Od zawsze wiedziałem, że w życiu trzeba wybrać drogę, taką, która nie przekreśli dotychczasowych sukcesów. Dlatego bywały dni snute tylko moimi własnymi przypuszczeniami. Nikt doprawdy nie wiedział o moim bólu i rozpaczy w sercu.

Byłem samotny odkąd tylko pamiętam. Brak rodziny, bezpieczeństwa, a co najważniejsze miłości. Jak trudno było budzić się codziennie rano z myślą, że nie mam osoby, która by mnie mocno przytuliła? Dlatego praca jako reporter była darem z niebios. Kolejne sukcesy zawodowe, wywiady ze sławnymi ludźmi, aż wreszcie przytulne mieszkanie z mym ukochanym pieskiem Milusiem, uświadomiło mi jak wiele ludzi, mnie tak naprawdę nie rozumie.

Przeciętny młodzieniec z bujną, rudą czupryną w błękitnym swetrze niczym nie wyróżniał się z tłumu. Uważałem, że tak powinno być. Jak bardzo się myliłem...

Byłem właśnie na tropie zlokalizowania miejsca fałszerzy, którzy w puszkach po konserwach przetrzymywali opium. I właśnie wtedy jedno przypadkowe spotkanie odmieniło moje dotychczasowe życie oraz sposób patrzenia na świat.

Gdy go spotkałem był kapitanem statku "Karaboudjan", na którym mnie prztetrzymywali. Jednak to właśnie on sam został zdradzony oraz porzucony w swej kajusie, wśród butelek whisky i rumu. Zrobiło mi się go żal. Postanowiłem pomóc temu człowiekowi, który tak bardzo zatracił się w swym cieniu, że tylko alkohol ogrzewał jego obolałą duszę. Ciągle w biedzie, bez ambicji. Ciekawe czy gdybym nie uratował kapitana, to spędzilibyśmy tyle pięknych chwil na podróżach? Czy rok póżniej czułbym jego zapach w mych nozdrzach? Zapach whisky zmieszany z ogromną czułością, na którą stać tylko człowieka skrzywdzonego przez własne przeznaczenie.

Odkąd los rzucił mnie na ten świat, nigdy nie otrzymałem tyle pomocy i troski jak wtedy, gdy razem z mym kapitanem Baryłką spędziliśmy mroźne dni w Alpach. To właśnie w tamtym czasie odkryłem, że jest dla mnie jak ojciec, którego nigdy nie dane mi było poznać. Ja pomogłem wyzbyć się mu lęku, a on podarował mi coś, czego nigdy nie doświadczyłem- braterską przyjaźń.

Kapitan umiejętnie gasił moją narwaną naturę, tak jak wypala się ulubioną fajkę. Przez krótką chwilę nie był groźnym Arhibaldem Baryłką, ale martwiącym się człowiekiem. Tyle cierpień mogłem wymazać z pamięci, a póki wiara tliła się w mym sercu, ukochanym miejscem dla mej skromnej osoby były silne ramiona kapitana.

Dlatego gdy znów usiądziemy wykończeni w przytulnych fotelach po udanej przygodzie uświadomię sobie, że to ten pijaczyna odmienił moje życie na lepsze, a moje dwudziestoletnie istnienie nie będzie zapomniane.

I nawet teraz spoglądając w okno nie wygląda na tę osobę, którą był dawniej. Jego mętny wzrok i ukradkowe spojrzenia w stronę butelki alkoholu już przemineły. Liczymy się tylko my i to jak wykorzystamy czas, jaki nam został. Dlatego stojąc przy kominku, głaszcząc wiernego Milusia po śnieżnobiałej sierści czuję, że już nie jestem sam. Wszystkie przykre chwile prysły jak bańka mydlana.

Pewnie któregoś dnia znowu oplotą mnie silne ramiona kapitana, a łzy polecią mi po policzku, zostawiając za sobą ślad. Poczuję się jak najszczęśliwszy człowiek na ziemi, wśród zapachu whisky i ciepłej dłoni Baryłki głaszczącej moje rude włosy.

Jako przyjaciele jesteśmy złączeni...