Sherlock spotkał panią Anderson tylko raz. Było to jesienią roku 2008. Poznał ją przez przypadek, gdy akurat zszywała mu ramię - oberwał w czasie gonitwy za mordercą. Była pielęgniarką w Barts, chociaż już wtedy podejrzewał, że wkrótce zmieni pracę.

Była całkiem miła, niezbyt ładna, ale też nie brzydka. Zwyczajna, niewyróżniająca się z tłumu. Przyjazna i uczynna kobieta przez przypadek przyznała się, że jest żoną TEGO Andersona. Chociaż Sherlock wiedział o tym w momencie, gdy tylko zobaczył plakietkę na jej kitlu.

Zajmując się jego raną ciągle paplała o swoim mężu. Holmes był świetnym obserwatorem i wiedział o romansie małżonka. W pewnym momencie zdał sobie także sprawę, że ona też o tym wie. Wystarczyło mruknąć pod nosem "Sally", by igła mocniej i boleśniej wbiła się w jego ramię.

- Przepraszam - pisnęła. - Mówił pan coś?

- Ani słowa - odparł tylko, zerkając na dłoń kobiety, która wciąż lekko drżała.

"Poczciwa", tak zapewne określaliby ją inni. Detektyw znał tylko jedna osobę, którą mógłby tak scharakteryzować i była nią pani Hudson. Chyba przez to skojarzenie, poczuł dziwną nić sympatii dla pani Anderson. W wyniku tego lekkiego przebłysku cieplejszych uczuć, jego niechęć do tego idioty z policji stała się jeszcze większa.

Gdyby ta pielęgniarka przyszła do niego i powiedziała, podobnie jak kilka lat wcześniej pani Hudson, "Mój mąż jest zbrodniarzem, mogą go w końcu skazać, ale nie mają dowodów", Sherlock zrobiłby to, co wtedy. Zebrał dowody i udowodnił winę tego palanta.

Uśmiechnął się, nie przejmując się igłą, która ponownie wbiła się w jego ciało.