Postaci występujące w "Doktorze Who" i "Supernatural" nie należą do mnie i nie przynoszą mi żadnych zysków. Jaka szkoda...
Wydarzenia tej opowieści są umieszczone gdzieś pod koniec czwartej serii "Supernaturala" i w środku mojej wirtualnej piątej serii "Doktora Who." Tym razem opowiadanie powstało oryginalnie w języku angielskim, wybaczcie mi więc, jeśli język polski zabrzmi nieco sztucznie. Sęk w tym, że oba seriale widziałam wyłącznie w wersji oryginalnej i kiedy myślę o dialogu pomiędzy postaciami, "słyszę" go po angielsku (lub "amerykańsku" ;)). Tak, czy inaczej, życzę dobrej (mam nadzieję) zabawy.
KTO SIEJE WIATR
KONTRA
SZTORMOWY KOSIARZ
.1. Zderzenie dwóch światów w Summit Creek, Colorado
- No i?
- Niczego nie widziałem.
- Musiało pójść w twoją stronę.
- Ale nie poszło!
Pełne irytacji sapnięcie.
- Sprawdziłeś w stodole?
- Nie poszło do stodoły.
- Pytam, czy sprawdziłeś?
- ...Nie... nie sprawdziłem... ale...
Metaliczne szczęknięcie.
- Taaa, no niezła robota, brachu!
Wielkie, drewniane drzwi otworzyły się powoli, z przeraźliwym skrzypnięciem, wpuszczając blade pasmo księżycowego blasku do wnętrza stodoły. Snop światła latarki przeciął mrok we wnętrzu. Niemal natychmiast podążył za nim następny snop światła. Drobinki kurzu zawirowały w strugach blasku błądzących po starym, opustoszałym budynku gospodarczym.
- Nie ma tu nic oprócz słomy. – Jedna ze smug światła zawirowała gwałtownie, odnajdując w ciemności twarz młodego mężczyzny, który zmrużył oczy w powodzi jaskrawego blasku. – Co my tu w ogóle robimy, Dean?
- Weź mi nie świeć, co?
Z pewnym wahaniem krąg światła osunął się na ziemię.
- Dean, słuchaj, tutaj nie ma nic prócz złomu, siana i masy pajęczyn. Żadnej cholernej siarki, skoków temperatury i EMF milczy jak zaklęte. To jest zwykła, stara stodoła na totalnym zadupiu. Powinniśmy jechać na spotkanie z Bobby'm...
- Przyznaj, Sammy, że ty też to słyszałeś. – Kolejny promień światła zygzakami przemierzył wnętrze zakurzonej stodoły, na sekundę zahaczając o inną młodą twarz; o twarz z wydatną szczęką, szerokim czołem i zmrużonymi, ciemnymi oczyma. – Coś jakby jękliwy kaszel? Jakby było ranne? Albo wkurzone?
- Ta, słyszałem, i to mogło być cokolwiek – jakaś maszyneria, może stary silnik. Tu w pobliżu są tartaki; to mogła być piła.
- Wiem, jak brzmi piła. Ten dźwięk był zupełnie inny. Był upiorny.
- Nie, no pewnie, jękliwy kaszel... Tutaj naprawdę niczego nie ma, Dean, ja się stąd zmy...
- Czekaj! – Światło latarki potknęło się o coś po przeciwnej stronie pomieszczenia, na poddaszu, w pobliżu drzwi otwierających się na pola. – Co to jest?
Drugi promień światła dołączył do pierwszego i oba szybko przewędrowały wzdłuż boków dużego przedmiotu, wykrawając z ciemności drewniane, pomalowane na niebiesko ściany, dwuskrzydłowe drzwi z wstawionymi w nie kwadratowymi, nieprzejrzystymi szybkami, i blady napis nad drzwiami.
- „Policyjna budka telefoniczna"? Co to, do diabła jest, Sammy?
- Nie mam pojęcia. Chyba jakiś antyk. W każdym razie wygląda staro... Dean, dokąd cię...?
- Chcę się przyjrzeć z bliska, ok?
- To jest budka... Dean... To jest stara, drewniana, zapleśniała budka... a my powinniśmy spotkać się z Bo...
Drzwi błękitnej budki otworzyły się z nagłym skrzypnięciem. Wylała się przez nie fala instensywnego, pomarańczowego blasku. Z wnętrza budki wynurzył się szczupły facet w garniturze. Wkroczył do stodoły tyłem, przemawiając do kogoś w marszu:
- Nadal uważam, że powinniśmy to zbadać, Donno. TARDIS nie przwiozła nas tu bez powodu.
- Pewnie, tak jakby nigdy wcześniej nie zabłądziła – odparł inny głos z wnętrza budki.
Dwa promienie światła zgasły w mgnieniu oka – obaj młodzi mężczyźni wyłączyli latarki i zanurkowali – jeden za stertę siana, a drugi za przerdzewiały szkielet traktora.
- Jak rany, Doktorze, co my tu właściwie robimy? – Rudowłosa kobieta ubrana w błękitną bluzkę, sandały i białe spodnie rybaczki dołączyła do chudzielca w garniturze. – Za każdym razem, kiedy wybieramy się na plażę, lądujemy w czymś takim. To jest, kurna, stodoła, to jest farma, to jest jakaś cholerna wiocha! Kurz i pleśń, i pełno zardzewiałego żelastwa, które aż się prosi, żeby przyprawić cię o tężec. Nienawidzę, jak jest tak ciemno i chyba właśnie wlazłam w kupę!
- TARDIS przywiozła nas tu w jakimś celu – zaprotestował mężczyzna, zapalając latarkę rzucającą niezbyt jasne i dziwnie niebieskawe światło. – Musiała mieć powód.
- Taaa... Wściekła się o to walenie młotkiem i tyle. – Kobieta kichnęła znienacka. – Cudnie! Katar sienny!
- Tak czy inaczej, coś usłyszałem – powiedział szybko mężczyzna. – Myślę, że to mógł być...
- Dobra. Nie ruszać się z miejsca!
Kobieta pisnęła przenikliwie. Jaskrawy promień światła osadził w miejscu mężczyznę w garniturze, który zamrugał szybko za szkłami swoich prostokątnych okularów w grubych oprawkach.
- Co?
- Rączki na widoku!
- Co??
- Czego tu szukacie? – Rozległ się szczęk przeładowywanego obrzyna i kolejny promień światła skrzyżował się z pierwszym.
- Co??? – powtórzył chudzielec w garniturze z kompletnym niedowierzaniem w głosie.
- Kim jesteście? – spytał wyższy z dwóch niewyraźnych kształtów kryjących się w cieniu.
- Ta, i po jaką cholerę robicie za Houdiniego w tym pudle? – dodał drugi. – Ciutek małe dla dwojga, no chyba żeby poświntuszyć.
Kobieta pisnęła ponownie, tym razem z większym oburzeniem niż lękiem.
- Nie. Celuj. Tym. We mnie! – powiedziała. – Odłóż tę spluwę, albo wsadzę ci ją w...
- Donno, nie!
- ...dupę!
- DonNO!
- Nie ruszaj się, piekielna zdziro! I ty też!
- O!
- Dean, to nie są demony!
- Dobrze słyszałam, nazwałeś mnie ZDZIRĄ?!
- Tak, dobrze słyszałaś.
- Ty cholerny kut...
- DONNO!
Chudzielec w garniturze poderwał obie ręce (w jednej wciąż trzymał tę dziwaczną, niebieskawą latarkę) i zamachał nimi w desperacji.
- ZAMKNIJCIE SIĘ, WSZYSCY! PROSZĘ... ZAMKNIJCIE SIĘ! – ryknął. – CISZA! JUŻ!
Jakiś pies rozszczekał się w oddali.
- Jesteście ludźmi? – zapytał wyższy cień po chwili milczenia.
- No, w sumie nie cał...
- Tak! – kobieta wcięła się w słowa chudzielca. – A myśleliście, że czym? Kurna, duchami?
- Ehem... tak...
- Dean!
- Czego?
- Dean, przestań do nich celować. To ludzie.
- Widzę, że ludzie.
- Zostawmy ich w spokoju. Już i tak śmiertelnie ich wystraszyliśmy.
- Sami są sobie winni, Sam, nie musieli się obściskiwać w tej antycznej szafie. Co to w ogóle jest, ta „Policyjna budka telefoniczna"?
- Budka telefoniczna z lat pięćdziesiątych. Można z niej było wezwać policję. Albo mogła posłużyć jako tymczasowy areszt dla zatrzymanego – wyjaśnił chudzielec. – A teraz, może odłożycie broń? Ciutek mnie rozprasza.
- Nie obściskiwaliśmy się – powiedziała kobieta. – I to nie jest szafa.
- Wygląda na zbyt przytulną, żeby robić w niej cokolwiek innego – zaśmiał się cień o imieniu Dean.
- Jest większa w środku!
- DONNA!
- Och. – Wyższy cień, o imieniu Sam, opuścił strzelbę i zbliżył się do budki policyjnej. – No to, co wy tu właściwie robicie? I kim jesteście?
- Jestem Doktor, a to Donna – powiedział chudzielec. – A wy?
- Sam Winchester, a to mój brat, Dean.
- Ta, powiedz im, kim jesteśmy. Może jeszcze podaj im nasze numery ubezpieczenia. – Niższy cień zbliżył się do błękitnej budki, nadal trzymając broń w pogotowiu. Wszyscy znaleźli się teraz w kręgu pomarańczowego światła i po raz pierwszy mieli szansę wyraźnie dojrzeć swoje twarze. Kobieta westchnęła cichutko na widok wielkich oczu, całuśnych warg i regularnych rysów twarzy Deana Winchestera.
- A co wy tutaj robicie? – zapytał mężczyzna zwany Doktorem. Zdjął z nosa okulary, złożył je i wetknął do kieszeni. – Głębokie zadupie, głęboka noc? Uzbrojeni? Co, macie tu jakąś wojnę? Bo nie za bardzo pasujecie do przedziału czasowego. No wiecie, wasze stroje... To jest Ameryka, no nie?
- Co, do cholery? – powiedział Dean, łypiąc na niego pytająco. – Słuchaj, paniusiu, czy twój przyjaciel nie miał ostatnio jazdy na kwasie?
- Eeeurrrgh... – wybulgotał rudzielec o imieniu Donna.
- My... my jesteśmy oficerami policji stanowej – wyjaśnił wyższy brat, Sam. – Myśleliśmy, że wy...
- Jesteście zbiegami z więzienia – podpowiedział Dean.
- Zbiegami z więzienia, właśnie – dokończył Sam.
- Nie jesteśmy zbiegami – oznajmił Doktor stanowczo. – Jesteśmy podróżnikami... i tyle... Podróżujemy sobie... Tutaj...
Przez moment cała czwórka mierzyła się spojrzeniem zwężonych oczu.
- Ta, no pewnie!/ Niezły kit, chłopie!/ Kompletne pierdoły!/ Cholerna bzdura! – powiedzieli jednym głosem. Lufy powędrowały w górę, podobnie jak świecąca pałeczka (gdyż przedmiot jednak zupełnie nie przypominał normalnej latarki).
- Kim wy, do cholery, jesteście? – spytał Sam, z kolbą strzelby przyciśniętą mocno do ramienia.
- Odłóż to, z łaski swojej – powiedział Doktor.
- Bo co? – zapytał Dean, celując weń z obrzyna.
- Bo nic. Po prostu nie lubię broni – odpowiedział Doktor wzruszając ramionami. – Powinniście mieć banany zamiast broni. Każdy powinien mieć banana. Banany są dobre. Idealnie przełamują lody.
- Eurghhh... – dodała Donna ze wzrokiem wlepionym w Deana.
- To jest... – Dean potrząsnął głową i sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki. – To jest jakaś paranoja!
- Pewnie, zupełne wariactwo – przyznał mu rację Doktor. – Wszystkie te spluwy, trzymanie na muszce, pytania... Donikąd nas to nie zaprowadzi. Nie moglibyśmy normalnie pogadać? Na przykład...
Zamrugał szybko, ponieważ zimna woda chlustnęła mu prosto w oczy.
- Hej!
- Nie, to nie demony. – Dean zakorkował piersiówkę i wsunął ją z powrotem do kieszeni.
- No i po coś to zrobił? – spytał Doktor z oburzeniem, ocierając twarz.
- Chciałem się upewnić – odparł Dean.
- Że nie jesteśmy demonami?
- Acha.
- A niby jak miałoby w tym pomóc chlapanie mi wodą w twarz?
- To woda święcona.
- Aa! – Doktor wysunął podbródek i zmierzył Deana przeciągłym, podejrzliwym spojrzeniem. – Racja. No to my będziemy się zbierać. Miło było poznać. Pa.
Złapał Donnę za rękę i pociągnął ją w stronę budki.
- Zbierać się gdzie? – zapytał Sam. – Z powrotem do tej waszej skrzyni?
- Z powrotem na orbitę temporalną – rzucił Doktor.
- Na co temporalne?
- Orbitę.
- Że niby orbitę – orbitę? Niby kosmiczną?
- I czasową.
- Czas i przestrzeń?
- Demony i woda święcona? – zakpił Doktor, nadal ciągnąc za sobą Donnę.
- Zaraz, chwila, możesz dać mi swój numer? – rzuciła Donna w stronę Deana. Wszyscy trzej mężczyźni obrócili się w jej stronę, kompletnie zaskoczeni.
– Tak w razie czego – dodała Donna.
- W razie czego? – zapytali zgodnym chórem.
- No, najwyraźniej próbujecie rozwikłać tu jakąś zagadkę – powiedziała Donna cichutko, starając się jakoś zamaskować swoją rozpaczliwą próbę poderwania Deana. – My tak samo. No to, w razie, gdybyśmy próbowali rozwiązać dokładnie tę samą zagadkę. I nie mam pojęcia, co by to miało być, poza tym, że tak jakby kaszle i pojękuje.
Przez chwilę panowała kompletna cisza. Na moment ucichło nawet odległe ujadanie.
- A niech mnie wszyscy diabli! – rzucił ostatecznie Dean.
- Zaraz! – Sam podniósł dłoń. – Chwila, wyście też to słyszeli?
- Głośno i wyraźnie – odpowiedział Doktor. – Prawdę mówiąc, najpierw dostrzegliśmy inne oznaki. W okolicy pojawiały się nietypowe zjawiska pogodowe; odwrócenie temeratur, wiry powietrzne biorące się znikąd, wszędzie dookoła statyczna elektryczność i tunele cząsteczek międzywymiarowych dosłownie przeszywające strukturę rzeczywistości. A przeszywanie struktury rzeczywistości nigdy nie jest dobrym objawem. Na dokładkę TARDIS jakby się uparła, żeby tu zaparkować.
- I twoim zdaniem to jest...? – ostrożnie zaczął Sam.
- Ooooch. – Doktor przewrócił oczyma, otworzył usta i dotknął podniebienia koniuszkiem języka. – Coś... bo ja wiem... coś groźnego?
- Tak, bardzo – warknął Dean. – Słuchajcie, nie chcę być chamski, ale tutaj nie ma miejsca dla cywilów, więc spadajcie. Idźcie sobie. Sio!
- Cywilów? Bo wy jesteście...? – Donna uniosła brwi, a jej głos stał się niebezpiecznie piskliwy.
- Łowcami – oznajmił Dean. – Zajmujemy się tym szajsem zawodowo. Taka praca.
- A na co, dokładnie, polujecie? – Doktor zmarszczył czoło.
- Na duchy. Zjawy. Demony. Wilkołaki. Wampiry. Na zmiennokształtnych. I na potwory. Od czasu do czasu na jakieś bóstwo.
- Rrrracja! – powiedział Doktor. Pochylił się lekko w stronę Donny. – Na duchy i demony ze strzelbą i niewyparzonym językiem. To nie powinno być takie trudne, biorąc pod uwagę fakt, że duchy i demony nie istnieją.
- Miło by było, prawda? – Sam zaśmiał się gorzko. – Gdyby nie istniały?
- Bo nie istnieją! – rzucił ostro Doktor.
- Cały cholerny świat osuwa się w przepaść piekielną i ognie potępienia – rzekł Dean, z jeszcze większą goryczą. – Te skurwysyny łamią jedną po drugiej sześćdziesiąt sześć pieczęci; pierdolone diabły i anioły grają sobie w tryktraka tu, na ziemi; obie strony robią, co mogą, żeby nas totalnie wydymać; a ty mi mówisz, że nie ma czegoś takiego, jak duchy i demony. Ja byłem w piekle, facet. Piekło jest realne jak... jak diabli. A wszystkie te rzeczy pod twoim łóżkiem, o których mamusia mówiła, że nie istnieją, naprawdę są pod twoim łóżkiem. Tylko jesteś zbyt ślepy, żeby je dostrzec!
- Ta, dzięki, Dean, teraz wyszliśmy na totalnych świrów. – Sam wzruszył ramionami. – Ale on ma rację – dodał. – Widzieliśmy takie rzeczy...
- Zgadzam się, potwory istnieją – wtrącił szybko Doktor. – Ale nie są ani duchami, ani demonami.
- No to czym? – spytał Dean z wąskim uśmieszkiem.
- Zazwyczaj kosmitami. Albo maszynami. Albo po prostu ludźmi.
- Kosmitami? Czy on powiedział kosmitami, Sammy?
- A jakże.
- Rrrracja!
- Acha, czyli wierzycie w duchy, ale nie w kosmitów? – parsknęła Donna. – Jak to możliwe?
- Duchy widziałem. Za to nigdy nie widziałem kosmitów – odparował Dean.
- Ja nigdy nie widziałam strusiej farmy – szybko powiedziała Donna. – A mimo to wiem, że strusie farmy istnieją.
Sam i Doktor już otwierali usta aby przyłączyć się do nabrzmiewającej w powietrzu kłótni, gdy coś wcięło się w tok ich rozmowy. Ostry, jękliwy kaszel wwiercił się im w uszy, sprawiając, że skulili się, niemal przylegając do siebie nawzajem i czując, jak unoszą im się drobne włoski na karkach. Dźwięk trwał dobrą chwilę, z początku niski, później piskliwy, zadający ból gdzieś we wnętrzu mózgu. W końcu zapadła cisza, niepokojąca po tej bardzo dobitnej demonstracji.
- Doktorze... – wyszeptała Donna.
- Dean... – wyszeptał Sam.
I już pędzili w przeciwne strony; Winchesterowie ku wrotom stodoły, Doktor i Donna w kierunku TARDIS. Wszyscy nagle zaczęli strasznie się spieszyć. Nawet się nie pożegnali.
Ciąg dalszy nastąpi...
