Pomysł rodził się w mojej głowie od dawna, ale pod wpływem pewnej inspiracji dopiero teraz postanowiłam go spisać. Napisanych jest kilka rozdziałów do przodu, dalej się tworzy. Po raz pierwszy tworzę coś tak długiego, więc proszę o wybaczenie/doping/krytykę (do wyboru). Wstawiam póki co prolog, który jest krótki i niewiele wyjaśnia. Będę bardzo wdzięczna za wszystkie opinie.
Alternatyw świata HP powstało mnóstwo, ten tekst będzie kolejną. Opowiadanie będzie długie, choć nie jestem w stanie na ten moment stwierdzić, jak długie. Nie przewiduję żadnych poważniejszych ostrzeżeń, może za wyjątkiem wulgarnego słownictwa (czasami). Akcja dzieje się w Stanach Zjednoczonych oraz w Anglii. Będzie Harry, a co jeszcze, to się okaże.
Gdyby jakaś przemiła duszyczka zechciała zająć się betowaniem tego opowiadania, byłabym bardzo wdzięczna. Prolog jest niestety niezbetowany, za co serdecznie przepraszam, mam nadzieję, że nie ma mnóstwa błędów.
Zapraszam do czytania.
Prolog
"Each man's life represents the road toward himself, and attempt at such a road, the intimation of a path. No man has ever been entirely and completely himself. Yet each one strives to become that — one in an awkward, the other in a more intelligent way, each as best he can."*
Hermann Hesse, "Demian"
Odkąd Harry pamiętał, większość życia spędzał na uciekaniu. Sporo czasu przesiadywał również w ciemnym, małym pomieszczeniu, wpatrując się z zadumą w brudną ścianę komórki. Być może nie stąpał jeszcze po tym świecie zbyt długo, ale zdążył nauczyć się już wielu ważnych rzeczy – wiedział na przykład, jak przyrządzić jajka na bekonie, jak skosić trawnik i zrobić pranie. Wiedział, jak przyszyć guzik, zacerować skarpetki i zrobić drinka, który nie sprawi, że wuj Vernon zacznie na niego wrzeszczeć. Miał również kilka sprawdzonych sposobów, by uniknąć pięści swojego kuzyna, z czego wszystkie opierały się właśnie na tej jednej rzeczy – ucieczce.
Harry biegł więc, a że był mały, chudy i robił to średnio pięć razy dziennie, niewiele osób miało choć szansę, by go dogonić. Jak burza przebiegł przez park i skręcił w alejkę między sklepem zoologicznym a stomatologiem, w stronę dobrze sobie znanemu skrótowi prowadzącemu na Privet Drive. Słyszał na plecami głośnie sapanie swojego kuzyna oraz drugie, nieco cichsze, należące do jego najlepszego przyjaciela, Piersa. Dudley był zbyt gruby, by dotrzymać Harry'emu tempa, jednak drugi chłopiec miałby szansę go dorwać, gdyby Harry choć na chwilę się zatrzymał. Czując ból w mięśniach, pobiegł wzdłuż Magnolia Road i znów skręcił.
O sekundę za późno zdał sobie sprawę, że wpadł w spore kłopoty. W miejscu wąskiego przejścia pomiędzy domami numer trzydzieści dwa i trzydzieści cztery znajdował się teraz wysoki na dwa metry drut kolczasty. Mieszkańcy tych dwóch domów wiecznie narzekali na to, że dzieciaki codziennie tędy przebiegały. Najwyraźniej w ten sposób postanowili rozwiązać problem.
Usłyszał dobiegający z ulicy tupot stóp i po szybkiej kalkulacji stwierdził, że nie zdąży zawrócić. Rozejrzał się dziko wokół, ale nie istniała żadna droga ucieczki, a oprawcy byli coraz bliżej. Zacisnął mocno powieki, oddychając płytko.
Błagam, pomóż! – zwrócił się w myślach do jakiegokolwiek bóstwa, którego mogłoby go słuchać. – Spraw, żebym wyparował. Zniknął i już nigdy tutaj nie wrócił. Chcę znaleźć się gdzie indziej. Gdziekolwiek, byle jak najdalej od Little Whinging. Najlepiej… najlepiej na drugim końcu świata!
W tym momencie rzeczywistość wokół niego zawirowała i gdyby już wcześniej nie trzymał oczu mocno zaciśniętych, zamknąłby je w tej chwili. Usłyszał szum w uszach i nagle poczuł, jakby przeciskał się przez mały otwór, jakby coś naciskało na każdy skrawek jego ciała. Był pewien, że gdyby tego dnia cokolwiek zjadł, w tym momencie zostałoby to zwrócone. Po chwili wrażenie się zmieniło i tym razem był rozciągany, niczym na torturach, każda kończyna w innym kierunku. Poczuł przenikliwy ból w klatce piersiowej, chciał objąć ciało ramionami, ale odkrył, że nie ma nad nimi żadnej kontroli. Miał wrażenie, że każda część jego ciała znajduje się w innym miejscu, jakby przestał być spójną całością, a stał się zbiorem oderwanych od siebie atomów, ale zanim zdążył się nad tym głębiej zastanowić i zacząć panikować, stracił świadomość.
Gia Leighton mogła całkowicie szczerze stwierdzić, że kocha swoją pracę.
Uważała, że nie ma nic bardziej satysfakcjonującego niż pomaganie ludziom, a że dodatkowo była to praca bardzo respektowana i dobrze płatna, Gia była naprawdę dumna z siebie, gdy ukończyła Uniwersytet Magomedyczny i dostała się na staż do największej i najbardziej znanej placówki magomedycznej w całych Stanach. Jako że była młoda, ambitna i wykształcona, zaledwie parę miesięcy później udało jej się zdobyć etat. Na początku Gia zawsze pojawiała się w pracy w dobrym humorze; pracownicy szpitala ją uwielbiali, a ona uwielbiała ich, tak samo jak przepadała za swoimi pacjentami, nawet jeśli jeszcze wtedy jedynym, co mogła robić, było pojenie ich eliksirami. Głównie uśmiechała się, przynosiła kawę i wypełniała rubryczki w dokumentach, cierpliwie czekając, aż nadejdzie jej czas na zostanie pełnoprawnym uzdrowicielem. Wreszcie nadszedł.
Uzdrowicieli nie było wielu, jednak z łatwością można było rozpoznać ich w morzu pielęgniarek i magomedyków po bladych twarzach i wiecznie podkrążonych oczach. Praca uzdrowiciela polegała na ciągłym spieszeniu się, wykrzykiwaniu poleceń do pielęgniarek i zajmowaniu się tylko i wyłącznie najcięższymi przypadkami. Gia nie przypominała sobie, by kiedykolwiek wcześniej żyła w takim tempie, jak odkąd zaczęła tę pracę, nie zmieniało to jednak faktu, że nadal ją kochała. W końcu nie ma nic bardziej satysfakcjonującego niż pomaganie ludziom.
To był pierwszy dzień od dawna, kiedy Gia nigdzie się nie spieszyła i szczerze powiedziawszy czuła się z tym nieco nieswojo. Była niedziela, wczoraj sala szpitalna była niemal pusta, zostawiła więc na miejscu kilka pielęgniarek, zamieniła się z Bennettem, który zamiast niej wziął poranną zmianę i postanowiła rozkoszować się wolnym przedpołudniem. Została jej ponad godzina do czasu, gdy będzie musiała pojawić się w pracy, przemierzała więc powolnym krokiem aleję Greenwich, kierując się w stronę SoHo. Zajrzała po drodze do Starbucksa, zaopatrzając się w duży, papierowy kubek latte i kilka czekoladowych muffinów. Opuściła kawiarnię i ponownie wtopiła się w spieszący tłum. Większość czarodziejów źle czuła się w Nowym Jorku. Wciąż można było natrafić na opinie tradycjonalistów, którzy z przekonaniem twierdzili, że niektóre miejsca po prostu od zawsze należały do mugoli i tak powinno pozostać. To miasto było jednym z nich. W najbardziej dobitny sposób ukazywało, jak wiele mugole potrafią osiągnąć, jak wielu ich jest i na jak wielką skalę rozrósł się ich świat, podczas gdy świat magiczny wciąż pozostawał mały i kameralny.
Mimo tych głosów od czasu, gdy na początku XX wieku liberałom udało się choć częściowo dorwać do władzy, powoli zaczęto wprowadzać zmiany. Czarodzieje zasiedlili Amerykę o wiele wcześniej niż mugole, jednak przyzwyczajenie do utrzymywania swojego istnienia w sekrecie sprawiło, iż większość magicznego ludu praktycznie zabarykadowała się w okolicach Salem i kilku innych magicznych miejscowości, nie widząc najmniejszej potrzeby integrowania się z mugolami. Trzymali się z dala od mugolskich metropolii, tkwiąc w miejscu, zupełnie ślepi na błyskawiczny rozwój „tego drugiego świata", jak zwykli go nazywać. Być może była to spuścizna po ich europejskich braciach, którzy do tej pory zupełnie izolowali się od mugoli, nie tylko fizycznie, ale przede wszystkim mentalnie.
Gia nie była pewna, w którym dokładnie momencie sytuacja zaczęła się zmieniać. Prawdopodobnie przeniesienie Magomedycznego Instytutu Stanów Zjednoczonych na stałe z Salem do Nowego Jorku pod koniec lat dwudziestych, a następnie umieszczenie siedzib Kongresu i Ministerstwa Magii w podziemiach Bostonu ostatecznie zmusiły większość czarodziejskiej populacji, by wreszcie wystawić nos poza Salem. Duża część zarówno pracowników szpitala, jak i urzędników oraz polityków, wciąż preferowała przenoszenie się do miejsc pracy bezpośrednio za pomocą teleportacji bądź proszku fiuu, trzymając się z dala od wielkich mugolskich miast, nawet jeśli magiczne instytucje znajdowały się w samych ich sercach, jednak zawsze był to jakiś krok do przodu. Nic nie zmienia się z dnia na dzień i nikt nie miał wątpliwości, że przekonywanie konserwatywnych rodzin magicznych do tego, że mugole nie są tacy źli i różni od nich, będzie długim i mozolnym procesem. Zwolennicy otwarcia się na „ten drugi świat" jednak nie poddawali się, pracując konsekwentnie i nieprzerwanie nad poszerzaniem czarodziejskich horyzontów i perspektyw.
Może jeszcze nie moje pokolenie – pomyślała Gia, rozglądając się po twarzach otaczających ją mugoli. – Ale możliwe, że moje dzieci będą już mogły bez obaw studiować na mugolskich uniwersytetach lub pracować w mugolskim świecie, jeśli tylko będą miały takie życzenie. Nasze światy się uzupełniają. Powinny ze sobą współpracować, zamiast się zwalczać.
Choć przez jakiś czas po przeprowadzce do Nowego Jorku Gia rzeczywiście czuła się nieco przytłoczona, szybko odkryła, jak łatwo wtopić się w tłum w samym centrum Manhattanu. Ubrana w białą bluzkę, szarą spódnicę za kolano i tego samego koloru żakiet, ze swoimi krótko ściętymi blond włosami, w wysokich szpilkach i z aktówką w dłoni mogła z powodzeniem uchodzić za jedną z nich. Nie bała się mugoli, a mugole nie bali się jej – to był dowód, że czarodzieje byli w stanie żyć z nimi w harmonii, jeśli tylko chcieli. Lubiła ten wielki świat – w tym momencie wraz z nią na ulicach Manhattanu znajdowało się więcej ludzi, niż czarodziejów było w całych Stanach. Czuła się tu wyjątkowo wolna. Nikt jej nie znał, nikt nie mógł jej rozpoznać. To było wielka odmiana od tego, do czego przywykła. W magicznym świecie wszyscy się znają.
Gia pochodziła z tradycyjnej rodziny czarodziejskiej, jednej z pierwszych, które osiedliły się na terenie Stanów Zjednoczonych. Wychowała się w całkowicie magicznym miasteczku w Minnesocie. Jedynymi miejscami, w których spędziła dzieciństwo, było jej rodzinne miasto i szkoła w Salem. Nigdy nawet nie widziała mugola. Jej rodzina nie wystawiała nosa poza miasteczko, jeśli nie musiała. Wtedy było zupełnie inaczej – czarodzieje byli rozsiani po całym kontynencie, praktycznie pozbawieni ze sobą kontaktu. Jedynym miejscem, które można było uznać za serce magicznego świata, było Salem, jednak czarodzieje wcale nie podróżowali tam z wielką chęcią, wciąż nosząc w pamięci liczne procesy czarownic. Wreszcie na początku lat sześćdziesiątych władze zdecydowały, że magiczne Stany Zjednoczone potrzebują centrum, miejsca spotkań łączącego wszystkich amerykańskich czarodziejów. W ten sposób powstało czarodziejskie SoHo, czyli magiczna dzielnica handlowa, na której znajdowały się także najważniejsze instytucje czarodziejskie, takie jak banki, szkoły wyższe czy MISZ**.
Gia zawsze nosiła w sercu sympatię do mugoli, jednak jej fascynacja ich kulturą rozpoczęła się na dobre dopiero, gdy poznała swojego przyszłego męża, Briana. Jej rodzice długo nie mogli pogodzić się z jego mugolskim pochodzeniem; dopiero rok temu z powrotem zaczęli się do niej odzywać – czasami. Ona nie uważała jednak, by jej wybrankowi można było cokolwiek zarzucić. Ostatecznie był sekretarzem w Departamencie Współpracy Międzynarodowej i jednym z najważniejszych specjalistów od kontaktów z mugolami w kraju. Gia nie mogłaby być bardziej dumna. Uwielbiała mugoli prawdopodobnie o wiele bardziej niż jej mąż. Dla niej byli wyjątkowi. Dla Briana byli po prostu normalni.
Wciąż popijając kawę, Gia dotarła wreszcie do ulicy Sullivan i skręciła w wąski zaułek. Wspięła się na strome schodki przeciwpożarowe, zatrzymując się na wysokości pierwszego piętra. Rozejrzała się ostrożnie wokół, a kiedy nie zauważyła niczyjej obecności, wyciągnęła z rękawa różdżkę i stuknęła jej końcem trzy razy w zardzewiałą klamkę wysokiego okna. Błysnęło delikatne, niebieskawe światło, po czym Gia nacisnęła pewnie klamkę.
Za oknem znajdowała się ulica. Gia bez wahania przekroczyła próg, po raz kolejny wtapiając się w tłum. Tym razem nie było to takie proste – choć zdarzały się osoby ubrane po mugolsku, większość czarodziejów wciąż nosiła szaty, przynajmniej kiedy nie musieli odwiedzać mugolskiego świata. Kobieta ruszyła wzdłuż ulicy, rozglądając się po otaczających ją szyldach. Kilkakrotnie uśmiechnęła się i kiwnęła głową, rozpoznając w tłumie znajome twarze. Minęła kilka sklepów z ubraniami i czarodziejskich banków, aptekę, galerię sztuki, małą herbaciarnię i sklep z pamiątkami, po czym skręciła w lewo, w prostopadłą, nieco mniejszą uliczkę pokrytą kocimi łbami. Dostrzegła napis „Wyprzedaż" na szybie dużego outletu odzieżowego, obiecując sobie, że zajrzy do niego jutro w drodze do pracy. Przemknęła wzdłuż wielkich, marmurowych schodów Nowojorskiego Uniwersytetu Magicznego, po których wspinała się grupka ubranych w klasyczne czarno-niebieskie szaty studentów, aż w końcu wyszła na zalany wczesnowiosennym słońcem plac. Na wprost niej rozciągał się wysoki wieżowiec, siedziba redakcji Magicznego USA, najpopularniejszego dziennika w kraju. Po lewej znajdował się śnieżnobiały budynek z masywnymi drzwiami. Wielkie, złote litery nad nimi informowały, że był to Magomedyczny Instytut Stanów Zjednoczonych.
Gia skierowała się w stronę wejścia, w międzyczasie machając krótko różdżką, co spowodowało, że jej mugolski strój natychmiast zmienił się w długą, białą szatę. Dopiła ostatni łyk kawy, wyrzucając kubek do kosza na śmieci przed drzwiami, po czym pospieszyła głównym holem w stronę sali przyjęć. Pozostało jeszcze trochę czasu do rozpoczęcia jej zmiany, ale lepiej od razu upewnić się, że wszystko jest na swoim miejscu.
- Leighton! – obróciła się w miejscu, gdy usłyszała swoje nazwisko. W jej kierunku zmierzał żwawym krokiem starszy uzdrowiciel, Bennett, a biały kitel powiewał za nim jak skrzydła. Mężczyzna miał krótkie włosy przyprószone siwizną i bystre, szare oczy. Nie było nic dziwnego w tym, że wyglądał na zmęczonego. – Mamy wezwanie z Departamentu Tajności. Jakiś dzieciak aportował się w centrum Seattle, na oczach mugoli. Na dodatek się rozszczepił. Rzucaj graty, zbierz swoich ludzi i aportuj się. Zostawiłem ci współrzędne na biurku.
- Seattle? – zapytała zaskoczona Gia, jednak posłusznie zaczęła zmierzać w kierunku swojego biura. - Czy ekipa z Denver nie może tam polecieć? Dlaczego my musimy teleportować się na drugi koniec kraju? - Bennett wzruszył ramionami, pocierając twarz dłonią.
- Mają jakąś sytuację kryzysową. Wyznaczyli to nam, a ja muszę trzymać zmianę.
- W porządku, już tam lecę.
Nie czekając na odpowiedź pospieszyła w stronę swojego gabinetu. Okrążyła biurko i uniosła małe, podręczne lusterko z wygrawerowaną nazwą szpitala.
- Astor Fox – powiedziała wyraźnie, na co powierzchnia zafalowała, a po chwili ukazała się na niej twarz młodej, może dwudziestoparoletniej dziewczyny. Gia nie pozwoliła jej nawet otworzyć ust, od razu przechodząc do rzeczy. – Astor, mamy wezwanie do Seattle. Przesyłam ci współrzędne, sądzę, że dwie osoby wystarczą. Widzimy się na miejscu za piętnaście minut.
Po raz kolejny nie czekając na odpowiedź zerwała połączenie, po czym zebrała kilka leżących na biurku dokumentów i wrzuciła do swojej aktówki. Podeszła do szuflady, wyciągnęła z niej kilka wypełnionych różnokolorowymi płynami fiolek oraz tubek i słoiczków, pomniejszyła je i schowała do kieszeni szaty, po czym w biegu przeglądając współrzędne udała się do punktu aportacyjnego.
* - tłum: „Życie każdego człowieka jest drogą ku samemu sobie, próbą znalezienia drogi, zaznaczenia ścieżki. Żaden człowiek nie był nigdy w pełni samym sobą, lecz mimo to każdy ku temu dąży, jeden w mroku, inny w światłości, jak kto umie."
** - MISH – Magomedyczny Instytut Stanów Zjednoczonych
