T/N:
Tytuł oryginału: Tragedy of the Killer
Autor: Geekies
Zgoda na tłumaczenie: jest
Rating: M
Beta: Kot Kapral :*
Zastrzelcie mnie jak jeszcze coś przegapię/zapomnę. Moja beta Kot Kapral proponuje ten utwór Kansas - Dust in the wind www. youtube watch?v=tH2w6Oxx0kQ jako ścieżkę dźwiękową do tego opowiadania. Moim zdaniem pasuje on wyśmienicie.

A/N: Pozwólcie mi zacząć od wyjaśnień: tak, to bazuje na historii Jeffreya Dahmera i oczywiście jego zabójstwach. Niektóre zdarzenia są podobne, inne nie. I tak, jestem chorą osobą, która lubi JeffxSteven (jeśli obaj byliby wciąż żywi), ale nie, w rzeczywistości nie jestem fanem Jeffreya Dahmera, tylko naprawdę lubię jego pierwszą ofiarę, Stevena Hickisa. Podobno Jeff odczuwał większą skruchę przez zabicie Stevena, niż jakiejkolwiek innej ofiary. (I tak, zabił on potem kogoś nazywającego się tak samo.) Więc to zainspirowało mnie do napisania takiego, jak to, FrUKowego opowiadania.

Nie jest jasne, czy tego dnia, kiedy Dahmer go podwiózł, Steven szedł do domu swojej dziewczyny, miał wyjść z przyjaciółmi, czy też udać się na koncert. W tym fiku „on" wybiera się do domu swojej dziewczyny, która ma na imię „Veronique". By uniknąć nieporozumień, powiem wam, że Veronique to Seszele. Nie wiadomo również, czy Jeff i Steven zrobili coś związanego z seksem. Jeśli tak, to zrobili to za obopólną zgodą.

Cytaty Dahmera na temat Hickisa, zanim zacznę.

Byłem tego dnia w college'u, myśląc o Hicksie. Piłem w płaczliwym nastroju i rozpaczałem nad tym."

... ofiara chciała wyjść. Jeff stwierdził, że chciał, by ofiara została." - Detektyw Dennis Murphy
„ Wolałbym raczej mówić w tej chwili o czym innym na tym świecie."
„... nie zapominasz swojego pierwszego."

XxxxX

Flirtowanie przez telefon z moim słoneczkiem było czymś, co robiłem prawie codziennie. Wtedy czas zawsze wydawał się mijać tak szybko, nie potrafiłem znaleźć sobie lepszej uciechy w tamte dni. Rozmawialiśmy o głupiutkich rzeczach, jak o dawaniu sobie słońca, księżyca i innych rzeczy, których nie byliśmy nawet w stanie dotknąć. Nasz brak zdolności do prowadzenia samochodów był powodem, dla którego musieliśmy dotrzymywać sobie towarzystwa przez tak tandetne urządzenie. Od czasu do czasu jednak udawało nam się wybrać do domu drugiego. Zwykła przyjemność zobaczenia jej nawet przez krótki moment była dla mnie wystarczająca, ona również twierdziła, że ją to zadowala.

Nie mogłem powiedzieć, że byliśmy w sobie zakochani, bo oboje mieliśmy parę ładnych, małych grzeszków na boku. Oczywiście, nie byłem połączony z tą osobą tak, jak byłem złączony z moją drogą Veronique. W rzeczywistości, z żadnym z moich małych przyjaciół nie byłem związany tak bardzo jak z nią. Może było tak przez jej wspaniałą, ciemną skórę, którą dumnie pokazywała dzięki tym drobnym, Seszelskim sukienkom, albo przez włosy, których nie wahałem się dotykać. Cóż, podsumowując, była wspaniała, ale nie zakochałem się w niej. Veronique była zbyt zaborcza w stosunku do mnie, zbyt wymagająca, ale żeby móc wierzyć, że robię coś ze swoim życiem, byłem z nią.

- A więc, Francis, ty przyjdziesz, skoro jutro są moje urodziny, prawda? - Veronique brzmiała nerwowo, zadają to pytanie. Prawdopodobnie myślała, iż powiem jej, że robię coś innego w jej urodziny. - Mam na myśli to, że powiedziałam rodzince, że przyjedziesz, więc sprzątali dom jak szaleni. Czułabym się okropnie, gdyby ich praca poszła na marne.

Słuchając listy jej powodów, dla których miałem nie ważyć się nie przyjść, przewróciłem oczami z lekkim uśmiechem i przerwałem jej wywód.

- Będę musiał znaleźć kogoś, kto mnie podwiezie, niemniej jednak w końcu się pojawię. - Natychmiast zacząłem myśleć o kimś, kto nie byłby zajęty w jej wyjątkowy dzień. - Zacznę dzwonić za podwózką, d'accord, mon petit chou?

Usłyszałem pisk jej zachwytu i uwielbienia dla mnie, za proste słowa w moim ojczystym języku. Mówiła mi już wiele razy, że uznała francuski za czarujący i powinienem używać go przy niej, kiedy tylko uznam, że zasługuje na usłyszenie „tak niesamowitego języka" Nigdy nie sądziłem, że ona naprawdę na coś zasługuje, ale kochałem swój język i zdecydowałem się mówić w nim wtedy, kiedy to ona uznawała, że zasługuje na usłyszenie go. Kiedy następowała taka chwila? Gdy Veronique stawała się podekscytowana bardziej, niż paczka dzieci dostająca darmowe zabawki i słodycze.
- Francis, tak cholernie ci dziękuję! Nie musisz spieszyć się z przyjazdem! Po prostu przyjdź, kiedy będziesz mógł!

To oznaczało, że będzie czekać na mnie cały dzień, a kiedy w końcu dotrę do jej domu, wybuchnie płaczem, pytając mnie, czemu nie przybyłem wcześniej. A więc, po naszym rozciągniętym pożegnaniu, rozłączyliśmy się i wybrałem numer mojego drogiego przyjaciela, Antonio. Długie czekanie i krótkie, nieudane połączenie - Antonio nie był w stanie zabrać mnie do domu Veronique. Gilbert, który przesiadywał u Antonia, kiedy dzwoniłem, też nie mógł.

Następny telefon, który wykonałem, również był bezowocny i w związku z tym, jedyną rzeczą, która przyszła mi na myśl, była jazda autobusem. Obrzydzało mnie myślenie o tych okropnych ludziach w busie, którzy teraz nie wydają się jednak tak źli, jak niektórzy ludzie, których spotkałem.

Zdecydowałem, że pójdę do domu Veronique. Powiedziała, że mogę przyjść, kiedy będę mógł, wiedziałem jednak, że miała nadzieję, iż dostanę się tam w krótkim czasie. Mogłem wybrać się w długą podróż do jej domu i przybyć, spocony i poturbowany, niczym książę z bajki. To było romantyczne, więc Veronique powinna wybaczyć mi mój idiotyczny plan. Mimo to, upewniłem się, że wybrałem najkrótszą trasę, powinienem więc dojść do drogi i iść autostradą, zanim nie dotrę do bocznych drzwi mieszkań. Po ich minięciu powinienem iść polami, co mogło być miłe, dzięki cieniom rosnących z boku drzew, pozwoliłoby mi to odpocząć po pierwszej części wędrówki. Po minięciu pól, musiałem przejść przez następne miasto, minąć rynek, może napić się, i wtedy będę już w sąsiedztwie Veronique. Powiedziałem sobie, że to będzie proste, jeśli nie będę o tym myśleć zbyt wiele.

Oceniając, że powinienem odpocząć, by mieć siłę następnego dnia, poszedłem do łóżka zaraz po przygotowaniu sobie obiadu. Zbożowa bagietka i makaron penne powinny zapewnić mi wystarczającą ilość energii. Chciałbym zrobić sobie coś bardziej ekstrawaganckiego, ale jeśli dzisiaj zostałbym dłużej na nogach, jutro czułbym się opieszale.

Rano obudziłem się przez irytujące ćwierkanie ptaków za moim oknem. Szybko przygotowałem się, biorąc prysznic, myjąc się i tak dalej. Wciągnąłem na siebie najbardziej wygodne ubrania i buty, nie wyglądające jak szmaty, ale w końcu nic w moim domu tak nie wyglądało. Nawet szmaty nie przypominały szmat.

Zanim wyruszyłem w moją długą podróż, zabrałem dwie butelki wody i ręcznik, bo na zewnątrz było niemal nieznośnie gorąco. To nie powstrzymywało mnie, byłem zdeterminowany przejść całą drogę do domu Veronique, nawet jeśli ma mi to zająć cały dzień i całą noc. Po zamknięciu drzwi rozciągnąłem nogi i ręce i wyruszyłem z jak najbardziej zdecydowaną miną i zarozumiałym uśmiechem, który, jak zgadywałem, miałem na twarzy.

Minęło około godziny, kiedy dotarłem do drogi, z czego byłem cholernie zadowolony, bo byłem prawie na autostradzie. Ale byłem jednak bardziej zmęczony i pokryty potem, niż to sobie wyobrażałem. Nie tak chciałem powitać moją drogą Veronique i nie był to sposób, w jaki kiedykolwiek chciałem wyglądać. Zdjąłem koszulę, skończyłem moją ostatnią, drugą butelkę wody i szedłem obojętnie wzdłuż drogi. Sądziłem, że bez koszuli będzie mi lepiej, ale słońce tak mocno świeciło w moje plecy, jakby próbowało mnie roztopić. Krzyżyk wiszący na mojej szyi stał się palącym piętnem, a moje ramiona prawdopodobnie się odparzyły. Przyjemniej mówiąc, nie noszenie koszuli było gorsze, ale czułem się lżejszy, więc nie założyłem jej z powrotem.

Minęła kolejna godzina, albo coś koło tego i w końcu trafiłem do autostrady. Miałem już jednak dość upału! Kiedy stałem z boki drogi, trzymając uniesiony kciuk, kilka myśli krążyło w moim umyśle.

„Zostanę zabrany przez dziewczynę i może jeszcze jej przyjaciółki, które będą zafascynowane moim wyglądem"

„Urocza dziewczyna podwiezie mnie i poprosi o seksualną przysługę, którą zgodzę się wykonać, jeśli w końcu dotrę do domu Veronique."

„ Nikt mnie nie podwiezie. Nie mam na sobie koszuli"

W tym czasie nie myślałem, że ktoś w małym 1965 Riviera mógłby koło mnie stanąć, opuścić szybę i z angielskim akcentem zapytać:
- Gdzie? - Zastanawiałem się, kim był ten rozczochrany Anglik i co sprawiło, że zatrzymał się dla kogoś takiego, jak ja. Spocony, bez koszuli i całkiem przystojny, była to mieszanka, która, jak sądziłem, może zwrócić tylko uwagę nastolatki, która dopiero co nauczyła się prowadzić. Ale nie, mężczyzna w aucie był prawdopodobnie odrobinę ode mnie młodszy, więc był ewentualnie po dwudziestce. Pomyślałem, że ktoś taki jak on nie znajdzie we mnie nic interesującego... Prawda?

- Umm, tylko do Second Plaza, do Indian i Bijoutier, stamtąd mogę iść sam. - Jestem pewien, że mógł usłyszeć nerwy i stłumiony szok w moim głosie, kiedy wywnioskowałem, że może chce mnie podwieźć jedynie z dobroci serca. Mężczyzna kiwnął głową i otworzył moje drzwi, mówiąc do siebie, że mój cel nie jest zbyt daleko. Kiedy wlazłem do auta, natychmiast westchnąłem ze szczęścia, czując wspaniałą klimatyzację mężczyzny.
- Merci monsieur!

Zmrużył oczy i ściągnął swoje angielskie brwi na sekundę, a potem uśmiechnął się lekko.
- Więc jesteś Francuzem. - To nie było pytanie, lecz stwierdzenie, które wydawało się zabrzmieć naprawdę zimno, ale może to była tylko klimatyzacja. Tak czy inaczej, sposób, w jaki to powiedział, jakoś mnie obraził.

- Jestem, mam więc teraz wyskoczyć z samochodu? - Chciałbym, żebym musiał. Mógłbym odejść z kilkoma bliznami, no może trochę więcej, niż z kilkoma, ale myślę, że żadna z tych rzeczy nie byłaby gorsza od tego, co dostałem na końcu.

Nagły wyraz strachu ozdobił twarz mężczyzny i naprawdę mnie to wtedy zdziwiło. Wydawał się skruszony i szybko spojrzał na swoje nogi, zachowując się przy tym jak mała, wstydliwa dziewczynka, a następnie znowu spojrzał na mnie, zaciskając mocniej dłonie na kierownicy.
- N-nie, nie musisz odchodzić. Swoją drogą, nazywam się Arthur, Arthur Kirkland.

Spojrzał na mnie wyczekująco kątem oka, zmieniając pas i zajeżdżając komuś drogę.
- W porządku, Arthur – uśmiechnąłem się, nie wiedząc po co mamy wymienić imiona, jeśli on mnie po prostu podwozi. Myślałem sobie, że już nigdy go potem nie spotkam. - Nazywam się Francis Bonnefoy.

- Możesz powiedzieć to po francusku? - spytał.

- Je m'appelle Francis. - W tym momencie zdecydowałem, że on nie może być taki zły, jeśli chce, bym mówił po francusku. Nie wielu ludzi w okolicy, w której żyłem, lubiło Francuzów bądź nasz język, więc starałem się nie używać go zbyt często. To w zasadzie nie była niebezpieczna okolica, ale mogła taką być, co czasem udawało mi się zauważyć raz czy dwa w ciągu nocy. W sąsiedztwie takim jak moje, nawet jeśli czułbyś dumę z tego, kim jesteś, to nie możesz tego okazywać. Tak po prostu było i pewnie zawsze będzie.

Arthur zachichotał i zajechał drogę kolejnemu samochodowi.
- Piękny język, mniemam, że trochę go znam. Chciałbyś posłuchać? – Wprost nie mogłem nie pomyśleć „Co za wazelina". Ale tak naprawdę nie było nic innego, co mogłem zrobić, więc zgodziłem się.

- Je t'aime est cette?

Popatrzyłem na niego z powątpiewaniem.
- Co? A ty co? - Arthur zamrugał, zastanawiając się, co powiedział źle. Sprawdzając swoje słowa, powtórzył to zdanie.
- To jest dobrze, prawda? - Jego zmarszczone brwi zapewniły mnie, że nie wiedział, co mówił.

- Co dokładnie próbowałeś powiedzieć? Po angielsku, serio. - To nie było zabawne. Masakrowanie mojego języka nie było zabawne. Wcale. Może pomylił jedno słowo, czy coś, ale po prostu nie miałem pojęcia, co on usiłował mi powiedzieć.

- Pytałem o godzinę. Je t'aime est cette? To nie prawda? - Wyglądał przy tym tak szczerze, że nie mogłem nic poradzić na to, ze zacząłem się z niego śmiać. Tak bardzo nie kontaktował, że musiałbym mu wybaczyć, nawet jeśli zaszlachtowałby swoimi błędami cały mój język. - Śmiejesz się za mnie...

Z uśmiechem i ręką na jego ramieniu pokręciłem głową.
- Nie, śmieję się z twojego błędu. Chciałeś powiedzieć Quelle heure est il. - zmierzwiłem mu włosy, a potem próbowałem je ułożyć.

Arthur odsunął głowę spod mojej dłoni i westchnął.
- Co powiedziałem? Dla mnie to brzmiało naprawdę sensownie.

- Coś w rodzaju „Kocham cię jest to", coś w ten deseń. To takie głębokie, Arthurze. – Obserwowałem, jak zarumienił się mocno i skupiał się na drodze, nie chcąc na mnie patrzeć. - To prosty błąd. Może nauczyć cię trochę francuskiego? Nie śpieszy mi się. - Nie chciałem, by chodził wkoło, mówiąc, że zna francuski, kiedy nawet nie potrafi spytać o godzinę.

Arthur powoli odwrócił się, by spojrzeć na mnie. Jego oczy wydawały się błyszczeć, jakby czekał przez całą podróż, aż powiem coś takiego.
- Ach, dziś? Nie jestem zajęty, czy coś, ale... Masz przecież miejsce, w którym musisz być, nie chciałbym, żebyś marnował na mnie swój czas. - Skłamał. On chciał, bym zmarnował dla niego cały mój czas. Chciał, bym został z nim w tym samochodzie może na całą wieczność. Był samotnikiem i, jak się wkrótce okazało, mężczyzną bez przyjaciół, który nie zabierał innych po drodze zbyt często. Myślę jednak, że na pewno marzył o zrobieniu tego pewnego dnia, aby mógł ich zatrzymać, zatrzymać na tak długo, jak mógł. Jego sposób mówienia przypominał tkanie sieci, a jeśli myślisz, że to ty jesteś tym, który go w nią wplątuje, to jesteś w błędzie. Arthur to mistrz słów i w zależności od tego, czy wcześniej zdasz sobie z tego sprawę, będzie dla ciebie za późno lub nie. I jeszcze jedno - jego francuski był w porządku, dużo lepszy, niż udawał.

Zanim to zauważyłem, leżałem obok niego w jego domu, nagi, wyczerpany i, jak podejrzewam, trochę pijany. On wyglądał tak samo. Z pominięciem jednak ostatniej z tych cech, ponieważ sądzę, że nie mógłby mnie złapać z przytłumionymi zmysłami, zatem nie upił się do nieprzytomności. Zastanawiałem się, co się do diabła stało, chociaż to było całkiem oczywiste, przerażająco oczywiste. Czułem się spełniony, tak mogłem przynajmniej powiedzieć i Arthur też wydawał się czuć satysfakcję, ale również i smutek. Nie wiem, wszystko skupiało się tylko w jednym punkcie - chciałem wyjść.

Anglik odwrócił się w moją stronę i pocałował namiętnie. Ja oczywiście zwróciłem pocałunek, ale czułem się nie na miejscu, tak, jakbym powinien być gdzieś indziej, niż jestem. Przerwałem nasze krótkie połączenie.
- Arthur, Arthur, która godzina? - Na zewnątrz zapadał zmrok, więc nie byłem całkiem pewien. A może robiło się jaśniej? O rany, prawie spanikowałem!

- Siódma – jęknął, dalej mnie całując. Podejrzewam, że chciał więcej, ale naprawdę musiałem iść. Niedbale się wyszarpałem i usiadłem, z dala od desperacko wyglądającego mężczyzny.
- Arthur, wciąż muszę się dostać do domu Veronique.

Arthur wydął wargi i splótł ramiona wokół mojej talii.
- Słyszałem, jak milion razy mówiłeś, że ona będzie w cholerę czekać. - Spojrzał mi w oczy, prawdopodobnie wyczuwając dyskomfort. Westchnął i usiadł przy mnie, schylając się, by dosięgnąć swoich ubrań. - W porządku, Francis, zabiorę cię. Po prostu pozwól mi się ubrać.

Uśmiechnąłem się, także zbierając moje ubrania.
- Merci beaucoup! - Mój kierowca milczał, marszcząc brwi. - Nie martw się, Arthur. Będę cię często odwiedzał, kiedy tylko złapię kogoś, kto mnie podwiezie. Możesz nawet wychodzić z chłopakami i ze mną! Po prostu to urodziny Veronique i będę się czuć jak naprawdę zły facet, jeśli mnie tam nie będzie i...

- Kiedy mówiłeś to pierwsze pięć, albo i więcej razy, też cię słyszałem – Z irytacją, dramatycznie wciągnął spodnie i skarpetki. Nie mogłem zrozumieć wkurzonego nastroju Arthura. Powiedziałem mu, że może wychodzić z moimi przyjaciółmi i ze mną, nawet jeśli nikogo wcześniej nie przyjęliśmy do naszej małej grupki. Był dla mnie w porządku, tak sobie mówiłem w tamtym czasie. Nie nauczyłem się jeszcze, kim tak naprawdę jest ten mężczyzna, nie zajrzałem nieco głębiej w strukturę jego działań - a powinienem. On wydawał się po prostu taki niewinny, miał dwadzieścia lat, był więc trzy lata młodszy ode mnie. Widziałem w nim kogoś, kogo mógłbym uważać za młodszego brata... Młodszego brata, który najwyraźniej trafił ze mną do łóżka. Odkładając „kazirodztwo" na bok, widziałem w nim młodszego brata, a młodsi bracia nie robią nic złego, poza zrzucaniem winy na innych ludzi. Nie kłopotałem się więc z obserwowaniem go uważniej, niż musiałem.

W końcu odezwałem się, mówiąc coś co myślałem, że chce usłyszeć.
- Arthur, jeśli to byłby jakiś inny dzień, a nie urodziny Veronique, wtedy zostałbym dłużej, nawet na kilka dni, jeśli tylko byś na to pozwolił, ale to specjalny dzień. Cóż, teraz właściwie jest noc, ale wiesz, co mam na myśli. - Powodem dla którego mnie zabrał, była jego samotność. Jego rodzeństwo niedawno się wyprowadziło i miał dla siebie cały dom, już na zawsze. Rozumiałem to, czułem się tak samo po tym, jak zacząłem żyć sam i włóczyć się, by dojechać do moich przyjaciół, albo po prostu szedłem tam, gdzie mogłem dojść, tak jak do mojej pracy.

Arthur przewrócił oczami i wciągnął mnie do salonu, kiedy wskoczyłem w moje spodnie.
- Łapię! Zamknij się i chodźmy! - Uśmiechnąłem się do niego leniwie, kiedy wpadł do drugiego pokoju, by wziąć klucze. Moja koszula była przyjemna i nie śmierdziała, więc pomyślałem, że będzie w porządku. Wciągnąłem ją na siebie i szukałem otworu na głowę. Słyszałem, jak Arthur wrócił, gdy powoli szedłem w stronę drzwi, wciąż mając kłopoty z koszulą. Wszystkie dziury wyglądały tak samo! Walczyłem z wciągnięciem pierwszego buta i kopnąłem jedną z puszek po naszym piwie.
- Gotowy? - spytałem, zerkając na obraz, przedstawiający lamentującą starą kobietę, który Arthur miał na ścianie. Kiedy pierwszy raz go ujrzałem, byłem nim zaintrygowany, ale z drugiej strony wydawał mi się w pewnym sensie okropny. Nagle poczułem mocny i ostry ból z tyłu głowy. Upadając na podłogę, przelotnie spojrzałem na Arthura, który wydawał się zszokowany. Ach, co to? Wyglądał na pełnego żalu?

Wciąż byłem przytomny, a mój oddech świstał ciężko. Pomimo niesamowitego bólu z tyłu głowy, wciąż żyłem... Prawda? A przynajmniej oddychałem, więc może będzie okej. Może Arthur mógłby mnie wziąć do szpitala albo... Może to była jedna z tych sławnych migren, na które wszyscy narzekali? Zawsze nienawidziłem, kiedy ludzie tak robili, ale jeśli pomyślę, że to może być to, to merde, oni nie narzekali wystarczająco! Mój wzrok zaczął zanikać i nie mogłem usłyszeć Arthura i jego szalonych pomruków, których nie zauważyłem wcześniej. Cóż, jak dla mnie, był wystarczająco zwariowany, pomyślałem. Złapał moje kostki i zaczął ciągnąć mnie przez korytarz do drzwi prowadzących na zewnątrz. Chciałem zapytać go, co robi, ale nie mogłem zmusić się do mówienia. Moja głowa najwyraźniej krwawiła, mogłem poczuć posokę sącząca się z mojej czaszki, ale tylko dlatego, że spływała po mojej skórze.

Arthur ściągnął mnie po schodkach jego ganku i, Mon Dieu, to bolało! Chciałem mu przypierniczyć, ale nie mogłem się ruszyć, nie mogłem nic zrobić. Nawet mój oddech wydawał się nie istnieć, jedyne, co jeszcze czułem, to ból. Wepchnął mnie w pustą przestrzeń pod jego domem, przez pajęcze sieci utkane w wejściu.
- Zostań – powiedział. Oczywiście zostałem, nie miałem wyboru, chociaż wolałbym zostać zabrany do szpitala. Ale nawet to nie zostało mi dane, nigdy nie miało być. Zostałem w tym zimny miejscu, a szczury, robaki i mrówki używały mojej piersi jako nowego placu zabaw. Moja głowa pulsowała, aż nic już nie mogłem czuć.

Straciłem wszystko, co należało do mnie, większość moich zmysłów, moją niechęć do pewnych rzeczy, którą tylko ktoś żyjący mógł przejawiać, moje życie. Odszedłem, zostałem bezimiennym dwudziesto-trzylatkiem. Nie byłem sławny, jak sobie tego życzyłem w jednej, czy innej kwestii. Nie byłem żonaty z pięcioma pięknymi dziewczynami, jak sobie fantazjowałem nie raz, nie dwa. Nie powiedziałem Veronique „Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, ty niesamowita, piękna dziewczyno!". Nie byłem w żadnym innym miejscu, tylko pod domem jakiegoś faceta o imieniu Arthur, który zabrał mnie, nie kogoś innego, ale mnie, z autostrady. Byłem martwy i miałem przeczucie, że niewielu ludzi nawet zauważy, że zniknąłem.