stronę niskiej, krępej czarownicy, która teraz stała po prawicy Knota. Tom zauważył ją wcześniej – ciężko było przeoczyć jej wściekle różowe szaty, nie wspominając o wyjątkowo tandetnej kokardzie zdobiącej siwe, krótkie loczki. Dotychczas jednak pozostawała w cieniu, od czasu do czasu tylko się uśmiechając.

– Rada udziela głosu Dolores Jane Umbridge, starszemu sekretarzowi Ministra.

Umbridge skinęła głową i wyprostowała się, nawet przez chwilę nie przestając się uśmiechać.

– Sądzę, że zeznania pana Pottera nie mogą zostać rozpatrzone – zaśpiewała, uśmiechając się do Harry'ego, jak gdyby ten miał pięć lat. – Według prawa, niepełnoletnim czarodziejom do lat szesnastu nie może zostać zaaplikowany eliksir prawdy, który, jak wiadomo, jest konieczny przy przesłuchaniu świadków przestępstw pierwszego stopnia. Zgodzi się pan, Ministrze?

– Cóż, ja... tak, w istocie – wymruczał Knot, nerwowo poprawiając kołnierz swojej szaty. - Sądzę jednak, że w szczególnych okolicznościach...

– ...wymagana jest zgoda rodziców lub opiekunów oraz ich obecność na rozprawie – dokończyła starsza sekretarz, kończąc zdanie chrząknięciem. – Nie sądzę, by to było konieczne, biorąc pod uwagę fakt, że pan Riddle pozostaje pod wpływem silnego Veritaserum.

– Droga Dolores, jeśli mógłbym się wtrącić... Nierozsądnie byłoby opierać werdykt jedynie o zeznania oskarżonego – rozległ się głos Albusa Dumbledore'a, który wstał, skłaniając się lekko Ministrowi. – Prawda zawsze pozostaje kwestią subiektywną, niezależnie od mocy eliksiru.

– Dumbledore, nikt na tej sali nie ma prawa odzywać się niewywołany! – warknął Knot, rozdrażniony zignorowaniem swojego autorytetu.

– Ta ciekawa teoria, profesorze, nie ma odzwierciedlenia w zaakceptowanych przez Ministerstwo pracach naukowych – odparła słodko Umbridge, odwracając się przez ramię. – Ministrze, mam wrażenie, że ta sprawa dąży do obarczenia winą niewinnego chłopca, który sam padł ofiarą Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać. Czy to rozsądne oskarżać go o zbrodnie, których nie popełnił?

– Korneliuszu, mówimy o horkruksie Lorda Voldemorta– odparł Dumbledore głosem nie znoszącym sprzeciwu, wspierając dłonie o blat. – Który, jak już wiemy, pozostanie przy życiu dopóki...

– Nonsens! – Knot ponownie uderzył młotkiem w aksamitną podstawkę, nie dając mu dokończyć. – Sami-Wiecie-Kto jest martwy od trzynastu lat, a przyczyna jego śmierci stoi tutaj, w tej sali i jest nią Harry Potter!

Tom uśmiechnął się, czując, jak szala zwycięstwa powoli zaczyna przechylać się na jego stronę.

Kimkolwiek była Dolores Umbridge, właśnie zasłużyła sobie na względy Czarnego Pana.

/