Rozdział I. Ognista Whisky

Padało. Autobus ochlapał czarnego psa, który wynurzył się zza hydrantu. Kudłacz otrzepał się, rozglądając się na boki zupełnie jak człowiek. Przebiegł przez jezdnię niepewnie, oślepiany przez światła samochodowych reflektorów.

Przy Moorgate zawsze był duży ruch, nawet w tak pochmurne popołudnia, jak to. Pies plątał się pod nogami ludzi pędzących do metra. Mijał krawaciarzy z parasolami. Zajrzał kilku kobietom pod spódnice. Jakieś dziecko wystawiło w jego stronę hot doga. Porwał kiełbaskę. Ot tak, dla zabawy.

Jeśli tak na to spojrzeć, życie psa nie byłoby wcale takie złe – pomyślał przeżuwając ją ze smakiem.

Stanął przed kamienicą z czerwonej cegły, przytuloną ciasno do innych, odrapanych budynków. W mieszkaniu na piątym piętrze paliło się światło. Ktoś pospiesznie zasuwał zasłonki.

Niewiele myśląc, znalazł schody przeciwpożarowe i wdrapał się na nie. Wchodząc na górę jakby rósł w oczach, aż w końcu stanął na dwóch nogach jako mężczyzna. Zastukał w szybę mieszkania na piątym piętrze i został wpuszczony, tak jak się najwyraźniej spodziewał.

– Nie powinno cię tu być – powiedział na dzień dobry James Potter, zamykając okno za swoim gościem i zasuwając zasłony. Ostatnio zrobił się bardzo nerwowy.

– Wiem. Dumbledore wyznaczył mi nowe zadanie. Uważa, że nie powinienem o tym paplać na lewo i prawo, ale chciałem cię uprzedzić, że nie będę się pojawiał przez najbliższy tydzień.

Strzepnął rękawy przemoczonego płaszcza i opadł na połatany fotel.

Mieszkanie, w którym tymczasowo pomieszkiwał James, należało do Zakonu. Było dość marne, ale za to w centrum. Zaledwie parę stacji metrem od Dziurawego Kotła i Ministerstwa Magii. Zakon potrzebował kogoś w Londynie na stałe.

– Jasne... – James kiwnął głową i zaczął sprzątać ze stołu.

W ogóle było tu jakoś dziwnie czysto. Czyżby Rogacz przymierzał się do wyprowadzki?

– Masz gościa? – zdziwił się Syriusz, widząc na stole dwie filiżanki.

– Nie.

– Przecież widzę... Imbryczek, talerz z ciasteczkami – zakpił, susząc sobie ubranie za pomocą zaklęcia i rozglądając się w poszukiwaniu dowodów.

– Postawiłem to widząc, że nadchodzisz – odpowiedział szybko James.

– Częstujesz mnie herbatką? – Black podśmiewając się, podniósł jedną z filiżanek i obejrzał dokładnie.

– Głupi pomysł. Ale ciasteczka każdy lubi – stwierdził Potter, siadając na podłokietniku drugiego z foteli i wkładając sobie herbatnik do ust, by nie palnąć już nic głupiego.

Syriusz zrezygnował z dalszych pytań. Na brzegu filiżanki nie dostrzegł szminki, nie chodziło więc o kobietę. Może ktoś od Dumbledore'a był tu przed chwilą? Stary Dumbel ostatnio zmuszał ich do zatajania różnych faktów. Być może szukał szpiega.

– Co to za nowe zadanie? – James pospiesznie zmienił temat, przełykając ciastko i popijając je resztką niedopitej herbaty.

– A takie tam... Obserwacje, jak zawsze. – Syriusz machnął ręką od niechcenia. Wyciągnął nogi i przeciągnął się. Poruszanie się w postaci psa zawsze sprawiało, że jako człowiek czuł się dziwnie duży i niezgrabny.

– Przydzielili mi do pomocy Longbottoma i jeszcze kogoś, kogo nie znamy. Ale wolałbym o tym nie gadać o suchym pysku. Masz coś mocniejszego?

– Gdzieś tu powinna być Ognista – James rozchmurzył się i wyciągnął zza szafy napoczętą butelkę whisky. Postawił ją na stole, po czym machnięciem różdżki przywołał kieliszki, które przefrunęły przez pokój i stanęły na blacie, lekko się chwiejąc.

– To dziwne, że dali ci do pomocy Franka. Podobno on i Alicja... – mruknął, patrząc jak skłoniona odpowiednim czarem butelka sama zaczęła polewać im po jednym.

– Ta... Ślub w dzisiejszych czasach. Robią to ze strachu, zresztą trudno im się dziwić. – Syriusz sięgnął po kieliszek. – Jeśli już mają po mnie przyjść i zabić mnie we własnym łóżku, to wolę w tym łóżku nie być sam! Dobrze mówię? Rogacz?

James zamyślił się.

– Tak, to nie są czasy na zakładanie rodziny – powiedział i wypił jednym haustem zawartość kieliszka.

– Co nie znaczy, że mamy żyć jak mnisi. – Black też się napił. Zrobiło mu się przyjemnie ciepło w środku. Miła odmiana po całym dniu spędzonym na deszczu.

– McKinnon leci na ciebie – powiedział ojcowskim tonem. – Wodzi za tobą oczami i podobno wypytywała o naszą bandę Franka. Powinieneś spróbować...

Marlena McKinnon była starsza od nich, niespecjalnie ładna, ale też niebrzydka. Niska, ale charakterna. Wyglądała na taką, co to najpierw przypieprzy, a potem pogłaska. Obaj poznali ją niedawno. Longbottom wciągnął ją do Zakonu po tym, jak uratowała mu tyłek podczas jakiejś nieudanej misji.

– McKinnon nie leci na mnie, tylko na ciebie – uciął szybko James. Jak gdyby nie miał ochoty na rozmowy o kobietach. – Chcesz dziś u mnie nocować?

– A coś myślał? Że skulę się jak szczeniaczek do przygarnięcia w pierwszym lepszym kartonowym pudle na ulicy? – Syriusz polał sobie jeszcze Ognistej i wyciągnął z kieszeni papierosy.

– W takim razie znajdę ci jakieś koce – James uśmiechnął się blado i zniknął w swojej sypialni.

Syriusz przypalił różdżką papierosa i zaciągnął się mocno, po czym zaczął kręcić się po pokoju.
Mieszkanie było zadziwiająco wysprzątane. Nie było śladu po brudnych talerzach w zlewie i porozrzucanych skarpetkach na podłodze, a bibeloty na regale były odkurzone. Nie chodziło chyba jednak o wyprowadzkę, bo różne graty Jamesa wciąż stały tu i ówdzie.

Black dostrzegł kolekcję tandetnych zaczarowanych szklanek z półnagimi, falującymi biodrami tancerkami hula. Na półce z książkami stało kilka pozycji o quidditchu, a w oszklonej gablotce James poustawiał poruszające się fotografie w kolorowych ramkach, upamiętniające ich wspólne szkolne lata.

Na jednej z nich rozpoznał siebie z szalikiem w barwach Gryffindoru przewiązanym w pasie, tańczącego jakąś odmianę czarodziejskiego twista. Gdzieś tam w tle Lunatyk i Glizdogon zaśmiewali się do żywego. Z drugiej fotografii uśmiechali się do niego rodzice Jamesa. Potter senior zmarł zeszłego lata. Od jego śmierci Rogacz spochmurniał i jakby zamknął się w sobie.

Syriusz westchnął i dostrzegł kolejne zdjęcie. Nadąsana dziewczyna próbowała wydostać się z fotografii, ale za każdym razem, gdy zbliżała się do wyjścia, jak z podziemi wyrastał przed nią James, zagradzając jej drogę i uniemożliwiając schowanie się za ramką.

– McKinnon aż tak bardzo ci się nie podoba? Czy znowu chodzi o Evans? – krzyknął w przestrzeń Łapa.

– Bredzisz. Nie widziałem jej od roku – odkrzyknął James z sypialni prawie zupełnie neutralnym tonem.

– Była na pogrzebie twego ojca – wspomniał Black, zamykając gablotkę.

– To miło z jej strony... Myślę, że zrobiła to czystej uprzejmości... Ostatniego roku w Hogwarcie nawet się pogodziliśmy... Wiesz, wtedy wywietrzało mi to wszystko z głowy... Skończyła się cała zabawa... – plótł pod nosem Rogacz, nieco zbyt pospiesznie klecąc zdania.

Black i tak wiedział swoje. Próby wyleczenia Jamesa z beznadziejnego zauroczenia „panną idealną" zawsze kończyły się tak samo – pogłębieniem choroby.

– Pamiętam... á propos Evans: jej rodzice są mugolami, prawda? Będzie miała ciężko, gdy ministerstwo wreszcie przepchnie tę chorą ustawę dyskryminacyjną.

– Dumbledore nie pozwoli im zabrać różdżek mugolakom. Gdyby ministerstwo posunęło się do tego, to by było tak, jak gdyby nagle kazano każdemu odrąbać rękę – skwitował James, kończąc ścielić Syriuszowi na kanapie.

– No, stary, wyro gotowe. Wypijemy jeszcze po jednym przed snem?

Syriusz nie zdążył odpowiedzieć. Obaj niemal podskoczyli w miejscu, bo w pokoju rozległ się przeraźliwy gwizd, jakby gdzieś w kącie wybuchło maleńkie tornado.

– To ten cholerny kieszonkowy fałszoskop! – James odetchnął z ulgą, otwierając jedną z szafek i przyglądając się małemu szklanemu bączkowi, przypominającemu dziecięcą zabawkę, wirującemu i migającemu jak dyskotekowa kula.

– Moody wcisnął mi go podczas ostatniej misji, włożyłem go tu i zupełnie o tym zapomniałem... – uciszył irytującą maszynkę, owijając ją w gruby sweter.

– Cii... – Syriusz przyłożył palec do ust. Nie zważając na to, że popiół z jego papierosa leci na dywan, podszedł do drzwi i przytknął do nich ucho.

Przez chwilę obaj milczeli wyczekująco.

– Ktoś jest na schodach. Trzech... A może pięciu... Sąsiedzi?

– Jak na sąsiadów, to zdecydowanie za bardzo udają, że ich tam nie ma. Spadajmy stąd...

– Accio torba! – wykrzyknął James i spakowany na wszelki wypadek tobołek sam wpadł mu w ręce. Zarzucił go sobie na ramię.

Podbiegli do okna. Syriusz wystawił nogi na schody ewakuacyjne, po chwili jednak wrócił do wewnątrz i machnął ze zrezygnowaniem ręką.

– Pieprzyć to. Są już nawet na przeciwpożarowych.

– Ilu?

– Nie widziałem, ale na pewno ze trzech – Black przygryzł wargę i zaczął wpatrywać się wściekle w okno. – A więc w sumie przynajmniej ze sześciu...

– Czego oni chcą, do cholery? – James przeklął i spojrzał poprzez judasza na klatkę schodową. Wizjer był zaczarowany, dzięki czemu nawet w ciemności można było dostrzec ukrywające się w korytarzu postacie.

– Może twój dzisiejszy gość ich naprowadził? – Black zacisnął mocniej palce na różdżce. Dłoń zaczęła mu się pocić z nerwów. Obawiał się, że jak tylko zacznie się walka, zaraz mu się wyśliźnie, jak nasmarowana masłem.

– Nie było tu dziś nikogo poza tobą! – warknął James i wlazł na stół.

Black zrobił to samo. Stanęli plecami do siebie, wyprostowani i gotowi na wszystko. Jeden skierował różdżkę w stronę drzwi, drugi w stronę okna.

– Cholerne kamienice. Jak ty możesz żyć bez kominka?! Nawet nie ma jak uciekać! – wyszeptał Syriusz, gdy nagle James zarzucił na nich pelerynę niewidkę, wyciągniętą jednym ruchem z torby.

Klamka w drzwiach poruszyła się. Ktoś wypowiedział stosowne zaklęcie otwierające zamki. Jasne światło wpadło do pomieszczenia przez dziurkę od klucza. Znowu naciśnięto na klamkę i tym razem przyniosło to efekt.

– Expelliarmus – szepnął James i zanim włamywacz zdołał wykonać ruch, zaklęcie wyrwało mu z dłoni różdżkę i pchnęło go na klatkę schodową. Z donośnym hukiem spadł ze schodów, przewracając jednego ze swoich kumpli.

Pozostali trzej Śmierciożercy nawet nie próbowali im pomagać. Nie widząc napastnika, wystrzelili na oślep rozbrajacze.

W tej samej chwili dało się słyszeć dźwięk tłuczonego szkła. Ktoś wybił szybę. Syriusz skarcił go za to złośliwą klątwą, zdradzając tym samym, gdzie się ukrywają.

– Jest tam! Niewidzialny! – wrzasnął jeden z zamaskowanych i posłał w stronę stołu zaklęcie. Jamesa i Syriusza już tam jednak nie było.

Potter wyskoczył spod peleryny, wiedząc, że spodziewają się tylko jednej osoby.

– Drętwota! – krzyknął, ale stojący naprzeciw niego Śmierciożerca zdążył wyczarować tarczę.

– Jeszcze ci mało? – niewidzialny Black wyrósł jak spod ziemi za plecami faceta, który właśnie wpełzł przez okno. Syriusz potraktował go czymś dosłownie nokautującym.

Jakieś zaklęcie odbiło się rykoszetem od ściany i stłukło szklaną gablotkę ze zdjęciami. To na chwilę rozproszyło uwagę Jamesa i nie zdążył uchylić się przed klątwą galaretowatych nóg. Padł jak długi na dywan.

Nie mogąc wstać, przeturlał się za kanapę, wypowiadając „Windgardium Leviosa" i narzucając na Śmierciożercę koce, pod którymi miał spać Syriusz. To dało mu trochę czasu, by się ukryć. W międzyczasie dostrzegł jakąś szmatkę na podłodze i zrozumiawszy, co tam leży, szybko ukrył ją w kieszeni spodni.

Ktoś krzyczał. Włamywacz, okładany przez Syriusza pięściami, nie widząc co go tak naprawdę atakuje, zaczął posyłać zaklęcia na oślep, trafiając we wszystko, tylko nie w Blacka.

Trach! Biblioteczka z książkami przewróciła się, a tomy wystrzeliły w powietrze jak małe odrzutowce. Trach! Tym razem trafił w żyrandol, który z hukiem spadł na ziemię, tłukąc się na tysiąc kawałków. Trach! Z różdżki pechowego Śmierciożercy wystrzelił żarzący się płomień i zapalił zasłony.

– Idioto! – wrzasnął Black i spetryfikował go czym prędzej.

James poczuł, że odzyskuje władzę w nogach. Poderwał się i niewiele brakowało, a ugodziłby go czerwony promień.
Śmierciożerca, który o mały włos go nie trafił, uporał się już z upierdliwymi kocami. Obaj krzyknęli coś jednocześnie.
James zaatakował, a tamten szybko odbił klątwę zaklęciem tarczy. Potem obaj próbowali atakować, ale gdy zaklęcia się zetknęły, siła odrzutu przewróciła ich jak marionetki.

– Rogacz! Zwiewajmy stąd, chata płonie! – krzyknął niewidzialny Syriusz, po czym znokautował Śmierciożercę, który najwyraźniej wcześniej stał na czatach, a teraz zaniepokojony długą nieobecnością kolegów, wparował w sam środek walki.

James jednak był zbyt zajęty, by się przejmować jakimś tam pożarem. Zaklęcie tnące właśnie go drasnęło, przecinając mu boleśnie skórę na ramieniu. Jęknął, czując, że po ręce spływa mu krew.

– Ekspulso! – krzyknął i tym razem utrafił. Zamaskowany mężczyzna z impetem wypadł przez najbliższe okno, a jego szata zapaliła się w kontakcie z zasłonami, które wyglądały teraz jak straszliwe pochodnie.

– No już! – Syriusz nakrył Jamesa peleryną niewidką. – Uciekajmy schodami! Oknem już się nie da!
Rzeczywiście, ta ściana mieszkania była już tylko i wyłącznie ścianą ognia.

Ruszyli w stronę klatki schodowej, ale w porę się cofnęli. Ktoś czający się na schodach, najwyraźniej widząc ich buty posłał w tę stronę Bombardę, która zrobiła w ścianie wielką dziurę, przebijając się do sąsiadów.

– Czyli jednak oknem... – mruknął Syriusz, obaj zawrócili i rozpędzili się krzycząc. Skoczyli przez okno, przy akompaniamencie krzyków mugolskiej sąsiadki, której najprawdopodobniej zaklęcie bombardujące zdemolowało salon.

Lecieli tylko chwilę, przytrzymując z całych sił pelerynę niewidkę, by nie odfrunęła na wietrze. Gdyby ktoś ich teraz zobaczył, dostrzegłby tylko połowy korpusów opadające z dużą szybkością i rękę Jamesa, celującą różdżką w ziemię.

– Aresto Momentum! – krzyknął i obaj z Syriuszem zatrzymali się zaledwie cal nad ziemią. Peleryna niewidka opadła na nich powoli, ukrywając ich przed wzrokiem ludzi.

Pożar rozprzestrzenił się bardzo szybko. Mieszkańcy w popłochu opuszczali budynek. Gapie zebrali się za ulicy, pokazując sobie palcami ogień buchający z okna na piątym piętrze, nieustępujący nawet przed siąpiącym deszczem. Gdzieś w oddali dało się słyszeć syreny mugolskich wozów strażackich.

Ktoś z przerażeniem pytał, czy są tam jeszcze jacyś ludzie. Ktoś inny spekulował, że wybuchł gaz. Jakieś dziecko płakało w ramionach matki.

– Chcesz zapalić? – spytał Syriusz moknącego Jamesa, podsadzając mu pod nos paczkę papierosów.

– Nie, dzięki – odparł Potter, ze zrezygnowaniem wpatrując się w budynek. – To mugolskie świństwo strasznie rzuca mi się na płuca.

Przez chwilę, milcząc, przyglądali się buchającym płomieniom i od czasu do czasu obrzucali podejrzliwymi spojrzeniami kręcących się w tłumie mężczyzn.

– Stary się wścieknie – bąknął w końcu Black, wzdychając.

– Ta... Mieliśmy tylko obserwować. Żadnych walk... Żadnego narażania się... – James wsunął ręce do kieszeni spodni i w jednej z nich wyczuł coś miękkiego, co nieco poprawiło mu humor.

– Po namyśle stwierdzam, że możesz mnie jednak poczęstować tym papierosem – mruknął do Łapy, który uśmiechnął się spode łba i wyciągnął w jego kierunku paczkę Kentów.

CDN.