Disclaimer: I do not own characters and I don't make any profits on writing.

Od autora: Upał nie sprzyja wenie. Upał nie sprzyja nawet korekcie. Ale, tak czy inaczej, coś się zrobiło…

Podziękowania dla Arianki, która mnie pogania, by to w ogóle publikować, Amigi, Filigranki i Myszyny – które uznały, że to warto pokazać i które zadbały, by się to nadawało do przeczytania…


Mściciel


Jak każda większa instytucja z tradycjami, Scotland Yard miał, oprócz oficjalnych procedur, także nieoficjalne zwyczaje, w myśl których konkretni pracownicy dostawali określone typy zadań. Wiadomo było, że kto inny poprowadzi sprawę prostego morderstwa w afekcie, gdzie sprawca łka nad ciałem ofiary i ze łzami w oczach spowiada się z każdego gestu poprzedzającego zabójstwo, a komuś innemu każą mozolnie wyjaśniać, czyj szkielet znalazła w kanale grupka nastolatków, mieszkająca w dzielnicy, gdzie rozmowę z policją uważa się za ujmę na honorze.

Detektyw inspektor Gregory Lestrade przywykł już do tego, że cieszył się w swojej pracy renomą specjalisty od niemożliwości. Oznaczało to między innymi, że niejako automatycznie były mu zlecane skomplikowane sprawy, zwykle wymagające kontaktu z niezbyt przychylnie nastawionymi mediami, w których szansa na pozytywne zakończenie była znacznie mniejsza od szansy spektakularnej porażki. Inaczej mówiąc, dostawał takie zadania, gdzie musiał nie tylko znaleźć rozwiązanie i w miarę możliwości postawić sprawcę przed sądem, ale i zrobić to dostatecznie szybko, by uratować przed medialną nagonką Scotland Yard, który – jak każda instytucja – nie lubił krytycznych artykułów.

Do takich należało zadanie, jakie akurat dostał, a – na nieszczęście inspektora – media dowiedziały się o przypadku, zanim dokumenty znalazły się na jego biurku. Właściwie to cała historia zaczęła się od pytań pewnego redaktora tabloidu.

Człowiek ten nudził się w pracy dostatecznie, by wysmażyć artykuł o tajemniczym zabójstwie gdzieś w okolicach Soho. Zrobił to wbrew zdaniu badającego je podinspektora, który w tej sprawie nie widział nic niezwykłego. Londyn liczył sobie ponad osiem milionów mieszkańców, rodowitych Anglików i przybyszy ze wszystkich pięciu kontynentów. Statystycznie więc było pewne, że któregoś z nich zawiedzie kiedyś umiejętność werbalnego wyrażenia uczuć i zamiast gadać, przejdzie do rękoczynów, także z użyciem rozmaitych narzędzi perswazji. Pobicie przy użyciu takiego narzędzia było właśnie, co nie podlegało wątpliwości, przyczyną śmierci człowieka znalezionego w zaułku. Wiadomo było, kto zginął, jak zginął, a odpowiedź na pytanie, dlaczego zginął, sprowadzała się zdaniem policji do ustalenia, z kim denat bawił się tamtego wieczora i kto mógł żywić do niego dosyć urazy, by zatłuc go na śmierć. Ewentualnie, kto widział jakichś rozrabiaków w tamtej okolicy, bo doświadczony podinspektor dopuszczał też możliwość, że miał do czynienia z pechowcem, który znalazł się w złym miejscu o złej porze. Oczywiście podzielił się tą myślą z redaktorem, który jednak nie miał zamiaru przytaczać tego zdroworozsądkowego wyjaśnienia. Utrzymane w krwistej tonacji zdjęcia zmasakrowanego ciała dobrze wyglądały w druku, a tajemniczy mord brzmiał znacznie bardziej interesująco.

Interesująco zrobiło się też na komendzie, gdy jeden z podwładnych podinspektora, niejaki Hopkins, poszukał danych o odciskach palców zmarłego. Nie spodziewał się bowiem, że komputer wskaże mu inne zabójstwo, którego ofiarą była kobieta, zgwałcona i pobita na śmierć. Odcisk palca zmarłego z Soho był jedynym śladem wskazującym, kim mógł być jej oprawca.

Podinspektor pokiwał głową, pochwalił zdawkowo pracownika i zlecił mu sprawdzenie, czy dwójka zmarłych znała się, zanim zostali pozycjami w policyjnych statystykach. Londyńska wiosna nie należała do najspokojniejszych, wciąż przybywały nowe sprawy, którymi powinien się zająć, więc nie miał zamiaru sprawdzać alibi w kręgu znajomych kobiety, póki nie będzie miał pewności, kogo powinien o nie zapytać.

Hopkins sumiennie wywiązał się z zadania. Najpierw poinformował przełożonego, że nikt, kto znał kobietę, nie znał mężczyzny, a potem zabrał się za dalsze szperanie w aktach. Był młody, ambitny i właśnie pokłócił się z dziewczyną, więc miał wszelkie powody, by siedzieć po godzinach. Pracowity piątkowy wieczór i weekend zaowocowały plikiem teczek, które w poniedziałek ułożył w dwa zgrabne stosiki na biurku szefa. Przyczyną śmierci kobiet była przemoc na tle seksualnym, a Scotland Yard nie wykrył jej sprawców, zanim nie zostali oni zabici. Co więcej, nie udało się wykryć, kto zabijał.

Taka zbieżność, a raczej myśl o tym, jak mogłyby wyglądać nagłówki gazet, gdyby to dotarło do dziennikarskich uszu, podniosła włosy na głowie podinspektora. Zgodnie więc z nieformalnymi zasadami obowiązującymi w każdej większej instytucji, pospiesznie znalazł kogoś, kto w razie kłopotów trafiłby zamiast niego na pierwsze strony tabloidów. Akta spraw wylądowały na biurku detektywa inspektora Lestrade'a.

Greg Lestrade, ujrzawszy ten zgrabny stosik teczek, nie miał wątpliwości, czemu, czy też raczej komu je zawdzięcza. Sobie. Mógł winić tylko siebie, za dawną ustępliwość i naiwną wiarę w zwycięstwo sprawiedliwości. Od chwili, gdy w desperacji poszukał pomocy poza procedurami, minęło sporo czasu i jeszcze więcej kłopotów, ale wiara w sprawiedliwość przetrwała w nim nadal, ustępstwa zaś, cóż… były konieczne, by przetrwać co poniektóre śledztwa. Wiedział też, że swoją wewnątrzwydziałową opinię specjalisty od spraw nie do rozwiązania zawdzięczał pewnemu detektywowi i był świadomy, że jest nieformalnie wydelegowany przez Scotland Yard do utrzymywania kontaktów z tymże detektywem.

Nie, żeby Greg miał coś przeciwko temu. Uważał Sherlocka Holmesa za przyjaciela, z wzajemnością, o ile wiedział, i ta przyjaźń pozwalała mu przetrwać współpracę z detektywem-konsultantem. Bo choć było coś fascynującego w sposobie, w jaki Sherlock rozwiązywał kolejne sprawy, w słowach wyrzucanych z prędkością karabinu maszynowego, w ciągach myślowych, w błyskawicznych obserwacjach i skojarzeniach, to jednak Holmes był wyjątkowo irytujący. Lestrade wolał nie myśleć, jak zareagowaliby niektórzy jego koledzy, stając oko w oko z człowiekiem, który w kilkanaście sekund znał ich najwstydliwsze sekrety, i nie wahał się ich publicznie ujawnić przy najmniejszej prowokacji. Co zazwyczaj oznaczało pierwszą wymianę zdań na temat aktualnej sprawy. Wprawdzie już od dłuższego czasu Holmes zjawiał się w towarzystwie wojskowego lekarza, weterana z Afganistanu, który swoją odporność na stres wykorzystywał, służąc detektywowi za mediatora, moderatora dyskusji i specjalistę od kontaktów międzyludzkich, jednak John Watson nie był wszechobecny, za to konflikty – nieuchronne. Zdaniem inspektora bezpieczniej i zdrowiej dla wszystkich zainteresowanych, z Londynem włącznie było, żeby Sherlock Holmes obcował tylko z wybranymi, znającymi jego osobowość, pracownikami Scotland Yardu. Zwłaszcza, że poznali się już wszyscy na tyle dobrze, by wzajemne obelgi i kąśliwe komentarze zasadniczo sprowadzić do roli rytualnych ozdobników rzeczowej poza tym dyskusji.

Co by jednak nie sądzili jego koledzy, inspektor Lestrade nie był jedynie pośrednikiem w kontaktach Scotland Yardu z uciążliwym towarzysko i niewątpliwie genialnym detektywem konsultantem. Zebrał wokół siebie dobry zespół, ludzi, którzy łączyli upór z ciekawością i tą swoistą zawziętością, która nakazywała im po raz kolejny analizować zebrane ślady w nadziei, że któryś z nich wskaże im dalszą drogę. Dopiero wtedy, gdy procedury zawodziły, śledztwo docierało do przysłowiowej „ściany", a całej sprawie groziło utknięcie pod etykietką „nierozwiązane", Lestrade sięgał po telefon. Jego współpracownicy przyjmowali to bez zachwytów. Nie dziwiło go to. Wiedział, że szukanie pomocy u Sherlocka Holmesa uważali za przyznanie się do klęski, zaś sposób bycia detektywa tylko podkreślał ich porażkę. Ale postawiony przed wyborem pomiędzy gorzką satysfakcją z zakończenia kolejnej sprawy, a pogodzeniem się z bezradnością wobec zbrodni, Lestrade zawsze wolał to pierwsze. Nie wytykał też pracownikom ich niechęci, bo wiedział, że ma ona to samo źródło – przykrą świadomość, że okazali się nie dość bystrzy, by samodzielnie poradzić sobie z przestępcą.

Tym razem jednak sprawa wyglądała inaczej. Jeszcze zanim zdecydowali, w którą stronę wykonać pierwszy ruch – czy ponownie przesłuchiwać rodziny zmarłych, czy szukać wśród ich znajomych, ktoś zadzwonił do prasy i inspektor miał tylko tyle czasu na przygotowanie się do konferencji, by nie mylić się w datach i nazwiskach ofiar.

Dziennikarze nie zamierzali go oszczędzać. Kiedy Lestrade zreferował, co wie policja, posypały się pytania.

- Dlaczego dopiero teraz to wykryto?

Lestrade odchrząknął.

- Jak państwo zauważyli, te zbrodnie miały miejsce w przeciągu ostatnich sześciu lat. Odstęp czasowy był zbyt duży, by dostrzec korelację.

- Czy to znaczy, że korelacja nie istnieje?

- Nie wykluczamy takiej możliwości – odpowiedział Greg, modląc się jednocześnie w duchu, by odezwały się telefony dziennikarzy. Ale panowała cisza. Więc albo trafił, albo…

- Co ma zamiar zrobić policja?

- Ze względów operacyjnych nie możemy tego powiedzieć.

- Inspektorze, jeśli to nie jest przypadek, czy mamy do czynienia z seryjnym zabójcą?

- Nie możemy tego wykluczyć… - Lestrade zawiesił głos, znów podświadomie oczekując serii sygnałów.

Znowu cisza.

Donovan chyba zorientowała się, na co inspektor czeka, bo oznajmiła, że jeszcze tylko jedno pytanie i kończą konferencję.

- Inspektorze… - odezwał się szpakowaty mężczyzna. – Czy chce pan coś przekazać widzom?

Lestrade odetchnął i podniósł się zza stołu.

- Owszem, chcę. Nie wiemy jeszcze, czy te śmierci są ze sobą powiązane inaczej, niż tylko parami oprawców i ofiar. Być może tak. Być może po mieście krąży samozwańczy mściciel… - Inspektor usłyszał za sobą syknięcie Sally i zauważył nagłe ożywienie dziennikarzy, ale było już za późno. Sprawa właśnie dostała bulwarowy przydomek. – Powtarzam, to tylko możliwość. Ale jeśli tak, to ma on jasne kryteria. Więc chcę ostrzec wszystkich mężczyzn, którzy uważają, że w przemocy wobec kobiet nie ma nic złego, by przemyśleli swoje postępowanie, nim staną się kolejnym celem.

- Inspektorze, czy policja spodziewa się dalszych ofiar?! – krzyknął któryś z dziennikarzy.

- Nie możemy tego wykluczyć. – Greg opadł ciężko na krzesło.

Gdy wreszcie ostatni dziennikarze wyszli, Lestrade sprawdził telefon.

- Co jest, szefie? – zainteresowała się Donovan.

- Sprawdzam, czy nie włączyłaś przez przypadek zagłuszania – odparł.

- Nie. A czemu pytasz?

- Bo się spodziewałem… Wiesz czego.

- Tak – sierżant przewróciła oczyma.

Wiedziała. Jeden SMS, zwykle o złośliwej treści, przychodzący w tym samym czasie na wszystkie telefony dziennikarzy, był ulubionym komentarzem Sherlocka Holmesa do sytuacji. Ale albo detektyw nie oglądał konferencji, albo sprawa go nie zainteresowała, bo telefony milczały.

- Chcesz go poprosić, by się przyłączył?

- A mamy inne wyjście?

Donovan prychnęła, wyrażając w ten sposób swoją opinię zarówno o detektywie, jak i o przełożonych Lestrade'a, którzy już niebawem zaczną na niego naciskać, by przedstawił wyniki śledztwa. To było nieuniknione. Sprawiedliwość sprawiedliwością, ale najbardziej liczyły się statystyki, a dodatkowo nieostrożna wypowiedź inspektora mogła dać początek nie tyle zwykłej burzy, co prawdziwemu sztormowi. Sierżant mogła od ręki wyliczyć co najmniej cztery powody, dla których Scotland Yard stanie się celem ataków. Potrzebowali rezultatów i to szybko.

CDN.